KATEGORIE

Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi dodoelk z miasta Ełk. Przejechałem 192240.84 kilometrów w tym 4539.60 w terenie. Moja średnia prędkość 20.53 km/h
Więcej o mnie. GG: 5934469


odwiedzone gminy



baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy dodoelk.bikestats.pl

Archiwum bloga


it outsourcing
Wpisy archiwalne w kategorii

zawody

Dystans całkowity:19997.59 km (w terenie 853.00 km; 4.27%)
Czas w ruchu:866:59
Średnia prędkość:23.07 km/h
Maksymalna prędkość:74.52 km/h
Suma podjazdów:23719 m
Maks. tętno maksymalne:180 (96 %)
Maks. tętno średnie:173 (93 %)
Suma kalorii:137690 kcal
Liczba aktywności:59
Średnio na aktywność:338.94 km i 14h 41m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
10.50 km 0.00 km teren
02:12 h 12:34 km/h:
Maks. pr.: km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

nietypowo

Niedziela, 11 października 2015 · dodano: 12.10.2015 | Komentarze 1

Tym razem zamiast niedzielnego roweru startujemy w pieszym rajdzie na orientację. Ja w duecie z młodszym synkiem, robimy tylko jedną pętlę 10 km. Synuś dał radę, pierwsze "daleko jeszcze ?" padło dopiero w połowie trasy, a ostatnie 2 km już powłóczył nogami. Trasa prosta, w miarę nowe i dokładne mapy, trochę się naszukaliśmy jednego puntu w lesie. 

kilka fotek
Obawiałem się trochę jeśli chodzi o kręgosłup. Rano było źle, ale potem się rozchodziłem, nawet udało się troszkę podbiegać bez bólu.

Kategoria z buta, zawody


Dane wyjazdu:
120.00 km 105.00 km teren
07:20 h 16.36 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:czołg

Abentojra 2015

Sobota, 5 września 2015 · dodano: 06.09.2015 | Komentarze 3

Porażka na całej linii. Kupa wtop, nie tyle nawigacyjnych (szukania punktów) co obranej strategii. Początkowo szło nieźle, od jakiegoś 40 km zaczęło boleć kolano (czego się spodziewłem), na dobrych drogach jeszcze szło jechać, ale po gałęziach i korzeniach już rąbało solidnie. Biało-niebieska pigułka sprawę bólu załatwiła, ale od mniej więcej połowy czas zaczął uciekać przez palce...Wtopy, wtopy, wtopy...wpychanie pod 40 metrową górkę (zakosami bo inaczej nie szło), pchanie po gałęziach, pchanie po świeżo zaoranym polu, gdzie człek zapadał się w spulchnioną glebę do połowy łydki.

Rzucam mięsem, w pewnym momencie żyłka pęka. Pierdolę. Mam to w dupie. Było jakieś 2 godziny limitu jeszcze...ledwieśmy zdążyli (8 minut przed czasem) olewając punkty kilometr, a czasem i mniej od trasy przejazdu. Strategia zakładała, że zostawiamy je na koniec, jako te które same się zaliczą...przecież są praktycznie po trasie...

Na obecną chwilę mam dość terenu. Wcześniej żałowałem, że nie mogę się na Zażynek w tym roku wybrać, teraz nie wiem czy mi się jeszcze by chciało. Harpagan stoi pod wielkim znakiem zapytania, ale może jeszcze mi się odmieni.

Żeby nie było że tylko narzekam. Impreza super, świetna organizacja: pokoje w akademikach, porządne jedzenie, ognisko, kiełbaski, piwko, super nagrody dla zwycięzców oraz do znalezienia na trasie (abentojry). Może nie było już tak kameralnie jak rok temu, ale na pewno impreza warta polecenia. Poza tym świetne tereny, górki, lasy, milion małych jeziorek. To co kocham...

zdjęcia


Kategoria >100, z Gosią, zawody


Dane wyjazdu:
1128.80 km 0.00 km teren
50:33 h 22.33 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Góry MRDP

Sobota, 22 sierpnia 2015 · dodano: 28.08.2015 | Komentarze 10

Szum na sali zaczął się wcześnie, jak zwykle. Do sklepu po zakupy na drogę, śniadanie, pakowanie, rozmowy, wszystko to w leniwym tempie, godzinę przed startem wciągamy z Krzyśkiem pizzę, montuję nadajnik i pozostaje tylko dojechać na rynek. Tam odprawa, odliczanie i startujemy, za wozem policji, spokojnym tempem. Jest przyjemnie, świeci słonko, dwadzieścia kilka stopni.

Przemyśl - PK1 Ustrzyki Górne (106,9) - godz. 16.00

Jadę w środku stawki, gdy zaczęła się rozciągać szukam Krzyśka (początkowe założenia mówiły że będziemy jechać razem), zwalniam, zwalniam, jest na końcu, za nim może ze 3 osoby. Nie. Tak to ja nie jadę. Przyspieszam. Na pierwszym podjeździe jeszcze bardziej się towarzystwo rozciąga, doganiam Jacka (Turystę) i chwilę jedziemy razem. Kiedy ze sporą prędkością wyprzedził mnie wilk, siadam mu na koło i kilkanaście kilometrów jedziemy razem łykając pojedyncze osoby. Wreszcie docieramy do większej grupki z Hipkami, tutaj też wiozę się głównie z tyłu korzystając z możliwości odpoczynku. Kończy mi się woda, rozglądam się po bidonach innych uczestników i wiem że szybko stawać nie będą, na czym oni jadą??? Mijamy stację paliw, zjeżdżam, tankuję, wcinam wafelka, a po powrocie na asfalt mija mnie Stasiej. Kawałek z nim, ale jakoś się współpraca nie układała, jadę więc za nim kilkadziesiąt metrów w zasięgu wzroku. Robię jeszcze krótkiego stopa na siku nad Wołosatym, potok wyschnięty prawie na wiór, tak samo zresztą większość - susza wszędzie. Łapię się znowu na koło Adama i Marcina, mijamy Ustrzyki Górne (kilka rowerów stoi pod sklepem), ale nie zatrzymujemy się.

Ustrzyki Górne - PK2 Nowy Żmigród (234,7) - godz. 21.25

Zaczyna kropić, zaczynają się pierwsze poważniejsze podjazdy, chłopaki mi odjeżdżają (to nie moja liga), a ja przecież nie mam zamiaru z nikim się ścigać. Na przełęcz Wyżną wjeżdżam sam, na szczycie staję na chwilę na rozciąganie (kolana się odezwały) i wyjąć coś do jedzenia, bo to co miałem pod ręką się skończyło. Dojeżdża grupka 5 ludzi i zabieram się z nimi, chwilę dalej stajemy na przystanku ubrać się na deszcz. Grupka się dzieli, spory kawałek jadę z Bronisławem z Głuszycy, potem grupka się zjeżdża (w sumie we czwórkę jechaliśmy do połowy trasy - Robert1973, Ricardo, Gavek i ja). Przystanek za Komańczą na stacji paliw na kolejne tankowanie, rozciąganie, siku i kanapkę. Szukamy jakiejś knajpy, ale dopiero w Nowym Żmigrodzie jest pizzeria, siadamy. Ja głodny nie jestem, piję tylko herbatę, zmieniam baterie w Dakocie i próbuję (bezskutecznie) zasnąć choć na chwilę. Zeszło jakaś godzina i 15 minut, ale z nowymi zapasami sił można mierzyć się z pierwszą nocą na trasie i kolejną porcją górek.

Nowy Żmigród - PK3 Banica (292,8) - godz. 1.01

Pogoda jest łaskawa, deszcz już od jakiegoś czasu nie pada, jest w miarę ciepło, a najważniejsze że mamy przyjemny wschodni wiatr w plecy. Kolejne tankowanie przed podjazdem za Ropą, idzie ciężko ale jakoś się tam wdrapuję. W Banicy wysyłamy SMS i dojeżdża do nas Kurier, ma już sporo dodatkowych kilometrów, ale tak to jest jak się jedzie bez nawigacji.

Banica - PK4 Muszyna (320,7) - godz. 2.18

Ciężko, dwa z najtrudniejszych podjazdów na trasie Banica i Piorun, znowu kolana się odzywają, tym razem łykam pigułę i 10 minut później mam spokój. DW 971 do Muszyny już na luzie, wieje w plecy, kolana nie bolą - super. Podczas pisania SMS w Muszynie do naszej grupy dojeżdża Daniel i Rafał i ruszamy wspólnie razem.

Muszyna - PK5 Stary Sącz (366,1) - godz. 3.55

Droga wzdłuż Popradu to najprzyjemniejsza część całej trasy. Rafał na przedzie narzucił niezłe tempo, no ale warunki były wyśmienite, płasko i wiatr w plecy. Tak to można jechać, kilometry szybko uciekają, a jadąc z tyłu nie trzeba się wcale męczyć. Mam świadomość tego że dużo korzystam z koła, ale plan spania drugiej nocy może skutkować tym że drugą część trasy będę jechał sam, chcę więc jak najwięcej skorzystać teraz, póki są na to warunki. W Starym Sączu pusto, wysyłamy tylko SMS i szukamy otwartej stacji.

Stary Sącz - PK6 Zazadnia Polana (453,8) - godz. 9.45

W mieście było ich kilka, ale takiej z kawą nie było żadnej. Dopiero przed samym Łąckiem trafiamy na Orlen i robimy długą sjestę. Udało się spędzić kilka minut na podłodze w cieple, za oknem widać rozpoczynający się dzień, a przez otwierane co jakiś czas drzwi wdziera się zimne powietrze. Nicto. Na zimno też się nastawiałem. Faktycznie wierzchołki górek pod czapką mgieł, jedziemy wzdłuż Dunajca. Zimno. To najzimniejszy moment na całej trasie. Trasą tą już jechałem, w czerwcu na  Maratonie Podróżnika w zgoła odmiennych warunkach. Podjazd na przełęcz Osice tym razem bez problemów, na młynku, kaseta 36 zębów to doskonałe rozwiązanie. Zjazd nad jezioro Sromowieckie niestety do kitu, we mgle, musiałem zdjąć okulary bo nic nie było widać. Podjazd pod Łapszankę na raty, stajemy na chwilę coś przekąsić i odpocząć. Długa i męcząca góra, za to w nagrodę ze szczytu piękny widok na Tatry. Sesja zdjęciowa i ruszamy dalej. Przed Głodówką rozbieramy się bo robi się ciepło, sam podjazd jakoś szczególnie nie zapadł mi w pamięć, więc albo był stosunkowo lekki albo świadomość tego nie zarejestrowała. Wszak to najgorsza pora dnia na rowerze dla mnie, ze dwie godziny po świcie, gdy już słonko jest całkiem wysoko na niebie. Zdjęcie nogawek to nie był dobry pomysł. O ile w korpus nie zmarzłem wcale na zjeździe o tyle kolana zaczęły łupać konkretnie. Wysyłamy tylko SMS i ruszamy dalej - do Zakopca, stąd już tylko rzut beretem.

Zazadnia Polana - PK7 Stryszawa (547,7) - godz. 14.34

W Zakopanem stajemy na drożdżówki, łykam kolejną biało-niebieską pigułkę (całe szczęście mam spory zapas), zakładam spowrotem nogawki i ruszamy przez zatłoczone już o tej porze miasto. Na wylocie jeszcze jeden krótki stop na wizytę w WC. Nogawki i pigułka pomogły, nie czuję kolan wcale, za to tyłek zaczyna o sobie przypominać. W Czarnym Dunajcu mija pierwsza doba na trasie - 494 km. Jest dobrze, nawet za dobrze, bo na nocleg będę sporo przed czasem. Odstawiam od tej pory wszelką kofeinę i inne wspomagacze. Krowiarki weszły bez większych zgrzytów, za to a zjeździe coś dziwnie zaczął mi się rower zachowywać. Oglądam go i widzę jakąś rysę na tylnych widełkach. Złamałem ramę ??? Koniec marzeń. A może to tylko jakiś paproch się przykleił ??? Krzyczę że muszę stanąć na chwilę, a że przypadkowo po prawej był sklep - skręcamy. Macam palcem, spadło...uff...ze mnie też ciśnienie spadło. Mały popas i ruszamy. Sporo szosowców po drodze, kawałek drogi jedziemy wspólnie razem miejscowym uczestnikiem BBTour'u, (niestety nie pamiętam nazwiska tego Pana).

Stryszawa - PK8 Istebna (612,8) - godz. 1.40

Dostajemy wskazówki co do dalszej trasy, dla mnie jest to końcówka, wszak zaraz będę miał odpoczynek. Jestem już zmęczony, ziewam cały czas, marzę o kąpieli, jedzonku, zimnym browarku i miękkim łóżeczku. Lekko nie jest, podjazd  za Pewelą dała się we znaki, ale potem jest już w dół. W Węgierskiej Górce robimy zakupy, chłopaki zostają pod sklepem a ja jadę na kwaterę. Plan zrealizowany w całości, po dotknięciu poduszki głową odlatuję pomimo tego że jest dopiero około 17tej. Chwilę potem dzwoni budzik - 23.30 :) Trochę czasu zajęło zebranie się, ruszam kilka minut po północy, pusto, cicho, ciepło i pod wiatr. To dobry znak, bo tylko kawałek w tym kierunku a potem będzie już pomagał. Czuję się świetnie, regeneracja pełna, udało się nawet spodenki wyprać, nie muszę zakładać nowych - będą na później. Podjazd do Koniakowa będę długo pamiętał, raz że ostro było, dwa - sławne płyty po których ciężko iść (choć niektórzy podjechali), trzy - świetna otoczka - cykanie świerszczy, gwiaździste niebo i tysiące światełek w
dole. Po drodze jedyna podczas całej imprezy przygoda z psem, pewnie byłby KOM na STRAVie :) W Istebnej staję na
chwilę, piszę SMS przekładam jedzenie do kieszonek, łykam kolejną pigułkę - kolana łupią na przemian, raz lewe raz prawe.

Istebna - PK9 Kietrz (726,3) - godz. 6.49

Piękny zjazd na dzień dobry, środek nocy więc można ciąć lewą, prawą, środkiem... wedle uznania - super. Droga bez historii, to odpoczynkowy fragment trasy - 200 km mniej więcej po płaskim. Wiaterek niewielki, ale zamiast z południa zawiewa bardziej z zachodu. Mijam Wisłę, Ustroń, Cieszyn i dopiero w Jastrzębiu zajeżdżam na stację. Leję wodę, zmieniam baterie i ruszam przed siebie. Spory ruch jak na tak młodą godzinę (przed 5tą). Po drodze rozmawiałem z chłopakami że mają w planie dojechać do jakichś 700 km i szukać noclegu na 5-6 godzin, trzeba się za nimi rozejrzeć, może znów się zjedziemy. Piękny jak zawsze świt, odpalam relację w telefonie, widzę tylko że Kurier śpi gdzieś w Wodzisławiu w beli słomy :) Dalej Racibórz i Kietrz, czyli finał tego odcinka. Zatrzymuję się tylko na napisanie SMS.

Kietrz - PK10 Głuchołazy (794,0) godz. 10.01

Widzę w relacji na stronie, że Gavek i Ricardo byli na puncie 21 min. przede mną. Jest szansa. Jest szansa. Gonię więc, bez przesady oczywiście. W Głubczycach staję na dłużej pod biedronką. Jest kilka rzeczy do zrobienia, między innymi trzeba nasmarować łańcuch. Okazuje się jednak że buteleczka była źle zamknięta i wszystko się wylało, ehh do tego w suporcie coś zaczyna strzelać...Wcinam 3 drożdżówki, 2 chowam w torbę na plecach i rozebrany do jazdy dziennej ruszam dalej w pościg. Gdzieś po drodze spotykam Gabriela i od tej chwili jedziemy razem aż do końca. Rysiek ma nad nami minimalną przewagę, ale w Głuchołazach stajemy na dłużej. Zakupy, smarowanie łańcucha, a że była obok apteka kupuję polarny lód.

Głuchołazy - PK11 Złoty Stok (846,4) - godz. 13.52

Z relacji dowiedzieliśmy się że kawałek za miasteczkiem przy drodze są jeżyny, zatrzymujemy się w tym samym miejscu co Ricardo, mnie bardziej niż owoce interesuje stan siedzenia. Aplikuję więc porcję chłodzącej maści i ruszamy dalej. Wiatr zmienia biegi coraz szybciej, w nocy był minimalny, teraz dmucha jak szalony. Było kilka fajnych odcinków gdzie dało się wręcz lecieć. W miejscowości Łąka mam z przodu kapcia, coś się musiało wbić i wypaść, bo opona czysta, a w dętce powietrze do końca nie uszło. W przydrożnej knajpce wcinamy obiadek, szkoda że nie było ogórkowej, bo marzyła mi się już od dobrych kilku godzin. Spory ruch na krajówce, silny boczny wiatr to najniebezpieczniejsza sprawa gdy jeździ stado ciężarówek, momentami kierownicę z rąk wyrywa. Przed Złotym stokiem zjeżdżamy się na chwilę z Kurierem, wiatr taki że ciężko 20 km/h wycisnąć. Zaraz będzie pod górę i w lesie, nie wiem co wolę z tego dwojga... chyba jednak pod górę jest lepiej niż pod wiatr...

Złoty Stok - PK12 Stronie śląskie (871,5) - godz. 15.39

Przed podjazdem wysyłamy potwierdzenie i turlamy się pod górę. Przełęcz Jaworowa na wykresie nie wygląda imponująco, ale w moim odczuciu był to jeden z trudniejszych podjazdów, za to przyjemny zjazd okraszony odpoczynkiem na uroczym rynku w Lądku-Zdrój. Do Stroni Śląskich niedaleko, tylko z wiatrem trzeba walczyć.

Stronie śląskie - PK13 Międzylesie (902,3) - godz. 17.53

Robi się gorąco, na Puchaczówce robimy chwilę przerwy, jest kapitalny widok na okolicę, można też trochę ochłonąć, bo jestem cały mokry, słońce nieźle pali. Tu na wykresie podjazd wygląda "grubo" ale wcale ciężko go nie wspominam. Dalej walka z wiatrem na krajówce, dopadł mnie głód i chciałbym znowu coś zjeść, ale jak na złość nic nie ma. Wracamy na Orlen minięty chwilę temu, korzystam z toalety aby się umyć i w końcu założyć nowe, świeże spodenki. Coś tam zjadłem z zapasów które wiozę i ruszamy dalej.

Międzylesie - PK14 Kudowa-Zdrój (959,1) - godz. 21.18

Najpierw trochę górek, między innymi Jedlnik, potem super droga wzdłuż czeskiej granicy i Dzikiej Orlicy, szkoda że Gabriel trochę zamulał bo dałoby się tam jechać zdecydowanie szybciej. Cóż, albo trzeba się dostosować, albo jechać samemu - ja wybrałem to pierwsze rozwiązanie. Nowe spodenki przynoszą sporą ulgę obitemu tyłkowi, fajnie że można o nim choć na dwie godziny zapomnieć. Robimy przerwę pod sklepem, z szyldu wynikało że można coś zjeść, ale Pani twierdzi że o tej porze to już nic dla nas nie ma. Wyciągam awaryjne (już ostatnie) wafelki które konsumujemy, przy okazji jeśli i tak stoimy warto ubrać się na nadchodzącą noc. Zaraz po odjeździe jednak zdejmuję wiatrówkę - jest zdecydowanie za ciepło. Super zjazd do Kudowy, asfalt jak marzenie, nachylenie też - miło jechać 4 dyszki bez kręcenia :) W samej Kudowie stajemy tylko na napisanie SMS, wafelkami się najadłem i na jakieś grubsze jedzenie nie mam już ochoty.

Kudowa-Zdrój - PK15 Głuszyca (1013,4) - godz. 1.31

Oczywiście jak za każdym większym miastem droga wiedzie pod górę, tym razem to droga Stu Zakrętów z przełęczą Lisią. Nie ma szans podziwiać bo jest ciemno, wiatr dmucha niesamowicie, szum liści na otwartym terenie straszny a na asfalcie mnóstwo połamanych gałązek i kilka grubszych gałęzi. Przed nami widać migające światełko - to Marcin, spał gdzieś przy drodze. Ja też powili odczuwam zmęczenie, warto by się gdzieś na chwilę połozyć, z drogi widać wieżę ratusza w Radkowie - skręcamy (Marcin pojechał prosto) i lokujemy się na rynku na ławkach. Gdy zaczęło mi być dobrze wybiła 23.00, jedenaście razy dzwon dzwonił !!!...ehh poleżeliśmy jeszcze chwilę, sen nie nadchodzi, szkoda czasu. Wciągam tylko liquid shock'a i dalej w drogę. Za chwilę znowu Marcin się znalazł - spał w tym czasie na przystanku.  Na dziurawym zjeździe Gavkowi wypadł telefon rozpadając się na kilka części, pozbieraliśmy, złożyliśmy - działa :) Przed Głuszycą Marcin miał wypadek, zasnął, uderzył w krawężnik i przeleciał przez kierownicę, szczęśliwie nic się nie stało ani jemu ani rowerowi. Zjeżdżamy kawałek z trasy na stację paliw, niestety Pani sprzedaje przez okienko i nie ma szans wejść do środka.

Głuszyca - PK16 Lubawka 1049,9 - godz. 4.46

Ruszamy posileni, ale żebym coś odpoczął to nie powiem, zeszło jedynie ciśnienie z dużej potrzeby zrobionej pod krzakiem podczas postoju na stacji. Dalej to już walka ze snem. Co chwilka krótkie stopy, oczywiście zasnąć nie zasnąłem nawet na sekundę. Dojeżdżamy do Lubawki, tutaj też zjeżdżamy z trasy na otwartą na szczęście stację paliw.

Lubawka - META Świeradów – Zdrój 1121,8 - godz. 9.44

Wciągnąłem 2 hot dogi, tyłek nasmarowany (choć i tak niewiele to daje), zmrużyć oka dalej się nie dało. Szkoda czasu, trzeba jechać. Prognozy zapowiadały deszcz w godzinach 5-11, właśnie w ten okres czasu wjechaliśmy, całe szczęście na razie nie pada, ale lepiej jechać w deszczu krócej niż dłużej. Zaczyna się nowy dzień, a nas cały czas muli, kolejna przerwa w Miszkowicach, Marcin nawet przysnął bo słychać było chrapanie. Potem długi i na szczęście niezbyt stromy podjazd pod przełęcz Kowarską. Na zjeździe w Kowarach trochę przestrzeliliśmy zjazd, bo tak miło było jechać w dół...W Ściegnach ostatnie zakupy, butla coli i wody, chwilka na ławce i można się mierzyć z finałowym podjazdem na Zakręt Śmierci. Końcówka pokonywana już w deszczu, całe szczęście niewielkim. Na szczycie stajemy się ubrać, zostało jakieś 16 km...Najpierw po płaskim, wiatr przeciwny, jedziemy nie więcej niż 20 km/h, chyba każdy ma już dość, a wiadomo że w 3 dobach bez problemu się zmieścimy. Gdy zaczęła się stroma część zjazdu
do Świeradowa jadę bardzo ostrożnie, jest mokro, kontroluję prędkość i gdy jest tylko powyżej 35 km/h zwalniam. W taki sposób dopieramy na metę, gdy stajemy zaczyna świecić słonko.

Udało się !!! Na trasie nie miałem ani jednej chwili słabości, no może w momencie gdy myślałem że rower ma pękniętą ramę. Doskonała pogoda to na pewno najważniejszy czynnik uzyskania tak dobrego czasu. Liczyłem na jakieś 4 dni, a 3 i pół brałbym w ciemno jako doskonały czas, wyszło mniej niż 3 doby. Wszystkie podjazdy (oprócz płyt) pokonane, kolana dostały w kość, ale nie skończyło się żadną kontuzją na szczęście. Kręgosłup OK, troszkę szyjny odcinek pobolewał, za to jestem zdziwiony zupełnym brakiem bólu nadgarstków, ostatnio bolały zawsze, gdybym wiedział to nie brałbym wcale lemondki, praktycznie wcale z niej nie korzystałem. Planowany postój to doskonała strategia, spanie w łóżku to zupełnie co innego niż na przystanku, co prawda schodzi na to więcej czasu. Był to doskonały trening, można przesuwać poprzeczkę wyżej, bogatszy w doświadczenia wiem jak jeździć coraz dłuższe i cięższe trasy. Za 2 lata pełne MRDP, niby dużo czasu, ale czas już o tym powoli myśleć...

fotki



Kategoria >300, zawody


Dane wyjazdu:
302.80 km 0.00 km teren
13:01 h 23.26 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Maraton Podróżnika

Sobota, 13 czerwca 2015 · dodano: 16.06.2015 | Komentarze 4

Startuję w drugiej grupie, o 8.05. Na początek przejazd przez Kraków, sporo świateł, na każdym postoju czuć palące słońce. Jedzie mi się świetnie, przed startem ostrym zjadłem wafelka, porozciągałem się i po kilku minutach ruszmy. Grupa się porwała, cały czas hopki po 7-8%, ale krótkie. Kończą mi się płyny, krzyczę na chłopaków że staniemy na minutkę, ale koledzy pomknęli dalej. Została ze mną Monika i kilka dobrych km jedziemy razem. Gdy na zjeździe w Łapanowie przestrzeliliśmy skręt, nawróciliśmy, trafiamy na grupę gdzie jedzie Wigor. Można trochę w peletonie odpocząć. Pierwszy konkretniejszy podjazd za Tarnawą mnie niestety zabił. Żar z nieba okrutny, w pewnym momencie pulsometr pokazał 185, a moje max jak do tej pory tętno to 182. Wystraszyłem się strasznie, odpocząłem trochę, dysząc jak parowóz, skończyłem podjazd, dogoniłem grupę. Na zjeździe tętno nie spada poniżej 140, tak źle jeszcze nigdy nie było. Robimy kolejny pit stop, w Limanowej. Obok sklepu jest apteka, kupuję magnez, bo zaczynają się skurcze, wciągam od razu trzydniową dawkę. Do tego zimny lodzik. Jest ciut lepiej, ale kolejna góra jest jeszcze gorsza, nie jest wcale stroma, nie brakuje mi siły, ale skurcze coraz częściej, non stop zadyszka. Tutaj już pilnuję bardzo pulsometru, gdy dobija do stu siedemdziesięciu kilku zatrzymuje się i odpoczywam, grupa mi ucieka, lepiej na chwilę zejść z roweru niż na zawsze z tego świata. Podjazd zaliczam z trzema czy czterema odpoczynkami. Czy to wogóle ma sens??

Muszę odpocząć, na liczniku ciut ponad 100 km, a ja mam straszne skurcze, zawroty głowy, jakieś mroczki przed oczami, a na jedzenie nie mogę patrzeć. Wiem już, że dziś nic z tego nie będzie, myślę czy nie zawrócić póki jeszcze blisko. Ostatecznie położyłem się na przystanku na kilka minut, przemysłem sytuację i postanawiam jechać na pierwszy PK. Kolejne uzupełnienie bidonów, wciskam w siebie drożdżówkę powstrzymując się cudem przed wymiotami. Gdy idę siknąć widzę ze mocz jest pomarańczowy. Czad. Wypiłem coś koło 5 litrów, a jestem skrajnie odwodniony, żar z nieba jest tak okrutny, że nie jestem w stanie ubytków uzupełnić. Skurcze łapią cały czas, cale szczęście nie mocno i krótko. Magnez łykam co chwilę, blister połykam tak jak małe dziecko paczkę żelków :). Wzdłuż Dunajca niezły wmordewind, cale szczęście po płaskim, doganiam dwójkę ludzi aby powieźć się im trochę na kole, ale za chwilę pękają - czyżby ktoś czuł się jeszcze gorzej ode mnie?. W Krościenku spotykam kolegów z Lublina, z których jeden też ma dość. Miałem jechać już DW969 prosto do Nowego Targu, ale ostatecznie skręcam z kolegami na południe, kolejne podjazdy, kolejne skurcze, kolejne zgony i odpoczynki aby uspokoić serducho. Po co mi to było?? Mogłem jechać prosto, byłoby zdecydowanie lżej...

Wspólnie turlamy się, zaliczając jeszcze jedna wizytę w sklepie, kupuję też krem do opalania, choć przydałby się taki na oparzenia słoneczne, spalone przedramiona mam bardzo. Tutaj też pierwsze pchanie roweru pod górkę, było już za ostro a na stojaka jechać nie chciałem. Docieramy na punkt, chwila w przyjemnym chłodku pozwala wcisnąć w siebie obiad, głodu dalej nie odczuwam. Posiedziałem prawie godzinę, o 17 w końcu zaczęło się robić chłodniej. Siłę do jazdy mam, nawodniłem się tyle ile mogłem, w głowie już się nie kręci, ale perspektywa dalszej jazdy mnie przeraża, co będzie jak na Słowacji zasłabnę?? - chyba lepiej losu nie kusić.

Ruszam sam, walcząc ze skurczami na każdym podjeździe, cale szczęście nie było sztywnych. Tatry widzę, co prawda nie z bliska - innym razem... Dobijam do Krajowki, w Nowym Targu wkładam głowę w fontannę na rynku, cudowne uczucie orzeźwienia i słony smak potu w ustach. Na drodze ruch duży, za miastem spory podjazd a potem świetny zjazd, prędkość dobiła do 68 km/h, więcej już się bałem jechać. Jest lepiej, bo nie kręcąc wcale tętno spada już do 120 (normalnie powinno być około 90, więc potwierdza się to co myślałem - od samej temperatury i niewystarczającego nawodnienia jest +30 uderzeń). W Rabce obserwuję pierwsze pioruny na niebie, słońce chowa się za chmurkę, co za ulga, w końcu jest mniej niż 30 stopni. Kilka minut na Orlenie, bo znowu pusto w bidonach, wciskam w siebie drożdżówkę, ale dalej mam odruch wymiotny. Zastanawiam się jak jechać, czy łatwo krajówką do Krakowa czy odbić w lewo i skończyć maraton po przewidzianej trasie. Jako że jest mi już dużo lepiej decyduję się na trudniejszy wariant. Podjazd na Makowską Górę to mordęga, stawałem kilka razy, kilka razy wpychałem, stromizna taka ze buty ślizgały się po asfalcie prowadząc rower. Zjazd jeszcze bardziej stromy, serpentyny, wąsko, puścisz hamulce na chwilę i od razu 5 dych na liczniku. Obręcze się zagotowały, musiałem chwilę poczekać aż przestygną . Czy ja na pewno dobrze wybrałem?? Po co mi to było??

Patrzę w ekran Garmina czy nie da się pojechać jakoś inaczej, ale droga wydaje się w miarę optymalna. Męczę wiec się dalej, kolejne podjazdy, kolejne skurcze, w międzyczasie robi się ciemnawo, wiec czas się przygotować do nocnej jazdy. W Kalwarii Zebrzydowskiej fajny widok na Zakon na górce, krajówka tylko chwilę i dalej lokalne wąskie dróżki. Do tej pory asfalty były dobre, w końcu się zepsuły, ciężko jechać na latarce po dziurach, tym bardziej na zjazdach. Ustawiam Dakotę na ciągłe podświetlenie, przynajmniej wiem kiedy i w którą stronę będzie skręt. W bidonach znowu sucho, miałem nadzieję że przy DK44 znajdę coś otwartego (było już po 22giej) ale niestety nic, zero. Przy drodze rodzinna nasiadówka, grillik, muzyczka... (ehh czasem się zastanawiam czy nie lepiej byłoby tak czas spędzać :P), wjeżdżam więc na imprezę prosząc o wodę :) Musiałem fajnie wyglądać, jak jakieś egzotyczne zwierzę, bo furorę tam zrobiłem, a na pytanie - "skąd Pan jedzie" - odpowiadam - "z Mazur :), jestem chłop z Mazur". Kilometrów do celu coraz mniej, nawet dosyć szybko znikają, może dlatego że trzeba cały czas trzeba być skupionym. Drogi wąskie, kręte, ciemne - zupełnie inaczej gdy się nocą jedzie Wojewódzką czy Krajową, na której są słupki i pasy na jezdni namalowane - tutaj jedna wielka ciemność poprzecinana wioskami. Ostatnie trzy dyszki przed bazą z bólem lewego kolana, skurcze przeszły (jedynie przy mocniejszym depnięciu coś czułem), niebo co chwila przecinają błyskawice - czy zdążę przed burzą?? może pójdzie bokiem??

Docieram do Bazy o 0.40, wcale nie będąc styrany, tylko to kolano trochę pobolewa, noc do jazdy WYŚMIENITA, ponad dwadzieścia stopni. Na punkcie jest offensive_tomato, którego też upał rozłożył. Wykąpałem się, wypiłem jeszcze litra izotonika, coś tam chyba nawet zjadłem i poszedłem w kimę, choć powracający całą noc uczestnicy pospać nie dali.

kilka zdjęć

Podsumowując. Trasa bardzo ciężka, w normalnych warunkach pewnie podprowadziłbym w kilku miejscach i byłoby OK. Kompletny brak siłowego przygotowania, ale nie ma co się dziwić, zbając o kolana nie mogę mocno deptać w pedały. Wiedziałem że tak niektóre podjazdy mogą się skończyć i nie jest to dla mnie żadną ujmą. Początek był faktycznie dosyć mocny, ale nie wydaje mi się żebym przeszarżował. Piłem cały czas, ale widać że jeszcze za mało, następnym razem  w takich warunkach trzeba się dobrze nawodnić dzień przed i z samego rana. Zdarzało mi się już jeździć w takich upałach kilkukrotnie, ale zawsze były to zdecydowanie mniej górzyste trasy... i nie wiem...chyba żeby ta taka była, to by mnie tak nie odcięło. Będzie z czego wyciągać lekcje w przyszłości.

Acha. Podczas jazdy powiedziałem sobie - "żadnego GMRDP nie jadę", dziś już inaczej myślę - wszak cały rok pod tą jedną imprezę zaplanowałem, ale ostateczna decyzja jeszcze nie jest podjęta.

Zaliczone gminy: Wieliczka, Biskupice, Gdów, Łapanów, Limanowa (obszar wiejski), Limanowa (teren miejski), Łukowica, Kamienica, Łącko, Ochotnica Dolna, Krościenko nad Dunajcem, Czorsztyn, Łapsze Niżne, Bukowina Tatrzańska, Nowy Targ (obszar wiejski), Nowy Targ (teren miejski), Rabka-Zdrój, Lubień, Jordanów (obszar wiejski), Jordanów (teren miejski), Bystra-Sidzina, Maków Podhalański, Budzów, Lanckorona, Stryszów, Kalwaria Zebrzydowska, Wadowice, Brzeźnica, Czernichów, Krzeszowice.
Kategoria >300, zawody


Dane wyjazdu:
496.10 km 0.00 km teren
17:20 h 28.62 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:czołg

Piękny Wschód

Sobota, 2 maja 2015 · dodano: 04.05.2015 | Komentarze 6

Dojechaliśmy w piątek, na spokojnie. Wieczorem odprawa, zmieniono godziny startu, bo początkowo mieliśmy startować o 10tej. Wieczorem kolacja, pogaduchy i koło 22giej spać.

Rano dalej myślałem jak się ubrać, deszcz z prognozy zniknął ale noc miała być zimna. Przepak zorganizowany w ostatniej chwili i w sposób taki że możnabyło podać graty, natomiast nie można ich już potem odebrać. Nicto, nie ubieram się na zimowo, najwyżej zmarznę w nocy. Startujemy w ostatniej chyba grupie, ekipa z którą zawsze mi się dobrze jeździło (chłopaki z Sierpca, Jarek, Mariusz) i Gosia która ma w planie powieźć się do pierwszego dużego PK.

Poranek chłodnawy, jedziemy pod lekki wiaterek, asfalty w kratkę, te gorsze wcale nie są takie złe jak mi się wydawało w piątek jadąc nimi autem. Kilometry szybko mijają, średnia cały czas rośnie, jest płasko jak na stole i robi się coraz cieplej. Od jakiegoś 30km odzywa się lewe kolano, w zasadzie nie liczyłem że uda się przejechać tą imprezę bez żadnych dolegliwości. Na pierwszym punkcie (Mostów)  łapię bułkę, pieczątka w karcie, banan w kieszeń, na rozciąganie nie było czasu. To samo na drugim puncie (Sarnaki) - tylko pieczątka i jedziemy dalej, za chwilę ma być duży punkt z jedzeniem. W tym miejscu było kilka górek, Gosia została z tyłu, plan swój wykonała i od tego momentu jedzie sama.

W tym momencie wymieszały się na trasie dwie albo trzy grupy, jest nas sporo. Na puncie (Zajazd Leśny) dowiadujemy się że na jedzenie trzeba trochę poczekać, a wody panie przygotowanej nie mają - więc tylko pieczątka i jedziemy dalej. Gdy ruszamy na punkt wjeżdża małżonka, to ostatni raz kiedy się na trasie widzimy. Wiatr już wieje konkretnie, całe szczęście w dobrym kierunku. Wodę tankujemy pod sklepem w Konstantynowie, zdążyłem nawet siknąć :), natomiast siku-pauzę w lesie wykorzystałem w końcu na rozciąganie. Dolegliwości kolanowe ustąpiły, może dlatego że było z wiatrem, nie wiem tego do końca...ale to miło nic nie czuć. Mijamy Janów Podlaski (trzeba tu będzie na spokojnie kiedyś zawitać), dalej po równym asfalcie lecimy w okolicach 4dyszek do Terespola. Tu kolejny PK, buła, druga w kieszeń, też zabawiliśmy tylko chwilkę. Droga wzdłuż granicy to niestety TRAGEDIA. Slalom między dziurami, nie da się jechać na kole, najlepsza opcja to jazda środkiem, całe szczęście ruch na drodze minimalny. Krótkie odcinki równego dają możliwość odpoczynku nadgarstkom, tyłkowi i bolącym plecom. Jedynie Kodeń to miejsce warte powtórnego spokojnego odwiedzenia, no chyba że mi jeszcze coś umknęło, jazda grupą nie sprzyja podziwianiu okolicy. W Sławatyczach trochę dłuższa przerwa na stacji paliw, buła, banan, nawet zdążyłem się porozciągać. Dalej dziury, dziury, dziury, wraca dolegliwość w lewym kolanie i niestety boli coraz mocniej. Docieramy do drugiego dużego punktu. Do jedzenia jest bigos, nie powiem, bardzo smaczny, ale to nie jest jedzenie dla nas. Smaruję kolano i tyłek, biorę cieplejsze ubranie z przepaku, ale na ubieranie się jest jeszcze za wcześnie. Dalej kiepskie drogi, każdy pierdzi po kapuście :) kolano dokucza coraz mocniej, odliczam kilometry do następnego punktu. Na zmiany staram się nie wychodzić, a jeśli już to zdecydowanie krótsze i spokojniejsze niż dotychczas. Tutaj mam kryzys, standardowe myśli o skończeniu trasy, ale dobrze wiem że zdecydowanie najłatwiej i najprościej jest jechać dalej i trzymać się grupy.

Od Zosina w końcu równa droga, Hrubieszów wita nas zachodem słońca, punkt w ośrodku sportu. Ubieramy się na nockę, gorąca herbatka, bigos zmusza do wizyty w toalecie na tak zwaną "dwójkę". Podnoszę ciut siodło, łykam pigułę i wyruszamy w szarówkę. Wiatr zniknął, to bardzo dobra wiadomość, bo gdyby był - byłby twarzowy, piguła i/lub podniesienie trochę pomogło, ale ból nie ustąpił. Zaczynam jechać "na prawą nogę", co skutkuje jedynie tym że prawe kolano również zaczęło boleć - najgłupsza rzecz jaką zrobiłem - więcej takiego błędu nie popełnię. Przed Chełmem grupka nam się rozerwała, ja docieram w tej pierwszej części, okazuje się że skróciliśmy nieco trasę, większość była w nawigację wyposażona, a nikt nie zauważył, po prostu jechaliśmy po znakach - na Chełm. Siłę do jazdy mam, tempo ani razu nie było za mocne. Również dosyć długi postój, gorąca herbatka, batony, bułki i kolejna piguła.
Robi się zimno, trzeba się zbierać. Odliczam już kilometry do końca, zmęczenie mnie dopadło, całe szczęście chyba tabletka zadziałała, bo przez chwilę bolało jakby mniej. W Urszulinie już w miarę krótki postój (stacja paliw), ostatni na trasie, łykam kolejną porcję leków przeciwbólowych, zastanawiam się czy przypadkiem nie przekroczyłem dawki, ale ulotki nie mam - więc nie wiem. Zjeżdżamy z krajówki, 39 km do końca. Ból ustąpił, ale wiem że i tak trzeba nie ma co szaleć, wiozę się na kole kolegów. Zimnoo, zimnoooooo, momentami zamglenia, na termometrze pojawiło się zero. Końcówka zadziwiająco szybka, chłopaki poczuli koniec :) 

Na mecie ciepłe jedzonko, medal, dyplom, fota...żegnam się z kolegami...do następnego razu, choć zastanawiam się czy lepszą opcją byłoby jednak jeździć wolniej. Zobaczymy...Dojazd do hotelu po półgodzinnej przerwie tragiczny, przeraźliwe zimno i ból kolan. 

Kilka fotek

Ogólnie impreza fajna. Organizacja jak na pierwszy raz bardzo dobra, oczywiście było parę niedociągnięć jak: brak jedzenia na punkcie, bigos (po którym każdy miał problemy żołądkowe), za duży format karty brevetowej i opisu trasy. Jakość dróg niestety tragiczna, raczej więcej się na imprezę nie wybiorę - jeśli będzie cykliczna. Bardzo dobre tempo, pogoda dopisała, żebym jeszcze mógł się cieplej na noc ubrać było super. Jedzenia było w bród, punkty gęsto, support także dobry (pomijając wpadki). Także ograniczenie przerw (było tylko jakieś 2 godziny) wpłynęło na bardzo dobry czas - 19 godzin i 12 minut.

Gmin - 39 - Parczew, Milanów, Komarówka Podlaska, Drelów, Międzyrzec Podlaski (obszar wiejski), Międzyrzec Podlaski (miasto), Huszlew, Olszanka, Łosice, Platerów, Sarnaki, Konstantynów, Janów Podlaski, Rokitno, Terespol (obszar wiejski), Terespol (miasto), Kodeń, Sławatycze, Hanna, Włodawa (obszar wiejski), Włodawa (miasto), Wola Uhruska, Ruda-Huta, Dorohusk, Dubienka, Horodło, Hrubieszów (obszar wiejski), Hrubieszów (miasto), Uchanie, Białopole, Żmudź, Kamień, Chełm (obszar wiejski), Chełm (miasto), Wierzbica, Cyców, Urszulin, Stary Brus, Sosnowica, Dębowa Kłoda.
Kategoria >300, z Gosią, zawody


Dane wyjazdu:
165.10 km 110.00 km teren
09:58 h 16.57 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:czołg

Harpagan H-49 Kaliska

Sobota, 18 kwietnia 2015 · dodano: 19.04.2015 | Komentarze 2

Docieramy na spokojnie z Krzyśkiem, na sali jeszcze pustki mamy więc super miejscówkę pod ścianą. Ruszamy "w miasto" coś zjeść, na małe zakupy i na spokojnie obserwujemy przyjeżdżających ludzi. O 21.00 startuje Krzysiek na TM150, życzymy mu powodzenia, wracamy na salę, browarek, chwil kilka rozmów i w kimę. Jeszcze nigdy nie spało mi się tak dobrze na sali podczas imprezy, po prostu system OFF/ON. Rano śniadanko, kawa, dopinanie bagażu na drogę, z ubraniem nie było problemów, bo zabrałem tylko wersję zimową.

Do tej pory jeździliśmy we dwójkę z Gosią, tym razem z nami jest jeszcze Mariusz, to jego pierwszy start. Żadnych założeń nie mam, będę trzymał tempo Gosi, a że będzie ono mierne wiem. Wg lekarza do siebie powinna dojść po dwóch tygodniach...minęło 3 dni, poza tym maksymalny dystans w tym roku to 80 km i to na szosie. Nicto. Damy radę. Na dokładkę na starcie pada, może niezbyt mocno, ale jest dołująco. Strategię ustala Gosia z Mariuszem, ruszamy więc na północ. Generalnie punkty wchodzą w miarę sprawnie, dużych skuch nie było. Drogi super, ubite szutry i leśne dukty, chyba przechwaliliśmy trasę, bo potem nie było już tak pięknie. Jakoś nie mam ochoty na studiowanie mapy i dociekanie jak byłoby lepiej.

Deszczu coraz mniej, pojawia się sporo słońca, ale także dużo zimnego wiatru, typowy kwiecień, w sumie padało kilka razy, w tym raz mocno (koledzy na trasie mieli grad - my na szczęście nie doświadczyliśmy). Z ubraniem trafiłem dobrze, nie przegrzałem się, no może chwilowo w pełnym słońcu. Na około 60-tym kilometrze odzywa się lewe kolano, porozciągałem się na punkcie i jest trochę lepiej. Jakieś 20km później Gosia zalicza pierwszy zgon. Wszystko się zgadza, dobiła do granicy. Teraz już zaczyna się trening, bo ten zaczyna się dopiero w momencie gdy masz już dość. Nadkładamy trochę drogi i jedziemy przez miejscowość Osie, tam kilka minut pit-stopu, uzupełniamy bidony i udało się przekonać Gosię do dalszej jazdy (chciała asfaltami do bazy zjeżdżać). Zaczynają się kiepskie drogi, zwalniamy, Gosia dużo idzie z buta, zadyszka, wiem że jest ciężko. Odpuszczamy już wszystko co się da i zbieramy tylko te punkty które są po trasie do bazy. Zapas czasu kurczy się w oczach, nie za bardzo jest gdzie odpocząć, gdy wyjeżdżamy z ostatniego punktu mamy 45 minut do limitu, wiatr centralnie w twarz i całkiem spore górki. 7 km i pół godziny. Mariusz odjeżdża, ja turlam się z małżonką, często z prędkością sporo poniżej 15 km/h. Gosia spada z koła, choć ja wolniej jechać już nie potrafię. Co chwila zerkam na zegarek, jest na styk. Na metę docieramy ostatecznie minutę i kilka sekund po czasie, 2 punkty w plecy.

Było naprawdę ciężko. Tak wycieńczonej żaby jeszcze nie widziałem, ale dała radę. Ogólnie trasa raczej prosta, piaski po deszczu spokojnie do przejechania, tylko jak to na harpaganie mapa sobie - życie sobie. Może następnym razem wybierzemy się oddzielnie? Sam w grupie 2-3 osób mógłbym przejechać sporo szybciej - tylko pytanie czy mi się będzie chciało ścigać? Poza tym czuję trasę w kolanach, a przecież jechałem na totalnym luzie, więc jadąc mocniej mógłbym zrobić sobie krzywdę.

Po imprezie kolejna impreza, piwko i rozmowy do północy. Kwintesencja tego typu wyjazdów. Reset wykonany. 

zdjęcia

Gminy: Kaliska, Zblewo, Storogard Gdański (obszar wiejski), Lubichowo, Skórcz (obszar wiejski), Osiek, Warlubie, Osie, Śliwice, Osieczna, Stara Kiszewa.

Kategoria >150, z Gosią, zawody


Dane wyjazdu:
304.00 km 0.00 km teren
17:40 h 17.21 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:czołg

Zażynek 2014

Sobota, 20 września 2014 · dodano: 22.09.2014 | Komentarze 5

Wstałem z bólem w krzyżu, pięknie - mam nadzieję że to nie objaw powracającej rwy kulszowej, bo po kilku miesiącach męki w końcu ustąpiła. Wiadro leków zaaplikowanych przez czwartek i piątek coś podziałało i na szczęście nie ma tragedii, tylko głowa trochę boli. Gosia na antybiotykach od wtorku, zachorowała dzień po tym jak zdecydowała się wystartować, co będzie - zobaczymy.
 
Na miejsce docieramy o 10tej, instalujemy się w bazie, odbieramy pakiety startowe, trochę roboty przy rowerze (montaż mapnika i uchwytu latarki), krótka przejażdżka do sklepu, naleśniki przedstartowe i chwilę po 11tej zaczyna się odprawa. W międzyczasie dzwoni Jarek z nowiną, że go niestety nie będzie, szkoda. Mapy są dostępne już wcześniej, ale nie wnikam wcale, ścigać się nie zamierzam, popatrzę sobie w trakcie jazdy.





Pętla nr 1 - "Wściekły pies". Start 12.00, zjazd do bazy 17.55.
Ruszamy w grupie 6-7 osobowej, tempo dosyć szybkie, ale trzymamy się grupy, Gosia trochę z tyłu, ale dociągamy razem aż do wzgórz świętojańskich. Podjazd wchodzi mi świetnie, jadę na luzie, bo po co się spinać, na górze czekam na małżonkę i już w mniejszej grupie zjeżdżamy. Tutaj pierwsza wpadka, jak zwykle dobrze się zjeżdżało a nie patrzyło na trasę, w opisie jak byk stoi że "jedziemy dalej prosto czerwonym szlakiem pieszym (Znaki na szlak Powstania Styczniowego)", wracamy, pod górkę oczywiście. Zjazd tędy to jakaś kpina, korzenie, piach i pewnie ze 25 % w dół - nie ryzykuję i z rowerem schodzę. Dalej prosto, wieś Górany znana z poprzednich edycji 20132012 , jedziemy we trójkę, z Gosią i Andrzejem, fajna droga przez las i końcówka asfaltowa przed Waliły-Stacja, tutaj mamy lotną kontrolę, dolewamy wody, wcinamy po ciasteczku, dowiadujemy się że Stasiej był pół godziny wcześniej. W Gródku trochę się zamotaliśmy, omijamy Michałowo i spory kawałek wojewódzką. Przycisnąć się nie da, bo moi towarzysze jadą wolniej, znowu w las, przed wsią Bobrowa gubimy szlak, kręcimy się trochę w kółko i w końcu jest. Podczas zmiany biegu z tyłu czuję że coś jest nie tak, manetka "pyka" a łańcuch dalej na tej samej koronce, pięknie, bomba - urwała się linka, Zażynek się skończył...Mówię towarzyszom, na co Gosia - "ja mam linkę jakąś, którą mi kiedyś dałeś, i wożę ją ze sobą, w sumie nie wiem po co - może to o nią chodzi", cud dziewczyna :) No ale nie mam wkrętaka (potrzebny do otwarcia manetki), ani czym linki obciąć (ma dwie główki do shimano i campagnolo - teraz wiem że to zły patent bo jak pierdzielnie w polu to i tak jej nie włożę), więc te brakujące dwadzieściakilka kilometrów muszę dojechać mając tylko dwa biegi z przodu, a z tyłu jadę na najmniejszej koronce. Trochę ciężko, podjazdy trzeba na stojaka zaliczać, na szczęście droga asfaltowa i prosta jak strzała od Majówki aż do Supraśla, w przeciwnym kierunku jedzie Stasiej, z kim on się ściga ?, no ale każdy ma swoje podejście do imprezy. Mamy nakręcone jakieś 8 km więcej, na tych kilku skuchach, więc kusi zjazd od razu do bazy, ale jedziemy jeszcze rundę przy rzece, przeprawiamy się zamkniętym mostkiem i całe szczęście po w miarę płaskim docieramy do bazy z drugiej strony. Na jedzenie się nie decydujemy, robię tylko kawę, kilka ciastek i w międzyczasie wymieniam linkę, oczywiście nie bez problemów. Na cały pit-stop zeszło 38 minut





Pętla nr 2 - "Kamikaze". Start 18.33, zjazd do bazy 22.30.
Ruszamy w sporej już szarówce. Przejeżdżamy Supraśl obrzeżami, ulicami wg opisu, gdy wbijamy się do lasu mus już zapalić światło. Docieramy nad jeziorko, objeżdżamy je, wąskim przesmykiem na szlak, kawałek asfaltem na Majówkę (to tutaj był Stasiej na poprzedniej pętli), piaszczystym Traktem Napoleońskim do Królowego Mostu, mijając kilka ognisk w lesie i dużą dyskotekę na świeżym powietrzu w Królowym Moście. Tutaj znowu się motamy, kierunek pasuje, ale szlaku brak, jazda na azymut nic nie daje, bo drogi się kończą, wracamy tym razem kierując się zmysłem słuchu na dyskotekę, bo do tego miejsca na pewno byliśmy na trasie. Faktycznie, są widełki i powinniśmy skręcić w lewo, teraz już wszystko pasuje. Przed nami stromy "podjazd", ale nie ma szans go podjechać, piach i korzenie (coś zaczyna mi w głowie świtać), pchamy dobre 10 minut pod górkę, mijamy znak na wieżę widokową (hmmm), potem samą wieżę (ooo, już taką samą żeśmy dziś widzieli, tylko za dnia), zjazd, wymyty na środku (teraz już na pewno wiem że to podjazd z pierwszej pętli), nocą wszystko wygląda inaczej :) Przez Cieliczankę wracamy do Supraśla, ale nie ma tak lekko, i jak za pierwszym razem robimy rundę wzdłuż rzeki, z tym że tym razem końcówka jest inna, dostaliśmy na deser Góry Krzemienne. To tutaj miałem dwa lata temu mega skurcze na maratonie MTB, tym razem podjeżdżam bez spinania, co się da na lekko, a co nie - wpycham. Zaczyna się kolejny problem z rowerem, podczas ostatniej wymiany kasety i łańcucha widziałem że piasta umiera, strzelało coś w bębenku od dobrych paru tysięcy kilometrów i w końcu zaczęła przepuszczać. Czasem nawet kilkanaście obrotów jałowych zanim bębenek załapał, czad... akurat teraz...Jakieś 3 km przed końcem drugiej pętli pada bateria w gps-ie, którego używam jako licznika (podstawka od Sigmy zepsuła się dwa dni wcześniej) i kompasu.Do bazy blisko, Gosia decyduje się że dalej nie jedzie, może skusi się na ostatnią 50tkę. Jemy obiadek, ubieram zimowe spodnie, buffa na głowę i gosiowym CUBE'm wyjeżdżamy z Andrzejem o 23.10 na trzecią 100km pętlę.


Pętla nr 3 - "Sex on the beach". Start 23.10, zjazd do bazy 5.21.
Byłem pełen obaw jak będzie nie na swoim rowerze, podniosłem siodło - to wszystko co mogłem zrobić, choć wiem jak czułe są moje kolana na nawet minimalne zmiany. Nicto, zobaczymy, lepiej tak, niż stanąć w środku lasu na jakimś zadupiu z powodu awarii piasty. Początek znany z poprzednich lat do Studzianek, dalej asfaltami do Wasilkowa. Wszystkie szutrówki wyglądają jak blacha falista, tarka niesamowita, nadgarstki aż pieką z bólu, a do końca jeszcze tak daleko. Asfaltowy podjazd pod wieżę telewizyjną, potem fajny szybki zjazd w stronę krajówki (ależ Andrzej tutaj cisnął). Na odkrytym terenie zaczyna pojawiać się coraz więcej mgieł, jest zimno. Przed Krypnem (nawet mi jedna gmina niechcący wpadła) docieramy do wojewódzkiej, nią do Knyszyna, krótki postój na zmianę baterii i jakąś bułkę. Andrzej przypomina sobie, że na Zażynku z bazą właśnie w Knyszynie było sporo piachu, zresztą w opisie też jak byk stoi "...do wsi Chraboły (UWAGA! Głęboki piach)". Ten fragment będę długo pamiętał, piach, mgła, i pohukiwanie sowy w lesie, zaczynają odzywać się kolana, szczególnie prawe. Jest sporo lasu, więc mgieł jest mniej i jest zdecydowanie cieplej. Z nawigacją nie mamy problemu, ja mam opis, Andrzej mapę, problem pojawił się tylko przed Sochoniami. Mleko w powietrzu straszne, ciężko wyczuć gdzie jesteśmy - docieramy w końcu na techniczną wzdłuż "19", ale inaczej niż powinniśmy. Znowu Wasilków a potem już znana droga przez Nowodworce i Ogrodniczki, tutaj znowu ciężko za Andrzejem nadążyć, chyba kolega czuje już zbliżającą się wielkimi krokami końcówkę. Na niebie pojawiają się pierwsze oznaki nadchodzącego nowego dnia. Postanawiamy odpocząć dłużej, położyć się na chwilę, mi po głowie chodzi aby odpuścić ze względu na kolano i bardzo bolące nadgarstki, spać mi się nie chce, ale ostatecznie odleciałem na kilka minut. Gosia nie decyduje się już wyjechać, więc ruszamy dalej sami.


Pętla nr 4 - "Kamikaze". Start 6.30, zjazd do bazy 9.50.
Pętla nr 4 taka sama jak nr 2, z tym że w przeciwnym kierunku, kolano przestało boleć, Krzemienne Górki mamy na początku, jedzie mi się lepiej niż za pierwszym razem (czyby kwestia lepszego roweru? 29 cali ??), wpycham tylko pod jedną. Kolejny raz mostkiem, mgła jest, ale już nie tak dokuczliwa, nawet nie jest tak zimno jak się spodziewałem tuż po świcie. Cieliczanka i Świętojańskie, znowu dużo szybciej niż rano, ależ mi się świetnie jechało mając już przecież 250 km w nogach. Trakt Napoleoński już ciężko, w końcu odezwało się kolano, na siłę w piachu się nie kopię - pcham, do tego w tą stronę jest więcej pod górkę. Andrzej jedzie już "na oparach", ja siłę mam - tylko te ręce i kolano...Dłuży się niesamowicie, przed jeziorkiem trochę pobłądziliśmy, za to jego widok to po prostu cudo (niestety nie było czym zdjęcia zrobić). Straszny piach pod górkę, jakoś go nie pamiętałem w tamtym kierunku, za to podczas wędrówki widziałem przy samej drodze chyba z 5 kań (grzybów), ależ bym takie smażone cudo zjadł. Kilometry stoją w miejscu, ale docieramy w końcu do Supraśla. Jest 9.50, Zażynek zaliczony, w końcu mam to, po co tutaj przyjechałem - totalne wyprucie. Teren potrafi siły wysysać, sporo piasku, organizatorzy zapewnili same kultowe podjazdy znane z Maratonów Kresowych i Mazovii, z tym że tam się ich nie podjeżdża kilka razy i w nocy :)





Mam dość roweru, Gosia namawia na Harpagana - ale jak na dziś to na terenową jazdę chęci najmniejszych nie mam - no i muszę w końcu rower naprawić.



Kategoria >300, z Gosią, zawody


Dane wyjazdu:
102.20 km 0.00 km teren
06:49 h 14.99 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:czołg

Abentojra

Sobota, 6 września 2014 · dodano: 08.09.2014 | Komentarze 0

Start późno, z jednej strony dobrze, bo można jeszcze rano dojechać, ale nam - którzy są na miejscu dłuży się niesamowicie.


Takie mieliśmy warunki lokalowe. Czad. Materace, skórzane kanapy, kominek (co prawda palić w nim nie można było)...


Wreszcie oprawa, rozdanie map i ruszamy spokojnie, jadąc na drugą stronę DK51 - do lasu miejskiego w dużej grupie. W samym lesie peleton się dzieli, w końcu jedziemy sami singlem wzdłuż Łyny. Jest uroczo, ale też niebezpiecznie, koło mi się osunęło na skarpie i tylko cudem w dół nie poleciałem.


Singiel nad Łyną. Jest trochę niebezpiecznie, Gosia daje z buta, ja po zjechaniu w przepaść też... :)

Punkt nr 15, był podobno zaznaczony w innym miejscu, ale ktoś przed nami już go znalazł, na szczycie górki wiec szukać nie musieliśmy, trzeba było tylko rowery na plecach na tą górkę wnieść. Do mostka (PK nr.6) blisko, odnajdujemy bez problemu, znów trafiamy tutaj na sporą grupkę. Z punktu ruszamy za miejscowymi, bo słyszę "wiemy gdzie jechać", a że jadą szybciej zaraz się zgubiliśmy. Zeszło pewnie ze 20-30 minut, pchania rowerów po pokrzywach i suchych gałęziach. Ręce i nogi pocięte, do tego potknąłem się o jakąś gałąź i przywaliłem kolanem w rower. Bomba, jakby z kolanami problemów nie miał...
Wracamy, odnajdujemy punkt "18" - stopa zeppelina, ciekawe, było tu kiedyś lądowisko tych podniebnych olbrzymów. Trafiamy na Dareckiego z synem i jedziemy wspólnie.  "11" znajdujemy wspólnymi siłami szukając "drzewa na ścieżce", dalej jest mostek, śliczny fragment przy Łynie, widać już jesień tutaj.






"19" też się naszukaliśmy, to brzeg jeziora, wlazłem jednym butem w wodę i trochę potem chlupało, całe szczęście jest super ciepło, momentami wręcz gorąco. Boję się trochę o wodę, mam tylko litr ze sobą, Gosia jakieś 1,75 i niewiele już zostało. Darecki od samego wyjazdu ma problem z rowerem - pęknięta rama. O ile na początku było jeszcze OK, dalej już jadąc za nim widać jak koło z tyłu się chybocze. Dosyć długi przelot na "12", sam punkt to przyczółek nieistniejącego mostu, do znalezienia banalnie prosty. Z "9" też chyba problemów nie było, dalej już blisko do "3", sam krzyż przejechalibyśmy gdyby nie Darecki. Wracamy do Bukwałdu, PK 1 wydaje się prosty, ale tutaj dróg w rzeczywistości zdecydowanie więcej niż na mapie. Najpierw przestrzelamy sporo na południe,  wracamy, wbijamy się na zachód, ale też nie to, kolejna droga parę metrów dalej już jest tą której potrzebujemy. Do "10" blisko, tam punkt żywieniowy więc piję to co mi zostało, Gosia też ma już sucho. Na punkcie bułeczki (chyba z 15 zjadłem bo smaczne były :P i z 5 w kieszeń powędrowało, woda, banan, spędziliśmy jakieś 10 minut pewnie. 








Przed PK nr 10 dosyć długi podjazd, podjechałem sobie szybciej i czekam. Najpierw Gosia...

...potem Łukasz...

... i Darecki

Ruszamy, na mapie widać łatwą drogę, przed samą "13" jest szeroki szutrowy zjazd - wszyscy przestrzelili z Gosią na przedzie :), to nie tam !!! wołam z tyłu !!!. Czeszemy okolicę w poszukiwaniu punktu, Darek coś tam próbuje kleić z rowerem, niewiele to daje bo jedzie coraz wolniej, wiem że to kwestia czasu aż mu się rama do końca rozwali. Szkoda chłopa. Żegnamy się i jedziemy dalej już sami. Pytam się małżonki czy da radę przyspieszyć, mówi że tak, ale po liczniku widać że jedziemy dalej tak samo. "2" prosta, "8" niedaleko, tylko znowu trochę po lesie trzeba było połazić. Wkraczamy na tereny znane z MazurskichTropów, pojawiają się przydrożne kapliczki, kolejny punkt na niezwykle uroczej Pasłęce, w opisie jest "most", ale punktu nie ma...Gosia wyczaiła go pod mostem :)






Zerkam na zegarek i ilość kilometrów, zostało niecałe 4 h, a na liczniku mamy jakieś 60 km i 5 PK do zdobycia. Powinno się udać, ale o dobrym wyniku raczej nie ma mowy, gdy wjeżdżamy na asfalt pytam się czy damy radę pociągnąć trochę. Gdy widzę że przy 25 km/h żaba odpada, odpuszczam i więcej do szybszej jazdy nie zachęcam. Kolejny punkt to ambona na szczycie wzniesienia, Gosię zostawiam na dole a sam cisnę się podstemplować (mam nadzieję że tak strasznie regulaminu nie złamaliśmy, była jakieś 100 metrów od punktu w linii prostej i ze 30 m niżej), niech dziewczyna odsapnie, bo widzę że jest już zmęczona, a sięgając po coś do plecaka wyczuwam że wszystko wewnątrz jest mokre.

Ambona na szczycie.

Dalej zaczyna się piaskownica. MASAKRA. Jakieś 10 km piachu, piachu, piachu. Mi jeszcze idzie całkiem nieźle, choć nigdy do tej pory tyle na malutkiej tarczy się jeszcze nie najeździłem. Gosia większość pcha, jest sporo podjazdów, pojawiają się skurcze...ehh. Patrzę po mapie i nie ma żadnej alternatywy, krajówką jechać nie możemy przecież.


Kapliczka w środku lasu.

Na środku drogi sobie rosły, pozbierałbym na zupę, ale są inne priorytety na dziś ....


Piaskownica.

PK 7.

PK 7 na  brzegu jeziorka znaleźliśmy, potem decyzja czy najpierw "4" czy "16". Ostatecznie jedziemy nad jezioro, alby nie jechać potem przez miasto. Fajny singiel przy brzegu, docieramy na cypel, wszystko gra, tylko punktu brak. Dociera jeszcze dwóch kolegów, czeszemy wspólnie brzeg jeziora... punktu nie ma. Żadnych konfetti także. Cykamy selfie z jeziorem w tle, koledzy już kończą i jadą do bazy przez miasto, a my po śladzie wracamy do wsi Łupstych. Został ostatni, sporo czasu i jakieś 20 km do setki, punkt łatwy.Gosia chyba czuje koniec bo jedzie coraz szybciej. Chwilę z dwójką miejscowych, jedziemy DW 527 do Gutkowa i tutaj zaczyna się problem. W mieście kompletnie nie wiem gdzie jesteśmy. Jest przejazd kolejowy, zawsze to jakiś punkt odniesienia, kupujemy zimną colę w sklepie (kompletnie sucho miałem w bidonie od godziny) i jedziemy na Redykajny.  Robimy sporą pętlę, częściowo tak samo jak jechaliśmy rano. Wreszcie wbijamy się znowu w las miejski, trochę na czuja, a gdy mijamy park linowy w końcu wiem gdzie jesteśmy (w sumie to Gosia wie gdzie jesteśmy), przecinamy krajówkę, a stąd już rzut beretem do bazy. Wyszło chyba 8h 28 min, 2 godziny postojów, choć odpoczynek był tylko na punkcie żywieniowym, reszta naleciała na szukaniu lampionów i zatrzymywaniu się nad zgłębianiem drogi. Wyszło całkiem nieźle, biorąc pod uwagę obecną kondycję małżonki, ja sam urwałbym może godzinę z tego, nie więcej. Gosia zajęła 3 miejsce, ja 10. Zrobienie trasy w 6h05min (tyle ile mieli zwycięzcy) daleko poza moim zasięgiem. Ogólnie trasa fajna, (poza piachem który był skumulowany praktycznie w jednym miejscu), dosyć łatwa, górek mało, a sztywna była tylko jedna. 


Po imprezie plenerowej kolejna impreza tym razem pod dachem, niewielu nas było, za to zabawa była przednia. Dawno się tak nie uśmiałem, kto nie był nich żałuje ;) To właśnie kwintesencja takich wyjazdów, wyrwać się od szarej codzienności, pojeździć w ciekawych miejscach, poznać ludzi. Taki reset daje siłę na zmaganie się z rzeczywistością, odliczam już dni do kolejnego wyjazdu - tym razem do Supraśla. Tam dopiero będzie można się umordować - TAK, TAK, tego mi się chce !!!!


Kategoria >100, z Gosią, zawody


Dane wyjazdu:
1008.00 km 0.00 km teren
40:16 h 25.03 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

BB Tour 2014

Sobota, 23 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 15

Obudziłem się jak zwykle - przed budzikiem, a że byłem spakowany i praktycznie gotowy do wyjścia czas spędziłem na spokojne śniadanie i oglądanie prognozy pogody w telewizji i internecie. Będzie padać. Front ma nas gonić, a w niedzielę nie ma szans na uniknięcie deszczu. Kupno nieprzemakalnych skarpet to dobra inwestycja, choć na razie testowana jedynie w domu w misce z wodą, nadejdzie czas aby sprawdzić jak zweryfikuje je test praktyczny. Mam także nadzieję że z kolanami nie będzie problemu, przez dwa dni piłem poczwórną dawkę FLEXIT, kilka dni brałem leki przeciwzapalne, do tego nauczony doświadczeniem wiozę ze sobą całą aptekę. Musiałoby mi nogę urwać abym nie dojechał do Ustrzyk, motywacja i determinacja JEST. Turlam się spokojnie miastem na prom, przeprawiamy się z Mariuszem, zdaję bagaż na metę i na przepak, montowanie nadajników, ostatnie siku, podpisanie listy i czekamy.





DZIEŃ 1

Jak widać stresa nie ma, waham się tylko jak się ostatecznie ubrać, jadę na długo, także z długim palcem na rękach, w ostatniej chwili zakładam jeszcze wiatrówkę. W grupie mam Jacka, Jarka (jechaliśmy ostatnie dwie sześćsetki u Roberta razem) i Radka (startowaliśmy razem u Roberta, ale razem tylko przez chwilę), reszty chłopaków nie znam. Sygnał do startu i ruszamy, na początek wyszedł Jacek i w zasadzie tempem około 30 km/h jechaliśmy za nim aż do Międzyzdrojów. Dogoniliśmy poprzednią grupę, nie wiem czy czekali (w obydwu byli zawodnicy z Grupetto), być może mieli zamknięty przejazd kolejowy. Tempo rośnie, następuje przetasowanie, grupka się rozrywa. Jedziemy około 35 km/h, nie jest źle, pomijając momenty kiedy jesteśmy filmowani, tempo skacze do góry, cześć chłopaków nie daje rady. Pytam się kolegów z Grupetto czy zwolnią trochę, ale chcą jechać szybciej więc odpuszczamy, jest nas bodajże pięciu. Jedzie się fajnie, po drodze "łykamy" ludzi którzy poodpadali z poprzednich grup, jest moc !!!. Przed Płotami na drodze stoi grupka kolarzy, wśród nich Andrzej (startował 4 grupy przed nami), okazuje się że miał wywrotkę (przed ich grupę wjechało auto z kamerą, zahamowało a on wpadł na koło przed nim). Gdzieś po drodze minęło nas auto GOOGLE STREET VIEW - może będziemy na zdjęciach :) Do punktu dojeżdżamy oddzielnie, ale stąd już ruszamy razem z Andrzejem i dwójką z Gostynia. Kolejny punkt w Drawsku, samej drogi niewiele pamiętam, za to w pamięć zapadła smaczna bułka i wizyta w sklepie, bo zamiast akumulatorków wziąłem na trasę baterie, a te padały już po 3 godzinach. Całkiem niezłe podjazdy w okolicy Drawska były, droga do Piły także bez historii, odnajdujemy punkt (widziałem że sporo ludzi miało z odnalezieniem problemy), dosyć długo tam posiedzieliśmy. Droga do pierwszego DPK trochę się dłuży, zaczynają się odzywać kolana, rozciągam się podczas jazdy i na szczęście uczucie mija. Przed punktem widać czarne chmurzysko, nie udało się nie trafić w nie i jakieś 10 minut jedziemy w małej mżawce. Na punkt docieramy już w szarówce, jest sporo ludzi. Jem obiad (niezbyt smaczny), ubrania nie zmieniam, nie zmokłem za bardzo, ubieram tylko skarpety, po telefonie do Gosi upewniam się że padać będzie na pewno. Pojawia się za to problem z piszczelą, lewą, tą samą co na Wyszehradzie, ehh 700 do celu, biorę ibuprom i wyjeżdżamy w niezmienionym składzie na pierwszą nockę.


PK 1. Płoty.


peletonik


PK 2. Drawsko.

kończy się pierwszy dzień w drodze

NOCKA

Próbuję zmniejszyć ból, kombinuję jak jechać żeby było dobrze. Pomaga mocne dociśnięcie klamry w bucie i jazda z niską kadencją, co niestety odbija się na kolanach, więc jadę na przemian kręcąc wolno i szybko i oczywiście spuszczam pięty w dół rozciągając mięśnie. Jest całkiem nieźle, a gdy się wyłączę to bólu nie czuć wcale. Do Torunia jedziemy po mokrym, musiało padać tym którzy byli tu wcześniej, zaczynają się problemy z GPS, całkowicie giną satelity i to nie tylko mnie ale wszystkim jadącym w grupie. Czasem jest to pięć minut, czasem nawet i godzina. Problem jest taki że nie mam licznika przy rowerze, jedynie DAKOTĘ, rozjeżdżają mi się przejechane kilometry i czas jazdy. W Toruniu też dosyć długo zabawiliśmy, był ciepły żurek :) Na trasę wyruszamy w wielkim peletonie, coś koło 30 osób, a że koledzy wiozą się na kole zatrzymujemy się na chwilę, potem nabranie prędkości, wyprzedzamy resztę i do Włocławka jedziemy już w swoim towarzystwie. Fajny punkt, w pamięć zapadły pyszne kanapki i fakt że miałem problem z przednim hamulcem, chłopaki patrzyli, patrzyli i nic nie wydumali (potem się sam naprawił, więc musiało coś sprężynę blokować)


Włocławek

Jeśli dobrze pamiętam to właśnie za Włocławkiem zaczęło padać, a może wcześniej? Deszczu na punkcie w każdym bądź razie nie przypominam sobie. Na drodze straszna monotonia, nikt nic nie mówi, słychać tylko szum gum na asfalcie - zasypiam. Tak źle dawno już nie było, zdarza się zamykać oczy na kilka sekund. Muszę zjechać. Zatrzymujemy się gdzieś na stacji, chłopaki piją kawę, ja kładę się na beton (trawa mokra, a gość ze stacji nie pozwolił w środku), podkładam ręce pod krzyż bo ciągnie po nerkach niesamowicie i drzemię jakieś 5 minut. Od razu lepiej !!. Na punkcie w Gąbinie (486 km) korzystam z namiotu, kolejne 5-10 minut drzemki, toaleta, coś tam do jedzenia i w drogę.

DZIEŃ DRUGI

Zaczyna świtać, tutaj już na pewno zaczęło padać, całe szczęście nie mocno, pada siąpiąca upierdliwa mżawka - da się w miarę normalnie jechać. W Żyrardowie pyszne ciasto-musli, telefon do żony, potwierdza się prognoza o deszczu przez cały dzień. Koło Mszczonowa grupa nam się rozdzieliła, część zatrzymała się przed zakazem wjazdu na "50", innej drogi nie ma, poza tym tak prowadzi ślad. Jedziemy wolniej, dłuży się niesamowicie, jazda na kole nie ma sensu bo chlapie strasznie po twarzy. To chyba najgorszy fragment całej imprezy. Na punkcie w Białobrzegach kilka drożdżówek, dzwonię do Gosi żeby sprawdzić gdzie reszta grupy, czekamy. Trochę podeschliśmy, zrobiliśmy z worków na śmieci ubranka (ja włożyłem tylko folię pod nogawki na kolanach). Zanim dojechała reszta (okazało się że Danka złapała gumę), zjedli, odpoczęli minęło dobrze ponad godzina. Gdy byliśmy już gotowi do wyjazdu, ktoś mówi że 309 ma gumę...noszkur...dziwne, dojechałem normalnie. Oglądam dętkę, oponę, nic...ale wentylek ledwo ledwo siedzi...czyżby ktoś sobie jajca robił ? Nicto, zmieniam, dmucham i ruszamy. Na niebie błękit i słoneczko :) przeschliśmy momentalnie, zaraz jednak trzeba się zatrzymać aby się rozebrać. Straszny ruch na "7" przed Radomiem, na niebie kolejna chmura, oczywiście liczymy że "pójdzie bokiem". Już w mieście na poboczu łapię jakiś syf i ... kolejny flaczor. Ehh, tym razem z tyłu, nic w oponie nie znalazłem, zaczyna kropić, potem już konkretnie lać, dobrze że za chwilę był przystanek. Kilkanaście minut kolejnej przerwy, gdy zelżało ruszamy. Trochę górek za Radomiem, jedziemy "9", ruch już nie taki straszny, kilometry jakoś mijają, nawet padać przestaje :) Na drugim dużym punkcie obiad, kąpiel, przepakowuję  to co mi potrzeba na dalszą jazdę i w pięknej pogodzie wyruszamy na drugą noc nie zmrużywszy oka. 


Żyrardów.

DRUGA NOC

Ciemno się robi chwilę po wyjeździe, mamy trochę większy peleton, zaczyna znowu padać...a wg prognoz miało być już sucho. Większy deszcz przeczekaliśmy na przystanku, potem faktycznie rozpogodziło się, widać gwiazdy na niebie, ale jest ZIMNO !!! PRZERAŹLIWIE ZIMNO !!!!. Teren pofałdowany, co ciekawe każdy modli się o podjazd a boi się zjeżdżać...momentami szczękam zębami przeraźliwie. Łapię kolejną gumę z tyłu (całe szczęście 50 metrów przed stacją benzynową), odnajdujemy szkiełko (może ono tam siedziało od Radomia, tylko wtedy go nie namierzyłem). Krzysiek kupuje gazetę, wkładam sobie na podbrzusze i kawałek pod wiatrówkę, dalej jest strasznie zimno. Super punkt w Nowej Dębie (800 km), ciepłe żarełko (makaron) i materac z poduszką :) Śpię pół godziny i zbieramy się w dalszą drogę.

DZIEŃ TRZECI

Ależ ciężko było się rozkręcić, świta, ale zanim słońce ogrzeje atmosferę trochę czasu mija. Przejeżdżamy Rzeszów, znowu są jakieś problemy z GPS (nie widać żadnych satelitów), zaczyna się poranny szczyt. Punkt usytuowany na wyjeździe z miasta, znowu mam kryzys, więc zamiast jeść kładę się na podłogę, odlot na kilka minut, potem drugi na trasie żurek (ten był chyba najlepszy) i wyjazd. Jedziemy razem z Jarkiem, reszta została z tyłu, potem Jarek zjeżdża na stację i znów we dwójkę gonimy, ten fragment był całkiem fajny. Kultowy punkt w Brzozowie w kole gospodyń wiejskich, trzeci żurek, ciasto i kanapka na czarną godzinę. Zaczynają się coraz dłuższe podjazdy, mi jedzie się świetnie być może za sprawą Ketonalu, który łyknąłem na punkcie, bo problem z piszczelą był już bardzo bolesny (częsta jazda na dużej kadencji), oraz kolanami. Grupa nam się porwała, część pojechała do przodu, część wlokła się strasznie z tyłu, a ja z Radkiem jakoś między nimi. Radkowi także ketonal ratuje kolano, zaczynamy jechać szybciej, fajny przejazd przez Sanok (choć straszne tam korki były), Lesko i wreszcie jesteśmy w Ustrzykach, tych Dolnych na razie...Pyszne kanapki z pasztetem no i żelek od Wojtka który jak się okazało musiał zakończyć udział w Toruniu i w międzyczasie dotarł do Ustrzyk. Z punktu ruszamy we dwójkę z Radkiem, od razu dzida, jest moc w nogach, podjazdy wchodzą elegancko. Robi się gorąco, szczególnie pod górkę, za to w dół od razu odczuwalnie ze 20 stopni mniej. Końcówka z niezłym wmordewindem, większość trasy wiatr pomagał lub wiał z boku, mozolne odliczanie kilometrów, w końcu jest META :) 1008 km w nogach, godzina 14.29


Rzeszów. Spać się da wszędzie, wszystko zależy od stopnia zmęczenia :)


Za Rzeszowem. Czekam na Jarka.


Brzozów, wyjazd z punktu.


Punkt widokowy za Lutowiskami.

PODSUMOWANIE

Gdy Pani spytała się: żurek czy bigos ? odpowiedź była oczywista, żurków zjadłem trzy po drodze. Potem piwo, wizyta na kwaterze, prysznic, cywilne ubranie, gorąca herbata z wkładką wysokoprocentową. Czekamy na kolejnych dojeżdżających, wrażenia z trasy, kolejne dwa obiady, jakieś kolejne piwo i tak minął dzień trzeci.

Spodziewałem się większego zmęczenia, faktem jest że pierścień na Mazurach to znacznie trudniejsza impreza, a tutaj jest po prostu dłuższy dystans no i druga nocka na rowerze. Jest parę rzeczy do poprawki, wiem czego mi brakowało i co można poprawić. Impreza bardzo udana, super organizacja, świetni ludzie i pomimo tego że padało dobre 10 godzin - całkiem niezła pogoda. Gdyby wiało w ryj cały czas byłoby zdecydowanie gorzej.




Tyle zarejestrowała dakota.


Potwierdzenia w książeczce.



Zaliczone gminy: Świnoujście, Międzyzdroje, Wolin, Golczewo, Płoty, Resko, Łobez, Drawsko Pomorskie, Kalisz Pomorski, Mirosławiec, Wałcz, Szydłowo, Piła, Kaczory, Miasteczko Krajeńskie, Białośliwie, Wyrzysk, Sadki, Nakło nad Notecią, Sicienko, Białe Błota, Nowa Wieś Wielka, Bydgoszcz, Solec Kujawski, Wielka Nieszawka, Toruń, Aleksandrów Kujawski (obszar wiejski), Raciążek, Waganiec, Lubanie, Włocławek (teren miejski), Włocławek (obszar wiejski), Nowy Duninów, Łąck, Gąbin, Sanniki, Iłów, Rybno, Młodzieszyn, Sochaczew  (teren miejski), Sochaczew (obszar wiejski), Teresin, Wiskitki, Żyrardów, Radziejowice, Mszczonów, Pniewy, Grójec, Belsk Duży, Goszczyn, Promna, Białobrzegi, Stara Błotnica, Jedlińsk, Radom, Skaryszew, Iłża, Brody, Kunów, Bodzechów, Ostrowiec Świętokrzyski, Sadowie, Opatów, Lipnik, Klimontów, Koprzywnica, Łoniów, Tarnobrzeg, Baranów Sandomierski, Nowa Dęba, Majdan Królewski,Cmolas, Kolbuszowa, Głogów Małopolski, Trzebownisko, Rzeszów, Boguchwała, Czudec, Niebylec, Strzyżów, Domaradz,Jasienica Rosielna, Brzozów, Sanok (obszar wiejski), Sanok (teren miejski), Zagórz, Lesko, Olszanica, Ustrzyki Dolne, Czarna, Lutowiska.

Kategoria >300, zawody


Dane wyjazdu:
611.80 km 0.00 km teren
24:57 h 24.52 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

pierścień tysiąca jezior

Sobota, 5 lipca 2014 · dodano: 07.07.2014 | Komentarze 2


Trasę znaliśmy z poprzedniej edycji, bo ta z  2012 roku była zupełnie inna, wiedzieliśmy że będzie ciężko, że końcówka będzie po fatalnych asfaltach i sporych kopkach. Jechaliśmy pełni obaw - ja o swoje kolana, Gosia o kostkę i pogodę, bo w upale zawsze czuła się źle. Uzgodniliśmy że będziemy jechać raczej osobno, dobrze byłoby się przyjrzeć temu co nas czeka. Trasę od Wydmin do Świękitek pokonaliśmy samochodem, weryfikując stan nawierzchni, na miejscu jeszcze niewiele ludzi, można zająć dobrą miejscówkę. Wieczorem odprawa i integracja :) Spać jak zwykle nie mogłem, po czwartkowym wypadku oprócz tego że się poobdzierałem i na prawym boku leżeć nie szło, doszedł jeszcze ból szyi. Pobudka jak zawsze przed budzikiem, śniadanie, szykowanie przepaków, bidonów i ruszamy około 7.20 dojazdówką na start ostry do Lubomina. (oboje jesteśmy w 4-tej grupie).


TAM
Tempo nie było mocne, Gosia dała radę trzymać koło więc do Lidzbarka dojechaliśmy w komplecie, po drodze wyprzedzając bodajże dwie osoby. Jestem tu trzeci raz i trzeci raz tylko przelatuję - kiedyś na tą Warmię musimy w końcu przyjechać na spokojnie, Gosia twierdzi że w tamtym roku żadnego zamku nie widziała, choć jest przy samej drodze, ale tak to jest - to nie wycieczka turystyczna :). Miasto rozkopane, dochodzi nas dwóch chłopaków z kolejnej grupy i reszta naszej ekipy zabiera się z nimi więc zostaliśmy sami. Za chwilę dojeżdża Czarek z Jarkiem, Gosia mówi: - chcesz to jedź... więc zabrałem się z chłopakami. Tempo zdecydowanie wyższe, zastanawiam się czy długo dam radę tak jechać, a większość myśli i tak skupia się na zostawionej z tyłu żonie. Podejmuję decyzję że zostanę na punkcie. Gosia przyjeżdża zadziwiająco szybko, jakieś 15 minut po nas (byłem zdziwiony że tak szybko dojechała jadąc sama), kanapka, banan, bidony i jedziemy dalej sami. Po drodze Święta Lipka (tutaj też tylko zerkamy na piękne sanktuarium), za Kętrzynem wahadła, dojeżdża do nas Robert zmierzający na kolejny PK, chwilę rozmawiamy. Słońce smaży, wiatr już konkretnie zaczyna dmuchać, dzięki temu da się żyć - tylko czemu wieje w twarz ? Chwilę jedziemy z trzema Jarkami i Andrzejem (fragment ekipy z ubiegłorocznej 600), ale jest żabie za szybko więc odpuszczamy. Widzę że Gosia ledwo jedzie, a ja przecież wcale nie cisnę, więc w Sztynorcie robimy dłuższy pit-stop na ciepłe frytki i zimną colę. Jest trochę lepiej i jakoś do Kruklanek się doturlaliśmy. Tutaj moczymy nogi w jeziorze, uzupełnianie kieszonek i bidonów i z grupą zabieramy się dalej. Zaraz po wyjeździe Gosia ma skurcze za oba uda, w głowie się kręci i zbiera na wymioty. Chłopaki zwalniają, chowamy ją przed wiatrem. Parę kilometrów przed Gołdapią Gosia odpuszcza, siadamy na trawie przy drodze. Prawdopodobnie jest odwodniona - to koniec dla niej, bo nie ma sensu tego kontynuować. Lepiej byłoby jej jechać samej, wtedy pilnowałaby picia a nie koła przed nią. Turlamy się na punkt, buziak i zostawiam ją pod opieką Roberta, wlewam płyny i z pełną gębą wjeżdżam z punktu ledwie łapiąc oddech :) zabawiłem tu tylko chwilę i jadłem w locie. Od tej pory jedzie mi się świetnie, grupa w sam raz, zrobiło się lekko chłodniej i wiatr zelżał. Kilka fajnych podjazdów, świetny zjazd w Wiżajnach i kolejny punkt w Rutce-Tartak. Tutaj ciepła zupka, Gosia już się zbiera dalej i całe szczęście już nie wygląda jak zombie. Fajny sztywny podjazd i na jakiś czas mamy górki z głowy, do tego zaczynają się przyzwoite asfalty. Cały czas jedzie się świetnie, przed Sejnami trzeba już zapalić światło,pamiętam że  w ubiegłym roku byliśmy tu koło 20tej...ale warunki były zupełnie inne. Na dużym punkcie spędziliśmy trochę czasu, na obiad, a przede wszystkim w kolejce do prysznica, mi udało się nawet poleżeć z 10 minut.

POWRÓT.
Godzinę wyjazdu zapamiętałem. 23.18. Chwila po wyjeździe pit-stop w CPN-ie, trasa do Augustowa mija błyskawicznie. Znowu zeszło parę minut na puncie, dla mnie sporo za dużo przerw, ale cóż...jadę w grupie, więc muszę się dostosować. Dalej jedzie mi się świetnie, noga podaje jak nigdy. W Olecku robimy przerwę na Orlenie, jest już jasno. Hot-dog i kawa, trochę poleżałem na trawie czekając na chłopaków. Już od momentu wpięcia butów czułem się źle, nie wiem czy to kwestia ciepłego jedzenia, czy nawarstwiającego się zmęczenia. Spać !!!, spać !!! W Wydminach chłopaki siadają do stołu, a ja walę się pod ścianą, nie wiem czy zasnąłem, jeśli tak to na minutę, może dwie, w każdym razie jest lepiej. Wcinam zupkę, gorąca herbatka, kilka wafelków - mam apetyt jak nigdy. Znowu gdy jestem gotowy czekam na chłopaków, myślałem żeby zerknąć do Gosi, która tutaj śpi - ale darowałem sobie - niech dziewczyna odpocznie. Kolejny stop w Wilkasach - dzwonię do Gosi, znowu schodzi sporo czasu. Przed Rynem fragment fatalnej nawierzchni do tego zaczynają się znowu hopki. Od tej pory w zasadzie używam dwóch skrajnych koronek z tyłu, bo nie ma wcale płaskiego, cały czas góra-dół. Os startu do mety jechałem na małej tarczy - wg wcześniejszych założeń. Zaczyna pobolewać mnie kolano, więc lekko bastuję. Kawałek przed Mrągowem w rowie leży cysterna, obchodzimy to miejsce zbożem, za chwilę mamy jeden z najfajniejszych punktów na trasie - świetny bufet :) Wiedziałem że od tej pory czeka nas rzeźnia, wyjechaliśmy o 10tej, mam nadzieję żę w 6 godzin uda się przejechać... Dalej góra-dół, zjazdów z przyzwoitym asfaltem jak na lekarstwo, żaden to odpoczynek gdy trzeba zaciskać ręce na kierownicy i uważać na dziury. Dwa razy pokropił deszczyk, zrobiło się chłodniej, za to wiatr na który liczyliśmy cały czas kręcił, momentami całkiem nieźle wiejąc w twarz. Przystanków sporo, jeden na loda pod sklepem i jeden długi na przystanku już przed samym Dobrym Miastem gdzie przeczekaliśmy burzę. Stąd już rzut beretem, kiełbaska na mecie, zupka i kawał świni z rusztu w bazie w Świękitkach. Potem już autem na dekorację - chyba nikt rowerem nie pojechał :), integracji w bazie ciąg dalszy już w zdecydowanie mniej licznym gronie - padłem przed 22 bo już nie kontaktowałem co do mnie mówią.


Podsumowując. Kolejna świetna impreza, z dużo lepszą organizacją niż na poprzednich brevetach. Kolana wytrzymały, myślę że gdybym nie szalał nie bolałyby wcale, testowałem Vitargo Professional - prochy zdały egzamin, kolejne potwierdzenie że lemondka i lusterko to strzał w 10. Test Avatara także pomyślny, tyłek nie protestował, gdyby nie było tyle nierówności to wogóle nie czułbym go, Żelki pod owijką muszę przesunąć wyżej w łapach, nadgarstki zmasakrowane niestety, ale na mazurskie asfalty niestety nic nie pomoże.


kilka zdjęć

Kategoria >300, z Gosią, zawody