KATEGORIE

Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi dodoelk z miasta Ełk. Przejechałem 192240.84 kilometrów w tym 4539.60 w terenie. Moja średnia prędkość 20.53 km/h
Więcej o mnie. GG: 5934469


odwiedzone gminy



baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy dodoelk.bikestats.pl

Archiwum bloga


it outsourcing
Wpisy archiwalne w kategorii

zawody

Dystans całkowity:19997.59 km (w terenie 853.00 km; 4.27%)
Czas w ruchu:866:59
Średnia prędkość:23.07 km/h
Maksymalna prędkość:74.52 km/h
Suma podjazdów:23719 m
Maks. tętno maksymalne:180 (96 %)
Maks. tętno średnie:173 (93 %)
Suma kalorii:137690 kcal
Liczba aktywności:59
Średnio na aktywność:338.94 km i 14h 41m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
116.60 km 100.00 km teren
08:35 h 13.58 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:czołg

Mazurskie Tropy - Gietrzwałd

Niedziela, 15 czerwca 2014 · dodano: 15.06.2014 | Komentarze 5

Wstaję o szóstej, zaczyna się gwar, cisnę po świeże bułki na śniadanie. Start bardzo późno, o 9tej - oczekiwanie mnie dobija, a na niebie po porannym błękicie i słoneczku ślad już nie pozostał. Na szczęście nie pada. 

Odprawa, rozdanie map, rzut oka na nią i obieramy strategię na północ, a potem przeciwnie do ruchu wskazówek zegara. Okazuje się że nie tylko my taką wybraliśmy, chyba była ona po prostu oczywista.
"2" prostacka, "8" też, "9" schowana w drzewie w alei lipowej (ciekawy pomysł), jedziemy w sporej grupie, ale w zasadzie tylko do punktu. Brzegu jeziora na "4" żeśmy się trochę naszukali, za to na następne jezioro "25" trafiamy w zasadzie bez problemu. "24" także bez historii, w sumie punktów było tyle iż ciężko to teraz przywołać z pamięci. Przed "11" trochę pobłądziliśmy, tyle dróg że ciężko wybrać tą właściwą. Przecinamy DK 16 - 7 PK zaliczone, czyli wszystkie które były po drodze. "3" bez historii chyba, na śladzie nie widać żebyśmy błądzili, za to sporo czasu zeszło na "6", trafiliśmy po raz kolejny i nie ostatni na grupę Dareckiego. Na "7" docieramy przy jakimś gospodarstwie i ujadającym psie (dobrze że za płotem) zjeżdżając ze sporej skarpy nad jezioro, na azymut :) - a w dole przecież jest normalna droga. Jest to punkt żywieniowy, zjadam kilka wafelków i bananów, napełniamy bidony (w sumie na całej trasie wypiłem tylko jakieś 1,5 l - chyba deszcz przez skórę organizm przyswajał :)



Zaraz za punktem spoglądam na licznik, nie widzę go normalnie bo zasłania go mapnik. 44 km przejechane, średnia 14,7 :) czad - średnia z samej jazdy oczywiście, jadąc więcej niż 20 km/h mam już wrażenie że jadę szybko. Widzę że Gosi jest strasznie ciężko, cały czas jest zatkana, pod górki rower wpycha. Kilka razy padał deszcz, szczęśliwie niezbyt wielki, wiatr też z gatunku "morderców" w lesie jest dużo mniej odczuwalny. Ja też mam problem z górkami, łańcuch mi przeskakuje na korbie i te co bardziej strome lub piaszczyste pchamy rowery razem.





Punkt "26" trzeba było zaatakować od północy, tak jak początkowo myślałem, z tym że na mapie kusił przejazd przez rzekę, a w zasadzie strumyk "Młynówkę" bardzo blisko kolejnego punktu. Tutaj trafiamy na innego uczestnika i kawałek jedziemy razem. Przejazdu przez strumyk nie ma niestety, droga się kończy. Kolega daje z buta przez wodę, my zdejmujemy buciory i na spokojnie się przeprawiamy.



Po drugiej stronie kolega oznajmia "że nie ma drogi", ale nie słuchamy się go - i dobrze, bo po chwili przedzierania się po pokrzywach do drogi docieramy. Tylko gdzie ? wygląda na to że powinniśmy być w miejscu punktu mnie więcej... Gosia dała krok do przodu i lampion pojawił się pod naszymi stopami :) Przepust był zarośnięty, ale z brzegu drogi lampion było widać, uff mieliśmy szczęście bo punkt wyjątkowo dobrze ukryty. Powrót przez rzeczkę był zaznaczony na mapie - okazał się ledwie trzymającym się zlepkiem pokrytych mchem desek, ale dało się przejść suchą nogą.



"19" trochę się naszukaliśmy, ale korzystając z tego że jest nas dwoje i mamy telefony poszło sprawnie, PK znalazłem ja.



Kawałek prostej drogi przed nami okazał się brukiem, wiec zamiast odpoczynku była kolejna mordęga. "1" ciężka do znalezienia, sporo się nachodziliśmy, któryś raz z kolei trafiając na Białorusina który twierdzi że punktu nie ma :) Jest, jest - trzeba się tylko nałazić żeby go znaleźć.



Spory kawał do następnego punktu, większość zielonym szlakiem rowerowym, sam punkt "14" to szczyt góry - czad :) jakieś 50 metrów w górę, oczywiście pchamy. Na szczycie okazuje się że punktu nie ma, noszkur..., ale zaraz zaraz, przed nami następny szczyt. Punkt był ostatecznie na trzecim szczycie, wszystkich było pięć. Miejsce czadowe, jedzie się drogą po wierzchołkach, a po obu stronach drogi przepaść :) Znowu trafiamy na Białorusina, z tym że on atakuje punkt z drugiej strony, często zostawia rower i daje z buta dużo więcej niż my. 

Dojazd do "17" już nie w lesie, wieje ostro, dobrze że aktualnie nie pada. Sam staw odnaleźliśmy bez problemu, ale punkt schowany był fachowo. Spora odległość do "22", sam punkt prosty, zerkam na licznik - 75 km i średnia 13,6. Wiadomo już że nie da się wszystkiego zaliczyć. Gosia coraz bardziej zmęczona, a i mnie nie jest lekko, to zdecydowanie najtrudniejsza jazda w terenie do tej pory w życiu. Nie ma wcale gdzie odpocząć podczas jazdy, a na zatrzymanie się szkoda czasu, poza tym momentalnie robi się zimno. Dalej pierwszy raz zdarza się że drogi narysowanej na mapie nie ma, bez sensu pchać po lesie, kawałek wracamy i dajemy następną w lewo i jest OK. Jedziemy na "27", było z górki trochę się zagapiłem, dobrze że zerkam na kompas, kierunek nie pasuje i pod górkę mamy tylko jakieś 200 metrów (a tak fajnie się zjeżdżało i szutrówka taka szeroka była). Ostatecznie przepust znajdujemy, dalej wypatruję skrót we wsi Zezuty, niestety nie ma połączenia pomiędzy gospodarstwami, jedziemy dookoła. Wpadamy na "18", to drugi punkt z wodą, bananami i wafelkami. Wcinam kilka, kilka kolejnych upycham po kieszonkach i zostawiamy zziębnięte dziewczyny same w lesie :) (niestety ognia brak aby rozpalić małe ognisko - a by się bardzo przydało)

Na szczęście jest most na Pasłęce, bardzo urocza rzeczka, mieliśmy okazję się w niej kąpać kilkanaście kilometrów dalej na północ w zeszłym roku i 2 lata temu. Są tutaj ostoje bobrów, mnóstwo zwalonych drzew, niestety zdjęć nie zrobiłem. Następny punkt - "13" za kolejnym strumyczkiem, robię fotkę wąwozu, spotykamy jednego z zawodników z grupy Dareckiego.



Wspólnie szukamy "ambony", metodą "na telefon", tym razem Gosia dzwoni do mnie. Ostro z górki i pod górkę z buta. Kawałek wracamy, kolega pojechał szybciej, ale na "21" znów na niego trafiamy. Tutaj organizator przeszedł samego siebie umieszczając lampion na drzewie - pomysł pierwsza liga, widać go było z 300 metrów, tylko wdrapać się po śliskich od deszczu konarach nie było wcale tak łatwo.



Dojazd na "23" bez problemów nawigacyjnych, za to kolejny raz mieliśmy fuksa za znalezieniem lampionu. Tym razem był nie wysoko jak ostatni, a nisko pod choinką, Gosia znalazła go jak twierdzi - przypadkiem :) Tutaj newralgiczna decyzja - albo jedziemy zebrać 4 punkty w NE części mapy, albo "10", "5" i ewentualnie jeden z czwórki pozostałych. Ja mam się dobrze, natomiast Gosia umiera, widzę że jest rozdarta, czasu jeszcze jakieś 2,5 h, ale sił już brak. I tak jest nieźle, zważywszy na bolącą kostkę, naprawdę wymagający teren, padającą upierdliwą mżawkę i co najgorsze - od 4 dni jest na antybiotykach. Szacun żabciu :)

Odpuszczamy.

Drogą wzdłuż jeziora Sarąg, kawałek pchania, bo droga zarosła :), a obok była całkiem przyzwoita, tylko mnie coś wzięło na jazdę skrótami. Trochę po łące, trawa po pas, widać za mało mokry jeszcze byłem do tej pory, samego punktu nad brzegiem małego jeziorka też się żeśmy naszukali, znalazłem go bo zobaczyłem dziewczynę.



Uff, jeszcze jeden. Na mapie całkiem sensownie wyglądający dojazd do PK "5" okazał się koszmarem. Znowu łąka, droga zarosła głogiem z ostrymi kolcami, ale w trawie widać że ktoś tędy jechał. Wszystko się zgadza, są zabudowania i w końcu jest droga. Kolejny nieźle ukryty lampion, wystarczyłoby spojrzeć nie w tę stronę i nie byłoby go widać.



Dalej mamy już Gietrzwałd po drodze, zaczyna konkretnie padać, Gosia już na "20" nie pojedzie, a dla mnie samemu jest to też bez sensu, ja o miejsce nie walczę, bo gdyby tak było to od początku jechałbym zdecydowanie szybciej, ale przecież przyjechaliśmy tu razem, a chorej żony nie zostawię. Dziurawym asfaltem docieramy do bazy, jakieś 1h i 10 minut przed limitem czasu.









Ogólnie przejechaliśmy asfaltem może 7-8 km, jakieś 40 % trasy "po konwaliach i patyczkach". Mapy COMPASSu - świetne, w zasadzie bardzo aktualnie, praktycznie wszystkie drogi istnieją, ich stan mieliśmy okazję testować, często z buta :) ale tak to jest jak się wybiera najkrótszą trasę. Świetna organizacja, do niczego nie można się przyczepić. Dwudaniowy obiad, oklaski na mecie dla każdego uczestnika, pączki, drożdżówki, piwo, świetne nagrody od sponsorów, doskonała atmosfera i sporo nowopoznanych znajomych. Na 3ciej edycji Mazurskich Tropów po prostu trzeba być.


Gminy: Gietrzwałd, Stawiguda, Olsztynek, Ostróda - obszar wiejski


Kategoria >100, z Gosią, zawody


Dane wyjazdu:
158.10 km 50.00 km teren
09:14 h 17.12 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:czołg

Harpagan H47 Bożepole Wielkie

Sobota, 12 kwietnia 2014 · dodano: 13.04.2014 | Komentarze 2

Dojechaliśmy samochodem w piątek koło dwudziestej z Krzyśkiem który godzinę później wystartował na trasie mieszanej 150 (dla mnie kosmos - zrobić 50 km z buta w nocy i potem za dnia jeszcze setkę rowerem), a my spokojnie przygotowaliśmy sobie miejsce do spania. Po 22 dojechała Marzena z Krzyśkiem i w sumie po chwili tylko rozmowy poszliśmy spać.


Krzychu na starcie TM150.

Noc oczywiście ciężka, budziłem się sto razy, od 4.30 zaczął się harmider, przed 5 wstaliśmy. Niby 1,5 godziny, ale oczywiście spóźniliśmy się na start ze 2-3 minuty. Ruszamy inaczej niż większość, zgodnie z planem który brzmiał " Jedziemy nad morze, zrobić fotkę, zaliczamy co się da po drodze tam i co się da w drodze powrotnej ". 

Na początek "6", Zaraz po zjeździe z asfaltu błoto i zamiast jechać - pchamy, potem fajny podjazd wąwozem. Jak było w górę to musi być też szybko w dół, zbyt fajnie, bo za chwilę zorientowaliśmy się skręt że punkt minęliśmy. 2 km spowrotem pod górę nie chciało mi się kręcić, więc szóstkę odpuszczamy. W Zalewie kolejna skucha, pojechaliśmy na wschód zamiast na północ, aby się nie wracać "16" atakujemy od południa. Po drodze Góra Pomorska, leśny podjazd ponad 12% i trafiamy na... zamkniętą bramę. Noszku... Wzdłuż siatki trochę podjeżdżając, trochę pchając, do tym razem otwartej bramy do szkółki leśnej. Spotykamy gościa który też punktu szuka, twierdzi że to nie w środku, pojechaliśmy więc za nim. Po chwili postanawiam wrócić, wjeżdżam do środka i jest !!! 8.20. Bomba. 1 godzina i 50 minut na znalezienie pierwszego punktu i 23 przejechane kilometry. Całe szczęście od tej chwili szło już zdecydowanie lepiej. Dogoniliśmy człowieka który zmierzał w tym samym kierunku. Zawsze dobrze powieźć się trochę na kole, tutaj długi fragment asfaltów, nie wiem gdzie jestem bo skończyła mi się mapa, a bez sensu byłoby się zatrzymywać aby ją przełożyć. Ostatecznie zatrzymuję się na szczycie podjazdu asfaltem za Rybnem (miał ponad 8%) przekładam mapę czekając na Gosię i kolegę. Jedziemy wzdłuż zbiornika wodnego elektrowni wodnej w Żarnowcu, odbijamy na punkt "11", który okazuje się banalnie prosty. Nawrotka, wracamy pod zbiornik, przez głowę mi przeszło aby wejść na wieżę widokową, ale żaba nie chciała, zresztą z drugiej strony też trochę szkoda czasu było. Dalej najlepszy zjazd na trasie, od 117 m.n.p.m zlatujemy na metrów 9, wzdłuż jak się później okazało rur doprowadzających wodę z górnego zbiornika do turbin w dole (na zdjęciu tego niestety nie widać).



Nasz chwilowy kolega odjechał, już go nie goniliśmy. "piątkę" od południa, to chyba był dobry wybór bo nie zabłądziliśmy i droga była przyzwoita. Jest 9.30, czyli 3 h i 46 km za nami . Na "13" mała skucha, kawałek po błocie (za wcześnie skręciliśmy), ale szybko naprawiony błąd więc nie bolało. Sam punkt na szczycie górki z "diabelskim kamieniem", podjazd po korzeniach - zaliczony :) Żaba odhaczała obecność bez roweru, został parę metrów niżej, bo było naprawdę stromo. 





Zaczyna być zimno, pomimo faktu że w końcu wyszło słońce, ciągnie chłodem od morza i pojawił się też wiejący wiaterek. Dalej asfalt do miejscowości Dębki, typowo turystycznej, ale teraz ludzi zero, za to widać przygotowania do sezonu.  Nie lubię turystyczniej komercji jakiej mam w okolicy wiele, za to sama miejscowość bardzo ładna. Zatrzymujemy się na mostku na rzece Piaśnica, widać stąd morze więc w końcu mamy cel naszego wyjazdu. Miejsce cudowne, mgła, biały piasek, delikatny szum morza, rzeka leniwie doń wpływająca i ZERO ludzi :) Szkoda że jest tak zimno i nie mamy więcej czasu...










Powrót. Cel osiągnięty.
Kawałek mamy do "siedemnastki", trafiamy bez problemu, tutaj też spotykamy kolejnych zawodników. Narada co do strategii, mamy 11.10 i 69 km czyli ponad 7 h. jeszcze. Odpuszczamy morze, gdyby nie było tak zimno pojechalibyśmy na zachód wzdłuż brzegu. Strasznie kiepską drogą docieramy do Wierzchucina, czas na kawę, za którą w zastępstwie posłużył energetyk. Na słońcu gorąco, ale zaraz po wyjeździe daje znać o sobie wiatr od morza. Przejeżdżająca ciężarówka zrobiła niezły przeciąg, najedliśmy się strachu bo zamachało nami ostro. Zaraz z asfaltu zjechaliśmy, pchani tym wiatrem po betonowych płytach wzdłuż jeziora Żarnowieckiego docieramy na "jedynkę". Punkt umieszczony bez sensu nad brzegiem jeziora, za wałem, którego ścianą była betonowa płyta, w sam raz podłoże na wycieczkę w sztywnych butach SPD...



Dalej długi przelot asfaltem, ja po energetyku mam moc, niestety jadąc 25-27 km/h Gosia na kole się nie utrzymuje i muszę zwalniać. Pierwszej drogi prowadzącej na "15" nie było, albo mi umknęła, docieramy kolejną. Punkt malowniczo położony nad jeziorem Choczewskim, odpoczywamy chwilę na pomoście razem z głodnym łabędziem, łasym na jedzone przez zawodników bułki. Na punkcie sporo ludzi, większość z rowerowej setki. 12.38 i 91 km w nogach.





Dojazd do "7" ciężki, droga jest ale błoto po osie, czasem można bokiem objechać ale większość z buta.



W końcu normalna droga, jest punkt, "pik pik" i dalej w drogę. Na podjeździe przed Dąbrówką (jakieś 6%) żaba zgłasza że ją boli kolano, podnosimy trochę siodło, każę jej nie cisnąć, tylko młynek na podjazdach. "dwójka" trafiona bez problemu. W Chynowie przerwa pod sklepem na uzupełnienie napitków oraz bułkę z kiełbasą (chyba będzie powoli nowa tradycją - trzeci pod rząd wyjazd), bo słodkie już nie wchodzi. "14" dosyć trudna, trochę podpowiedział nam spotkany "setkowicz" wracający z punku, resztę pojechaliśmy po śladach. 14.52 i 121 przejechanych kilometrów. Wyjazd trochę niefortunnie, powinniśmy zawrócić, a tak nadłożyliśmy trochę drogi, szczęśliwie że asfaltem. W tych okolicach bardzo dużo piechurów, co chwila pada "cześć" mijanym grupkom :) "Szóstkę" którą ominęliśmy rano tym razem zaatakowaliśmy od północy. Także i tym razem nie obeszło się bez małych problemów, które rozwiązaliśmy tak że Gosia pojechała w jedną, ja w drugą stronę...komunikacja telefoniczna :)... i kolejny punkt nasz. Wracamy tak jak zaczynaliśmy, po swoich śladach, to kolejna wtopa, bo raz że niedaleko była droga asfaltowa, to i  trafiliśmy na błoto od którego zaczęliśmy tą edycję Harpagana.



Kawałek ruchliwą krajówką, tragiczny asfalt za Strzebielinem, dający się we znaki długi podjazd, punkt ("10") bardzo prosty, choć opis nijak się do niego miał (zresztą nie ten jeden). Jest 16.35, jeszcze prawie 2h. Pojawia się propozycja zaliczenia "18", Gosia chce zjechać bo jest stąd rzut beretem do bazy, a ja pociąłbym jeszcze na "czwórkę". Wracając do trasy...pokluczyliśmy trochę po lesie (gubiąc się oczywiście) tak a by mieć jak najlepszy wyjazd na kolejny punkt. Czadowy zjazd na koniec, momentami -15%, ze 2 minuty bez kręcenia z wiatrem we włosach :).

Kwintesencja.
Chyba dobrze że mieliśmy największa górkę na "fajrant", większość od niej zaczynała - bez rozgrzewki byłby zgon. Patrząc na zegarek wiem że już dalej raczej marne szanse zdążyć, więc jedziemy na spokojnie, bez spiny. Ponad godzina czasu, do mety z 5-6 kilometrów. Wpychanie rowerów po schodach nie było lekkie, sam widok ze szczytu nie był też nagrodą, sporo przesłaniają drzewa.
W dół.
W życiu nie zjeżdżałem z takiej góry jeszcze, Gosia wogóle rower sprowadzała !!!!, klocków zużyłem podczas trasy tyle co w domu przez cały rok chyba:). Dalej już wspomniane 5 km do mety, docieramy o 17.46, 45 minut przed czasem mając przejechane 158 km.
 




W nieoficjalnych jeszcze wynikach jestem na 64 miejscu, za to żaba kolejny raz przywlokła ze sobą do domu kawał żelastwa w kształcie litery H :) Dałoby się urwać pewnie z godzinę, plus czas jaki pozostał do limitu i zaliczyć jeszcze jeden, dwa punkty kontrolne. Ale albo jazda z językiem w szprychach, albo dobra zabawa.... Impreza super, było parę niedociągnięć, ale ogólnie zalety bardzo przeważają. Świetne trasy, krajobrazy, doskonała pogoda, prawie bez wiatru i ze świecącym słonkiem. Super ludzie, wieczorne pogaduchy przy piwku...




(mówiłem że jak Gośka zrobi zdjęcie to nie wyjdzie...to i tak jest to najlepsze :P)


Edycja jesienna będzie na pewno kolejnym punktem w tegorocznym kalendarzu.


Kategoria >150, z Gosią, zawody


Dane wyjazdu:
125.70 km 50.00 km teren
07:13 h 17.42 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:czołg

HARPAGAN H-46 TR100

Sobota, 19 października 2013 · dodano: 20.10.2013 | Komentarze 4

Dojechaliśmy w piątek, już po zmroku, znaleźliśmy sobie miejsce na legowisko na sali gimnastycznej, szybkie zakupy i można chłonąć atmosferę imprezy. Byłem pełen obaw co do organizacji dla takiej ilości startujących, a było ich ponad 1000 !!, ale było wzorowo, nie ma się do czego przyczepić. O 21.00 obejrzeliśmy start trasy mieszanej gdzie startował nasz kolega Krzysiek, zimno...brrr, zapowiada się zimna noc. Po powrocie na salę spotkaliśmy znajomych z Rajdu Wyszehradzkiego, jakieś piwo, rozmowy, na sali cały czas ruch, dojeżdżają kolejni uczestnicy. Zasnąć było ciężko, spać też, cały czas coś się dzieje wokół, a po 4tej zaczynają dzwonić pierwsze budziki ludzi startujących na rowerową dwusetkę. Czasu na przygotowanie do wyjazdu mieliśmy mnóstwo, więc wszystko na spokojnie, a wizyta na zewnątrz upewniła mnie tylko że dobrze zrobiłem zabierając ze sobą jedynie zimowe ubranie... mgła, biała trawa i zamarznięte samochody.

Start równo oo 8.30, ruszamy jako jedni z pierwszych. Podążamy za grupką kilku gości, za szybko przecięliśmy rzeczkę i aby się nie cofać paręset metrów z buta pieszym szklakiem pchając rowery pod niezłe górki. W końcu dotarliśmy do drogi prawie przy samym PK nr. 8. Dalej podążamy już w grupie, PK jest blisko i bardzo prosty, znajduje się pod mostem, ale po drodze była kolejna skucha bo wyjechaliśmy w miejscowości Bądki zamiast w połowie drogi Bądkami a Krzykosami. Cały czas mgła, widać tarczę słońca ale jakoś nie może się przebić. Pchaniem roweru spociłem się w zimowym wdzianku, na zjazdach jest zimo, suwak w kurtce cały czas góra-dół, góra-dól. Asfalt do Cygan, chcę przycisnąć aby nadrobić stracony czas, ale trzy dychy na prostej drodze to dużo za szybko dla reszty. Wkurza mnie ten fakt, ale jadę z brygadą, chłopy bardziej w nawigacji obyci, dopiero początek imprezy a już jedna poważna pomyłka była. Punkt 9 odnaleziony bez problemu, zresztą w przeciwnym kierunku jadą już ludzie którzy go zaliczyli więc wiemy że jedziemy dobrze. Powrót tą samą drogą, w Otłowcu zostawiamy chłopaków i ciśniemy asfaltem przez Gardeję, przed nami kilka osób, a że jest już blisko kolejnego punktu jedziemy z nimi. Grupa którą zostawiliśmy pojechała na skróty i znowu się spotkaliśmy. Kolejny raz skończyła się droga i było trochę przełajów z pchaniem roweru po chaszczach, ale nie było takiej tragedii jak na początku. Ludzie którzy jechali z nami na punkcie nr. 11 zostali dłużej, a my ruszyliśmy na południe aby potem jechać asfaltem do drogi DW523, a nie wracać po śladach. Przez chwilę z dwoma zawodnikami, potem z ludźmi którzy cofnęli się i mieli bliżej niż my. Nie trafiamy na zjazd nad jezioro Rozany gdzie był kolejny punkt, ale nadrobiliśmy tylko z 300-400 metrów. Punkt 3 bardzo uroczy, jezioro, ognisko ale tylko odbicie czipa i jedziemy dalej. W Rozajnach na chwilę do sklepu, a Wandowie trafiamy na grupę z którą jechaliśmy jak się później okazało już do mety. W końcu wyszło słońce i zrobiło się cieplej. Na punkt nr. 6 wjechaliśmy lekko dookoła (nie po mojej myśli), w opisie widniał jako "skraj lasu". Napatoczył się gość, który widział namiot z góry, wie gdzie jest, tylko drogi brak... :) Więc kolejny przełaj... Znowu tylko piknięcie czipa i ruszamy dalej, drogą którą ja wybrałbym na dojazd do tego punktu, no cóż... Dalej na wschód do Morawy, w peletonie są oprócz Gosi jeszcze dwie dziewczyny i znowu jest problem z tempem. Na PK 7 trafiamy bez problemu, potem trochę nas za bardzo na wschód zniosło i wyjechaliśmy prawie w Prabutach. Cofamy się asfaltem, przekraczamy rzekę, ale błędnie oceniliśmy swoje położenie. Do punktu rzut beretem, a zrobiliśmy niezłą pętlę tracąc przy tym mnóstwo czasu na jazdę i ocenę gdzie my wogóle jesteśmy, po drodze spotkaliśmy grzybiarza który nas na dobry trop naprowadził. Na 5-tym punkcie zabawiliśmy ciut dłużej, z 5 minut, dziewczyny były już zmęczone więc ruszyliśmy sami. Jechało się fajnie, w końcu swoim tempem, ale co z tego gdy skończyła się droga...jakaś grupa pojechała na zachód ale kierunek zupełnie nie pasował więc zawróciliśmy po drodze napotykając znajomych z niedawnej jazdy. Kierunek północ, ale drogi brak, zostały tylko jej pozostałości, tak więc tym razem pchaliśmy rowery po polu. Kolejny punkt (4) nieźle w lesie zabunkrowany, ale w miękkiej ziemi sporo śladów rowerowych więc wiemy że dobrze pojechaliśmy. Droga do dychy banalnie prosta, sam punkt praktycznie przy samej drodze. Jest 15.10, dwa punkty do zaliczenia i ponad dwie godziny na ukończenie - powinno się udać. Na brukowej drodze odkręciła mi się śrubka mocująca mapnik, więc musiałem go zdjąć, dojazd do PK 12 bez problemu - nawigacyjnie i kondycyjnie - przynajmniej dla mnie, reszta ekipy na górkach wysiada, dziewczyny jadą już ostatkiem sił (mam na myśli dziewczyny z Kościerzyny, bo Gosia trzyma się bardzo dobrze). Ostatni punkt jest bardzo blisko Kwidzyna, dojazd krajówką, wychodzę na czoło, ale tempo 22 km/h na asfalcie jest za mocne ... nosz ... jak tu żyć ... :D Na osłodę zostało mi podziwianie widoku doliny Wisły i męczące co rusz oglądanie się do tyłu. Na zjeździe z krajówki dziewczyny postanawiają jechać dalej, bo była też opcja odpuszczenia przez nie ostatniego punktu, trafiamy kolejny raz bez pudła (PK nr 1), tym razem sporo ludzi tu błądziło próbując się dostać z przeciwnej strony. Końcówka w sporym peletonie, co ciekawe razem z grupką z którą zaczęliśmy i zostawiliśmy po czterech punktach. W samym mieście jedna z dziewczyn została w tyle, czekałem na nią aby się nie zgubiła i na metę wpadłem praktycznie ostatni. Teraz trochę boli fakt że straciłem przez to może 5, może 10 miejsc...w brevetach jeździ się inaczej.. nie ma sprintów na finiszach. Nieoficjalnie jeszcze 28-te miejsce z kompletem PK i czasem 8:11:20, Gosia 23-cia, 7 sekund przede mną, do tego jest pierwszą kobietą :) super.

Wieczorem mała imprezka przy piwku, na tomboli oboje z Gosią wylosowaliśmy nagrody, a żaba odebrała dodatkowo ciężką jak cholera statuetkę z literką "H" :)
Podsumowując - świetna impreza, super organizacja, super ludzie, nie ma się do czego przyczepić. Wróciłem bogatszy w doświadczenie, była duża szansa zająć lepsze miejsce, jadąc szybciej zyskałbym spokojnie ponad pół godziny. Wybraliśmy setkę tak aby mieć rozeznanie jak do Harpagana podejść, setka była prosta, natomiast zaliczenie wszystkich punktów na królewskim dystansie faktycznie zasługuje na tytuł HARPAGANa. Zobaczymy za rok, a może na wiosnę...kto wie...

tutaj trasa:


a tutaj kilka fotek
Kategoria >100, z Gosią, zawody


Dane wyjazdu:
398.00 km 0.00 km teren
15:20 h 25.96 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Rajd Wyszehradzki

Sobota, 18 maja 2013 · dodano: 20.05.2013 | Komentarze 8

Początkowo miałem startować z kolegami w grupie Randonneurs Polska, ale nie wdając się w szczegóły wyszło tak że wystartowaliśmy pod szyldem Kadra MASTERS PZKOL.

Startujemy jako dziewiąta grupa, na początek spory podjazd, potem dziurawy zjazd, na którym Jarek zakończył swoją przygodę z rajdem przebijając na raz obydwie dętki na jednej dziurze. Tempo jak dla mnie kosmiczne, peletonik jedzie cały czas około 40 km/h. Po prawej fajny widok na Dunaj, ale nie ma czasu się rozglądać. Za chwilę dochodzi nas ekipa CORRATEC TEAM, nasza grupa rwie się na dwie części, ci mocniejsi pognali za nimi, a my zostaliśmy z tyłu. Potem prawie 100 km po płaskim do pierwszego punktu jechaliśmy z Węgrami z TriGranit. Z tym że ostatnie kilometry do punktu jechałem już cały czas z tyłu, wioząc się za grupą tylko aby dotrwać do checkpointa. Tam wcale się nie spiesząc ubrałem nogawki, wziąłem z samochodu plecak i dynapack'a, udzieliłem wywiadu :) i sam ruszyłem w noc. Kawałek za Nitrą pojawiają się błyski na niebie i bardzo porywisty wiatr, czuję że może być ciekawie za chwilę, ale jadę swoje. Gdy zatrzymałem się na chwilę zmienić baterię w latarce trafiłem na Węgra jadącego samotnie, ale z samochodem, załapałem się z nim, potem złapaliśmy Marcina i Łukasza z ULTRATEAM i spory kawałek jechaliśmy we czwórkę. Z 5 minut ostrych opadów i w sumie jakieś 1,5 h mżawki. Na jakimś zjeździe Marcin złapał gumę, dobrze że w samochodzie była duża pompka więc poszło sprawnie. Chłopcy z ULTRATEAM zostali, jechałem dalej z Węgrem, ale w Prievidzy podziękowałem mu za współpracę, musiałem chwilę odsapnąć i zjeść coś normalnego, bo od słodyczy robiło mi się niedobrze. Za miastem rozpoczął się podjazd, na początku niewinnie, obserwowałem wysokość na GPS, bo i tak nic więcej widać nie było :) Potem pojawił się znak 12% i wiedziałem że za chwilę będzie ciekawie, ale nic - cisnę. Dojechałem mniej więcej do 700 m.n.p.m. i spotkałem Maćka prowadzącego rower, okazało się że miał problem z łańcuchem i prawie godzinę spędził na naprawie. Weszliśmy z buta te prawie 100m do góry, jakie brakowało do szczytu, wiedziałem po odprawie że będzie dziurawy zjazd, ale takiej rzeźni się nie spodziewałem. Udało się może ze 300-400 m zjechać i niestety trafiłem... przymusowy postój na zmianę dętki, potem przed Ziliną Maciek też trafił na jakąś dziurę. Byliśmy głodni wściekle, zero wody, trochę poratowali nas panowie z wozu technicznego jakiejś ekipy. Mieliśmy nadzieję że w dużym mieście coś będzie w nocy otwarte, a tu dupa - policjanci mówią że może coś na granicy - ile do granicy? 40 jakieś !!! no pięknie toż to z 1,5 h jazdy !!!. Po drodze dostajemy jeszcze trochę wody (prywatnej) od policjantów zabezpieczających trasę. Na kolejnym 12% podjeździe już nie staram się na siłę wjechać, ale i tak zaczyna mnie boleć lewa noga, w dziwnym miejscu bo z przodu na piszczeli tuż nad kostką. Na zjeździe ból ustępuje, ale tylko na chwilę, bo zaraz jest kolejny podjazd, może już nie tak stromy ale boli jak cholera. Wpychamy rowery z buta na górkę, na granicy nie ma dosłownie nic, gość z obsługi dał nam po kawałku kiełbasy, opchaliśmy się wafelkami i ruszyliśmy w dół do Czech. Drogi tutaj zdecydowanie lepsze, na Słowacji jest podobnie jak w Polsce, a może wręcz jeszcze gorzej. Ból nie ustępuje, gdy próbuję jechać bardziej na prawą nogę zaraz zaczyna mnie boleć kolano. W Ostravicach wreszcie znaleźliśmy otwarty sklep, zjedliśmy w końcu coś normalnego, zadzwoniłem do Jarka który powiedział że ma być autobus jadący na końcu i może mnie z punktu w Cieszynie zabrać. Po drodze cały czas spore hopki, boli jak cholera i tutaj podejmuję decyzję że odpuszczam, od Cieszyna jeszcze 130 km, lepiej na pewno nie będzie a może być już tylko gorzej. Kondycyjnie było OK, ze snem też żadnych problemów, wydaje mi się że te 5h bym z Maćkiem przekręcił jeszcze. Na puncie spędziłem ponad 2 h czekając na autobus, okazało się że był, ale pojechał inaczej. Wkurw niesamowity, ładnie mnie Lang wycyckał. Cudem przekonałem kierowcę busa żeby zabrał mnie z rowerem, ale udało się jakoś do Krakowa dotrzeć. Przejazd przez miasto okropny, nie miałem już GPS, bo na puncie pożyczyłem chłopakowi z dziewczyną, znajomości miasta zero, korki straszne, ale się udało na Błonia dostać.

Nie wiem co z nogą będzie, mam nadzieję że to tylko ból przeciążeniowy, boli nadal przy chodzeniu. Trzeba odpocząć, a przed następnym wypadem w góry odpowiednio mięśnie wzmocnić. Do takiego wyzwania nie byłem przygotowany, i to czego się najbardziej obawiałem ziściło się. Ale jak miało być jeśli w górach byłem pierwszy raz w życiu rowerem ?
Kategoria >300, zawody


Dane wyjazdu:
306.70 km 200.00 km teren
14:01 h 21.88 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:czołg

Zażynek

Niedziela, 16 września 2012 · dodano: 16.09.2012 | Komentarze 1

Dojazd to przy okazji test bagażnika THULE 970, który spisał się bez zarzutu, z tym że przy dwóch rowerach trzebaby się chyba trochę więcej namęczyć, gdyż pierwszy uderza kierownicą o tylną szybę.

Dotarłem wcześnie, spokojnie przebrałem się, przygotowałem miejsce do spania, zjadłem i w międzyczasie zaczęli pojawiać się kolejni uczestnicy, zarówno piechurzy jak i kolarze. Potem odprawa, rzut okiem na mapkę i o 12.00 ruszamy. Plan mam taki aby trzymać się jakichś tubylców i ludzi bardziej z nawigacją obeznanych, bo dla mnie to zupełna nowość. Początkowo spora grupa, ale tempo 25-30 km/h po kilku kilometrach zrobiło selekcję i wyklarowała się grupa pięciu osób. Trasa przyjemna, szerokie szutry, trochę asfaltu, momentami widać oznaczenia po ubiegłotygodniowym Maratonie Kresowym. Trochę popadało, ale wychodziło też słoneczko. Tempo jak dla mnie OK, Jarek momentami zostawał, czekałem na niego i dociągałem do grupy. Po punkcie kontrolnym w Lipowym Moście (jedynym na całej trasie) odjechał Stasiej, miałem chęć go gonić, ale ostatecznie chłopaki mówią żeby odpuścić i od tamtej pory jedziemy już we czwórkę. Do bazy docieramy o 16:24, miał być ciepły posiłek ale okazało się że będzie dopiero po 17tej więc wrzucamy na ruszt coś na zimno, instaluję czołówkę i po pół godzinie odpoczynku ruszamy dalej.

Druga setka tak jak i ta pierwsza po szerokich szutrach i polnych drogach, asfaltu trochę też było. W Królowym Moście piaskowy podjazd króry pamiętałem z MK w Białymstoku, z tym że teraz go podjechałem, a w maju właśnie tam mi grupa uciekła. Jedziemy głównie dwójkami, jest możliwość porozmawiania i poznania się nawzajem. Dwóch z czwórki jechało kilka dni wcześniej BB Tour więc conieco o imprezie się dowiedziałem. Czas mija przyjemnie ale robi się coraz ciemniej. O 19.10 włączamy światła, potem robimy kilkuminutowy popas pod sklepem w jakiejś miejscowości i już po ciemku docieramy do bazy. Tam czeka na nas ciepły posiłek na stołówce, ubieram ciepłe długie spodnie i rękawice i przed 23 wyjeżdżamy już na krótszy dystans.

Jarek miał problem z akumulatorem do lampki, trochę się przy tym miotał, ostatecznie wyruszył jeszcze na tym starym który szybko się skończył. Krzysiek miał na szczęście jakąś słabo świecąca lampkę, lepsze to, niż nic. Na pocieszenie to kółko miało sporo asfaltu, jedziemy przez większe miejscowości które są oświetlone. Po drodze zaczyna mnie boleć głowa, jestem zmęczony, pojawiają sie myśli o odpuszczeniu ostatniej pięćdziesiątki i dokończeniu rajdu rano (limit czasowy to 24h). Powodem bólu był chyba głód, którego podczas jazdy nie czułem ale po wrzuceniu na ruszt dwóch bananów i batonika jest lepiej. Do bazy docieramy po drugiej w nocy, sporo piechurów jest już na miejscu - mając 100 km w nogach.

Tym razem najadłem się porządnie, myśli o pójściu w kimę odeszły a z nami na ostatnie już kółko zabierają sie jeszcze dwie osoby, które miały wyjechać dopiero na swoją trzecią rundę, ale robią czwartą razem z nami. Czuję już spore zmęczenie, prędkość często jest niższa niż 20 km/h chociaż trasa nie jest trudna. Jednak 300 km na szosie nijak się ma do jazdy w terenie, na żadnej tegorocznej trzysetce nie byłem tak zmęczony, no i żadna nie była taka długa :) Jakieś pół godziny przed końcem rajdu zaczęło świtać, a wjazd do Supraśla przywitał nas deszczem. Chłopaki jeszcze posiedzieli chwilę, a ja obmyłem się trochę i chwilę po 6tej poszedłem spać.

Rano śniadanie, kawa i koło 9tej odebrałem dyplom i nie czakając na oficjalne zakończenie imprezy wyjechałem do domu.

1. Pętla.
Dystans: 98,7 - przejechany 100,8
Start 12:00 Powrót 16:24 Czas jazdy 4:12

2. Pętla
Dystans 96,3 - przejechany 98,3
Start 16:52 Powrót 22:00 Czas jazdy 4:27

3. Pętla
Dystans 55,3 - przejechany 57,4
Start 22:55 Powrót 2:14 Czas jazdy 2:46

4. Pętla
Dystans 49,8 - przejechany 50,2
Start 2:45 Powrót 5:40 Czas jazdy 2:36

Kategoria >300, zawody


Dane wyjazdu:
28.30 km 0.00 km teren
01:30 h 18.87 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:czołg

nieudany wypad do Suwałk

Niedziela, 26 sierpnia 2012 · dodano: 27.08.2012 | Komentarze 3

Miałem nie jechać na maraton, nie było dla mnie miejsca, więc wybrałem się odprowadzić Żabcię a sam podjechać na niedzielną zbiórkę. Okazało się że jednak miejsce jest, więc pocisnąłem do domu biorąc ze sobą jedynie numer startowy.

Prognozy widziałem, padać zaczęło już po drodze ale nie był to jakiś straszny deszcz. Zajechaliśmy na metę mając w planie dojechać do Suwałk czyniąc przy okazji rozgrzewkę, ale na dojazd ostatecznie zdecydowałem się tylko ja i żona ma :) reszta pojechała samochodami, bo ustalili że kierowców wystarczy aby potem na metę dotrzeć. Zlało nas strasznie przez te 15 km asfaltem, żona zaczęła coś marudzić o rezygnacji a ja czułem się nieźle, przemoczony do końca ale w bojowym nastroju. Deszcz padał cały czas, raz mniejszy raz większy, a w końcu wszyscy podjęli decyzję o rezygnacji - sam bym nie pojechał więc zabraliśmy się spowrotem do domu.

szkoda
Kategoria <50, zawody


Dane wyjazdu:
34.20 km 30.00 km teren
01:17 h 26.65 km/h:
Maks. pr.:54.20 km/h
Temperatura:20.0
HR max:180 ( 96%)
HR avg:173 ( 93%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:czołg

Maratony Kresowe - Narewka

Środa, 15 sierpnia 2012 · dodano: 15.08.2012 | Komentarze 0

Nie miałem chęci na jazdę, ale Gośka bardzo chciała jechać do puszczy Białowieskiej, więc się wybrałem. Już w czasie drogi samochodem popadało, tak samo było podczas przygotowań do startu i rozgrzewki.



Przed startem półmaratonu wyczytano do przodu czołówkę w generalce, a że ja mało jeździłem stałem po środku stawki na jakimś 50-60 miejscu. Po starcie ostry ogień, tutaj na asfalcie mam maxa, 52,4 km/h, serducho mało mi z klaty nie wyskoczyło, ale czołówkę dogoniłem. Po chwili zaczęło padać, a spod kół strzela piach, musiałem zdjąć okulary. Jestem w grupie około 20 osób, na końcu, co jakiś czas wykruszają się kolejni zawodnicy. Na trasie błota masakryczna ilość, opony ślizgają się, a wpadając w kałuże rower zanurza się po osie - oczywiście nikt nie zwalnia - ogień cały czas. Około 10 km czołówka z pilotem zmyliła trasę, ja pojechałem tylko ze 20-30 metrów nie w tę stronę dzięki czemu nadrobiłem stratę ze 200-300 metrów do czuba. Nie miałem dziś nogi do jazdy, czołówka szybko uciekła a ja jechałem w drugiej grupie 5-6 osobowej. Po drodze sporo upadków, mi udało się nie wywrócić ale i tak nie miałem suchego miejsca na sobie, raz że przejazdy przez kałuże oblepiły mnie błotem a dwa że przez moment z nieba lało porządnie. Pod koniec wyszło słoneczko, a ostatnie bodajże 12 km jechaliśmy we czwórkę dając sobie zmiany. Po drodze wiedziałem że w pierwszej grupie jest mocny Białorusin Viktar Muryhin a ze mną w grupie jeszcze jeden zawodnik z mojej kategorii ale czy z przodu jest ktoś jeszcze? czy jest o co walczyć? Ostatecznie po wjechaniu na asfalt wyrwałem do przodu, było pod wiatr więc szybko spuchłem i plan urwania kolegów nie wyszedł, zgubił się tylko jeden. 200 metrów przed metą chłopaki mnie objechali, za wcześnie się urwałem (myślałem że się uda) i wjechałem już bez żadnej walki. Ostatecznie wyszło tak, że nikogo więcej nie było z przodu, była szansa na dwójkę - a tak trzecie miejsce, ale trzeciego na kresówce jeszcze nie miałem :) więc zawsze to jakiś plus.

Wrażenia niezapomniane - większość osób w takim błocie nigdy nie jeździła, końcówkę jechałem bez hamulców z tyłu bo klocki zeżarło. Organizacja super - do jedzenia babka ziemniaczana i ogórki małosolne do obucha!!!, jak zawsze super ciasta i owoce. Pod tym względem do Mazovii nawet nie ma co porównywać. Świetna atmosfera, wszyscy w zasadzie się znają - brakuje tylko sektorów na starcie - może w przyszłym roku się pojawią. Tylko czy ja będę startował?

kilka zdjęć
Kategoria <50, zawody


Dane wyjazdu:
613.00 km 0.00 km teren
22:15 h 27.55 km/h:
Maks. pr.:51.58 km/h
Temperatura:37.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

brevet 600 km

Niedziela, 29 lipca 2012 · dodano: 30.07.2012 | Komentarze 12



Na start zdecydowałem się z tydzień przed, miałem sześćsetki w tym roku nie jechać. Wybrałem się z żoną, co prawda z kontuzjowaną nogą, więc pojeździć sobie za dużo nie mogła. Na miejsce dotarliśmy wieczorem, rozbiliśmy namiot i poszliśmy się wykąpać w rzece, niezwykle urocze miejsce w lesie. Potem ognisko, kiełbaski, rozmowy i spać - wszak rano trzeba wstać. Nie wyspałem się wcale, nie ma się co dziwić, pod namiotem nie spałem z 15 lat, zresztą wszyscy powstawali wcześniej. Śniadanie, szykowanie do drogi i o 8.00 ruszamy pilotowani przez strażacki wóz bojowy OSP Lubomino. Po drodze mam standardowo problem z sensorem od licznika, więc musiałem grupę gonić, dzięki temu miałem dobrą rozgrzewkę. Parę słów pod remizą w Lubominie i ruszamy - ja w pierwszej piętnastoosobowej grupie.

Od początku dosyć mocne tempo, jadę z Jarkiem z postanowieniem że będziemy się trzymać razem w miarę możliwości. Grupa rozrywa się na coraz mniejsze kawałki, Jarek został trochę w tyle, zwolniłem nieco aby na niego poczekać, ale po chwili podjąłem decyzję że jednak dociągnę do mocniejszej grupy i powiozę się z nimi. Jechało mi się świetnie, jednak na dużej tarczy od razu zaczynał mnie łapać ból nogi. Po drodze niewiele widziałem dookoła, jedyne co zapamiętałem to fajne krajobrazy w okolicy Reszla, pozakrywane dachy domów bo nawałnicy jaka przeszła nad Bisztynkiem kilkanaście dni wcześniej i przepiękne sanktuarium s Świętej Lipce. Na stację w Kętrzynie wjechaliśmy o 11.30 w grupie bodajże sześcioosobowej.

Dalej również tempo podobne, cały czas sporo górek, takich jakich na Mazurach wiele, z nimi nie mam żadnych problemów, za to pojawia się problem z nogą, która coraz bardziej zaczyna mnie boleć do tego łapią mnie skurcze za łydkę, na szczęście krótkie. Koło Srokowa mam dość, fakt że jadę cały czas na końcu, ale wiatr tam też mnie dosięga (całą trasę mamy wiatr w twarz), do tego temperatura 37 stopni i mocne tempo. W głowie rodzi mi się plan, że dociągnę do Węgorzewa, zwolnię i poczekam na Grzegorza lub Jarka. Za Węgorzewem zostało nas już tylko trzech, z tyłu został Marcin, (Paweł i Piotrek zostali jeszcze wcześniej), a moje postanowienie zostania w tyle przesunęło się o kilka kilometrów, miałem dociągnąć z Czarkiem i Maćkiem do Pozezdrza. Poinformowałem chłopaków, że nie dam rady jechać 35 km/h pod wiejący w twarz wiatr, a on postanowili zwolnić. Zatrzymaliśmy się w sklepie w Pozezdrzu, gdzie minął nas Marcin jadący kawałek za nami. Potem już znanymi mi ścieżkami, zacząłem także wychodzić na zmiany bo tempo było dla mnie odpowiednie. Na drugim PK w Starych Juchach byliśmy o 15.12. Posiedzieliśmy parę minut, gdy zbieraliśmy się do wyjazdu dojechał Marcin i Piotrek, Marcin zrobił tylko zakupy i dalej jechaliśmy już we czwórkę, Paweł z Piotrkiem zostali na stacji.

W Ełku zajechaliśmy nad jezioro (ze 300 metrów od miejsca gdzie mieszkam), po drodze myślałem gdzie by tu zajechać się wykąpać, aby nie zbaczać za bardzo z drogi i nie musieć się po szutrach przebijać. Kąpiel, a w zasadzie obmycie się się bardzo nam pomogły, żar był straszny.

Kolejny przystanek w Boguszach, niedaleko od PK, ale woda szybko się kończy, poz tym Czarek miał problemy żołądkowe. Za Grajewem robi się płasko, a ja dostaję porządnego kopa i sporą część trasy jadę z przodu, wiatr trochę osłabł, zrobiło się chłodniej i do tego było kilka leśnych fragmentów. Następny przystanek przed Mońkami, dużo żeśmy nie ujechali ale postój był potrzebny. W końcu zjadłem coś nie słodkiego, bo widok batoników przyprawiał mnie już o mdłości. Po drodze kilkakrotnie Marcin zostawał w tyle, a my na niego czekaliśmy, wtedy wiedziałem już że za dnia do Białegostoku nie dojedziemy. Na punkt w Klepaczach dotarliśmy o 21.23. Wykąpałem się, przebrałem, zjadłem ale o spaniu nie było mowy, poleżałem w sumie może z godzinę. W międzyczasie dojechało sporo osób, chyba około połowy wszystkich uczestników. Po przygotowaniach do jazdy nocnej wyruszyliśmy o 23.45

To była moja pierwsza nocna jazda. Przeważnie jechaliśmy dwójkami, trzymałem się raczej z tyłu, nie na kole. Przyjemny chłodek po całym dniu w upale, wypoczynek się przydał, jechało się miło. Znowu Marcin miał mnóstwo kryzysów, zaczął zasypiać po drodze, mnie i Maćka kryzys dopadło gdzieś koło Łomży, było już jasno. W Myszyńcu gdzie byliśmy o 6.56 zaczęły mnie nachodzić myśli o zostaniu na ławce pod stacją na chociaż 5 minut snu. Skończyło się na wizycie w sklepie, zjedzeniu w zasadzie na siłę bo głodny wcale nie byłem i zamknięciu oczu na jakieś 2 minutki. Gdzieś przed Szczytnem zatrzymaliśmy się pod wiejskim sklepem, chłopcy poszli na zakupy a ja walnąłem się na trawę, chyba udało mi się na chwilę zasnąć, chociaż tego nie pamiętam, bo gdy ruszyliśmy znowu odżyłem. Dalej przyjemna droga, trochę górek i pełno zakrętów, wiatr w plecy - ciśniemy. Miałem problem z taką jazdą. Na dużej tarczy jechać nie mogłem, bo momentalnie zaczynała mnie boleć noga, na małej z kolei musiałbym mieć kadencję dobrze ponad 100 obr/min aby utrzymać tempo. Tym razem to ja zostaję, z tym że nie na górkach, bo tutaj jest cały czas dobrze, a na prostej lub na zjazdach, na szczęście siłę do jazdy mam, a senność odpuściła. Gdy wyjeżdżaliśmy z Olsztyna zadzwoniłem do żony, miała po nas wyjechać z dwoma innymi Panami. Faktycznie spotkaliśmy się w Dobrym Mieście, trochę zwolniliśmy bo to już wszak koniec trasy, zostało jakieś 15 km do celu. Najlepsze rozegrało się na ostatnich kilometrach...znienacka zerwał się wiatr, zaczęło strasznie lać. Zwolniłem, bo bałem się że będzie ślisko ale jechałem dalej, bo i tak byłem przemoczony. Po jakiejś minucie dmuchnęło tak ze niemal spadłem z roweru, zatrzymałem się a ze 2 metry przede mną z drzewa spadła spora gałąź, miałem szczęście... Do deszczu doszedł też grad, więc odwróciłem się tyłem mając ze 2 minuty masażu pleców, gdy troszkę przestało wiać ruszyłem dalej i po jakimś kilometrze, o godzinie 12.50 byłem na miejscu.

Udało się!!! Przejechałem 600 km i to wcale nie wlokąc się, a w pierwszej grupie ze "starymi wyjadaczami", uczestnikami Bałtyk-Bieszczady i Paris-Brest-Paris. Ogólnie dobrze jechało mi się w grupie, była pełna współpraca, brak zgrzytów, żadnych defektów i wypadków. Miałem po drodze kilka kryzysów, ale udało się je pokonać, zresztą wszyscy je mieli...Generalnie jest tak jak Jarek kiedyś mówił: po dwusetnym kilometrze zmęczenie jest cały czas takie samo, wystarczy jeść, pić, zdrzemnąć się na chwilę i kręcić swoje - dystans nie gra roli. Część trasy przebiegała w moich okolicach i dobrze ją znałem, na część nie zwracałem uwagi, bo jadąc w grupie nie ma takiej możliwości lub była noc. Jadąc samemu, tak jak zawsze zobaczyłbym więcej - ale na Warmię warto się wybrać. Będzie okazja pojechać jeszcze raz w tamte okolice, na spokojnie, z aparatem. Zostało też trochę gmin do zaliczenia jeszcze, a co do tych zaliczonych to doszły:

Lubomino, Lidzbark Warmiński, Kiwity, Bisztynek, Reszel, Srokowo, Grajewo, Goniądz, Mońki, Choroszcz, Turośl Kościelna, Łapy, Sokoły, Kulesze Kościelne, Rutki, Nowogród, Zbójna, Łyse, Myszyniec (pierwszy raz w w. Mazowieckim), Rozogi, Świętajno, Szczytno, Pasym, Purda, Dywity, Dobre Miasto,

Kilka zdjęć zrobionych przez żabcię:

CAD AVG = 82
Kategoria >300, zawody


Dane wyjazdu:
40.00 km 28.00 km teren
02:00 h 20.00 km/h:
Maks. pr.:48.20 km/h
Temperatura:15.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:czołg

Maratony Kresowe - Augustów

Niedziela, 13 maja 2012 · dodano: 13.05.2012 | Komentarze 1

Do samego startu biłem się z myślami czy jechać maraton czy półmaraton. Calaka na maxa bym na pewno nie przejechał, spróbowałem więc jak to będzie ostro pojechać krótkiego, godzinkę. Pogoda super 15 stopni, trochę popadało więc jest czym oddychać, słonko, a że trasa po lesie więc wiatr kart nie rozdawał.

Miałem od startu trzymać się młodzieży z Białegostoku i tak też zrobiłem. Po kilometrze prostej doszedłem do grupki pięciu osób, czyli do samego czuba. Jeden z dzieciaków z Białegostoku odpadł i w czteroosobowym pociągu jechałem na końcu w zasadzie odpoczywając. W połowie trasy, zaraz po bufecie, Chłopak z Białegostoku urwał się, starszy gość z Białorusi jeszcze go doszedł, a ja miałem niestety z końca pociągu za daleko i zostałem z Patrykiem z Ełku. We dwóch jechaliśmy praktycznie do końca. Pod koniec fajny singlestrack nad jeziorem Sajno, z bardzo stromą skarpą po lewej, miałem tam problem z przerzutką, puściłem Patryka, sam zjeżdżając też przed pilotami na motocyklach. Skończyłem na 4 miejscu OPEN.
Okazało się że piloci pomylili trasę pełnego maratonu i jakieś 30 pierwszych osób jechało równo z nami, tylko czemu kazali mi zjechać i ich przepuścić (puszczając przy tym dwóch zawodników z maratonu). Nie dałem rady już z Partykiem o trzecie miejsce powalczyć jak miałem w planie.

Trasa fajna, choć po drodze nie było ŻADNEJ górki, sporo piasku, ale że trochę popadało bez problemu przejezdny, większość po szybkich leśnych drogach, choć po konwaliach też kawałek droga prowadziła. Średnie tętno wyszło 173, max 179, minimalne 165, nie zajechałem się, spokojnie jeszcze z 10-20 minut mógłbym tak ciągnąć. Drugie miejsce w kategorii, za Białorusinem który jechał na sztywnym widelcu!! i dzień wcześniej przejechał 90 km w SKANDII w Białymstoku. Żabcia znowu była trzecia, na tym singielku nad skarpą miała wywrotkę i znowu została wyprzedzona w końcówce...tak więc dwa rodzinne PUDŁA przywieźliśmy...trzeba będzie w domu jakąś gablotkę na puchary stworzyć :)

Zdjęcia:
Na Rynku pod Zygmuntem - przed startem © dodoelk


W oczekiwaniu na wyniki - nad j. Sajno © dodoelk


Patryk na II miejscu w kategorii, Zwycięzca (ten krótry się urwał) i chłopak który nie załapał się na piątego do "pociągu" © dodoelk


Ja © dodoelk


Żabcia © dodoelk


Oprócz nas, jeszcze dwa podia w półmaratonie nasza drużyna zdobyła (pierwsze i drugie miejsce), w calaku niestety dziś nic, Darek przyjechał w grupie która skróciła trasę, szkoda.

Dystans ze śladu sports-tracker'a, licznik się zepsuł przed samym startem, tak więc po drodze ani prędkości ani dystansu niestety nie widziałem.

dystans 24,8 km
czas 0:57:54
średnia 25,7
max 48,2
podjazdy 271m
Kategoria <50, z Gosią, zawody