KATEGORIE

Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi dodoelk z miasta Ełk. Przejechałem 192240.84 kilometrów w tym 4539.60 w terenie. Moja średnia prędkość 20.53 km/h
Więcej o mnie. GG: 5934469


odwiedzone gminy



baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy dodoelk.bikestats.pl

Archiwum bloga


it outsourcing
Wpisy archiwalne w kategorii

zawody

Dystans całkowity:19997.59 km (w terenie 853.00 km; 4.27%)
Czas w ruchu:866:59
Średnia prędkość:23.07 km/h
Maksymalna prędkość:74.52 km/h
Suma podjazdów:23719 m
Maks. tętno maksymalne:180 (96 %)
Maks. tętno średnie:173 (93 %)
Suma kalorii:137690 kcal
Liczba aktywności:59
Średnio na aktywność:338.94 km i 14h 41m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
665.50 km 0.00 km teren
29:21 h 22.67 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

MRDP Etap 1

Sobota, 19 sierpnia 2017 · dodano: 27.08.2017 | Komentarze 4

Wstaję wyspany, zakupy, jajecznica, krótka podróż i przed 10tą jesteśmy w bazie. Czas leci na rozmowach, oglądaniu sprzętu kolegów i poznawaniu strategii na kolejne dni. Postanawiam ubrać się jednak na długo, trochę pokropiło, wiatr jest chodny, a ja raczej jestem zmarzlakiem. Kolejka po nadajniki długa, przeciągnęło się trochę, spod latarni ruszamy o 12.10. 

PK 1 Świbno. godz. 15.55

Jechaliśmy autem od strony trójmiasta więc wiem co będzie po starcie. Bruk. Szczęśliwie udaje się przejechać, nic nie odpadło, mózg zbytnio o czaszkę się nie poobijał. Od Władysławowa korek. Wszystko stoi, lawirujemy więc między autami, w sumie mógłbym  zgarnąć kilka, jak nie kilkanaście punktów za manewry na drodze. No ale albo jedziemy, albo w korku stoimy. Zaczyna mnie boleć brzuch. Dziwne, nic nienormalnego nie jadłem - czym się mogłem struć? Wpycham snickersa, poprawiam góralkiem i niestety wcale nie jest lepiej. Przy drodze w Rumii niespodzianka, sąsiedzi Mariusza stoją przy drodze z transparentem. Super, aż się łezka w oku zakręciła. Bardzo miły gest. Na początku Gdańska haltuje nas policja na rowerach, skończyło się na pouczeniu, ale od tej pory jedziemy już po DDR skacząc co raz z jednej na drugą stronę drogi. Kilka kilometrów jedzie z nami Rafał Buczek, producent większości podsiodółwek uczestników maratonu. Miejski horror w końcu zostaje za nami, a mnie robi się lepiej, chyba przez wdychanie spalin tak mnie brzuch bolał. Na prom docieramy chwilę przed zamknięciem bramy, spora część zostaje jednak po zachodniej stronie Wisły. Dyrektor zarządza oczekiwanie na resztę zawodników, aby były równe szanse, więc mamy pół godzinki przerwy.

PK 2. Gronowo. godz. 21.07

Po starcie ostrym widać, że większość ostro dziduje, w tym sporo osób które są zdecydowanie słabsze fizycznie. No cóż, każdy ma swoją strategię. Krótki stop w Stegnie, kupujemy wodę i jedziemy spokojnym tempem bocznymi drogami w stronę Elbląga. Mijamy kilka grupek kibiców (między innymi Dareckiego), jedzie się przyjemnie z lekkim wiaterkiem w plecy. Sam pojechałbym szybciej, wiedziałem że tak będzie, ale trzymam się planu. Docieramy do DW503 i zaczynają się pierwsze po drodze górki. Plan ułożyliśmy w ten sposób, że co około 40 km zatrzymujemy się na rozciąganie, dosłownie na chwilę, a co 80 km na dołożenie porcji assos'a. Przez chwilę towarzyszył nam Marecki, z dyrektorem mijaliśmy się kilka razy. Przed samym Braniewem zjeżdżamy się z Jarkiem, postój w Biedronce, woda w bidony, cola oraz butelka na zapas. Przed startem sprawdzałem ten fragment i obawiałem się, że możliwa jest pustynia aż do Gołdapi, lepiej więc się zabezpieczyć. Czapeczkę zamieniam na buffa, właśnie zaczyna się noc, ale jest jeszcze całkiem ciepło.

PK 3. Sępopol. godz. 1.19

Spodziewałem się bardzo słabych dróg, kiedyś już tu byłem i wspomnień nie mam dobrych. Całe szczęście w okolicach Lelkowa sporo nowych asfaltów, słaba była tylko DW 512. Przed Bartoszycami trafiamy na mokre asfalty, musiało niedawno padać. W samym mieście jest otwarty sklep, kupuję dwie bułki, jedną zjadam i trzeba jechać dalej. W Górowie Iławieckim stajemy na zamkniętej w nocy stacji, akurat wypadała tam przerwa. Od samego początku po rozciąganiu czuję pieczenie uda, które przechodzi za kilka minut, zastanawiam się o co chodzi, bo nigdy takich dolegliwości nie było. Boli mnie głowa, myślę o łyknięciu jakiegoś procha, poprawiam na głowie buffa, odpuszczam trochę kask. Dziurawe drogi się kończą i jak ręką odjął skończył się także ból.

Prędkość mocno spadła, jedziemy w okolicach 20 km/h, czasami wolniej. Grupka liczy 5 osób, ale współpracy nie ma żadnej, ot takie turlanie się w zasięgu wzroku. Dopadł mnie kryzys, a że była otwarta stacja za Węgorzewem korzystamy z chwili odpoczynku. Zmieniam gacie na nowe, ciepła zapiekanka, a w oczekiwaniu na resztę siadam i zamykam na chwilę oczy. Nie podoba mi się taki układ, bezsensowne trwonienie czasu i jazda w pseudo peletonie w którym nie ma zupełnie współpracy. Patrząc na rozpiskę, jedziemy mniej więcej zgodnie z planem, więc głośno swoich poglądów nie wyrażam. Tutaj po raz pierwszy dopada mnie psychiczny dół i myśl, że w limicie dojechać będzie bardzo, bardzo trudno. A to przecież dopiero 10% całości. Zaczyna się nowy dzień, wokół sporo mgieł, wszechobecna wilgoć, ale nie jest przesadnie zimno. Zerkam w pogodę i widzę że deszczu nie ma szans uniknąć, no cóż, nikt nie mówił że będzie lekko.

PK 4. Gołdap. godz 6.54

W Gołdapi poleciało ze 30 minut na stacji, po odpoczynku dostaję jakby nowe życie. Jedzie się super, kryzys fizyczny i psychiczny minął. W Wiżajnach zaczyna padać. Ubieram nieprzemakalne skarpety, zakładam deszczówkę i znowu czekam na resztę. Do dupy z taką jazdą. Kilka km dalej na sztywnym podjeździe za Rutką zostaje Jarek, zwalniam żeby zobaczyć czy wszystko OK i gonię Mariusza. Przez parę minut pada mocny deszcz, nie zdążyłem zapiąć kurtki i założyć rękawiczek, więc mam mokre dłonie i korpus. 
Od Sejn znów we trójkę, fajny kawałek, przestało padać, a przed nami wizja spotkania Małgosi, która wyjechała na spotkanie. To najbliżej położony punkt od mojego domu. Posiedzieliśmy trochę, zadzwoniłem potwierdzić nocleg i chwilę po wyjeździe znów się rozpadało. Kolejny trochę przydługi przystanek na rozciąganie, ciągle mam wrażenie uciekającego przez palce czasu. Mógłbym jechać szybciej, rozmawiamy z Mariuszem o tym, ale póki trzymamy się planu jedziemy razem. W Kuźnicy również długi postój, Jarek planuje szukać tutaj noclegu, my mamy przed sobą jeszcze spory kawałek.

Nocleg. Bondary. 22.10

Gdy ruszyliśmy zrobiło się  jakoś przyjemniej, przestało lać, deszczyk tylko siąpi, a wiatr praktycznie ucichł. Lubię te tereny. Bardzo. Szkoda że padało. Za Krynkami znowu z Jarkiem i Danielem i jeszcze kimś. Odcinek szutrowy jest fatalny, pomijam tarkę, bo o niej wiedziałem, ale droga jest bardzo rozmokła i koła zapadają się w grząską ziemię. Od jakiegoś czasu jest już ciemno, deszcz nie ustaje, a ja jestem wypruty i zziębnięty (jest niecałe 10 stopni). Najchętniej zaległbym na jakimś przystanku, ale to nie ma sensu. Zostało kilka kilometrów do noclegu. Tutaj po raz pierwszy przeżywam na rowerze jazdę bez świadomości (a trochę już w swoim życiu przejechałem), wyobraźnia płata figle, co i rusz widzę różne stwory czające się w przydrożnych krzakach. Mam dziury w pamięci, jadę ostatkiem sił, dobrze że nie zasypiam i nie zjeżdżam na środek drogi. W nocy, w deszczu, na dosyć ruchliwej drodze mogłoby się to tragicznie skończyć. Gdy weszliśmy w końcu do ciepłego zaczynam mieć drgawki, nigdy w życiu tak nie zmarzłem, nigdy nie byłem na skraju wyczerpania.

Co to będzie dalej? Jak na razie pozostaje reset głowy, kąpiel, rozwieszenie mokrych rzeczy, makaron, piwo i około 23.30 spać.



zaliczone gminy: Puck (teren miejski), Rumia, Reda
Kategoria >300, zawody


Dane wyjazdu:
497.60 km 0.00 km teren
21:50 h 22.79 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Maraton Podróżnika 2017

Sobota, 3 czerwca 2017 · dodano: 06.06.2017 | Komentarze 0

Chyba nigdy tak dobrze nie spałem w noc przed. Budzę się chwilę przed budzikiem nastawionym na 6.00. Śniadanie w postaci musli, niespieszne ubieranie się, sprawdzenie bagażu na drogę i trzeba ruszać na start. Wypiłem mnóstwo przed startem, pomny tego co się działo w górach dwa lata wcześniej, dziś na szczęście aż tak gorąco nie będzie. Zapomniałem słuchawek, ale nie chce mi się już po nie cofać. Ruszamy w piątej grupie, o 8.20.

Tempo spokojne, takie w okolicy 30-32 km/h, nikt nie szarpie, w grupie nie ma przypadkowych osób. Bez sensu jest się zarżnąć na początku. Po jakichś 15 km Wiesiek ma problem z kołem, okazuje się że nowo zakupione koło z dynamem ma zupełnie luźne szprychy. Zostawiamy Go na przystanku, mijają nas dwa szybkie pociągi z zawodnikami startujących na końcu grup, z których dołącza do nas Jarek. Tak krystalizuje się nasza czwórka, w której dojedziemy do końca imprezy. Pierwszy postój na uzupełnienie płynów, wyciągam drożdżówkę z worka, pepsi, woda i po dłuższej chwili ruszamy dalej. Przed nami zaczynają się schody.

Mam od zawsze problem z dłuższą jazdą przy wysokim tętnie. Tak samo jest podczas biegania, dlatego chyba biegać nie lubię. Rędzińska podjechana "na Providenta", czyli w wielu ratach (tutaj akurat czterech). Zatrzymywałem się, czekałem aż się serducho uspokoi i ruszałem dalej. Spory kawałek w słońcu, męczy toto dodatkowo, ale pogoda jest całe szczęście łaskawa. Jest ciepło, w okolicy 28-30 stopni, ale nie ma upału. Czekamy z Łukaszem na Krzyśka i Jarka, można przy okazji zadzwonić do domu. Całkiem fajny widok ze szczytu, spotykamy trzysetkowiczów jadących w przeciwnym kierunku oraz zjazdowców na trajkach. To musi dostarczać masę adrenaliny... 

W Podgórzynie robimy kolejny postój. Podjazd mocno osuszył bidony, dodatkowo chyba wszyscy są głodni. Kupuję to, co ostatnio dobrze wchodziło czyli bułki, parówki i sok pomidorowy. Można zaczynać mierzyć się z Karkonoską. Chciałem ją podjechać, specjalnie po to założyłem kasetę MTB, ale nic na siłę. Pierwsza część do Drogi Sudeckiej podjechana na raty, choć końcówka już rzutem na taśmę. Kolejny etap zaczyna się tak jak się pierwszy skończył, czyli grubo, po paru metrach rezygnuję i dołączam na chwilę do innych ludzi prowadzących rowery. Czuję nadchodzące skurcze w udach, łykam fiolkę magnezu, poprawiam elektrolitami w tabletce i więcej się nie szarpię. Gdy się wypłaszczyło na tyle, że można ruszyć jadę, ale końcówka również z buta. W sumie przeszedłem pewnie z 300-400 metrów. Na górze fotka, jest zdecydowanie chłodniej, tylko 19 stopni, trochę chmurek - super. Kładę się na asfalt, jest cieplej niż na trawie i odpoczywam jakieś 10 minut. Jestem wypompowany, nie mam ochoty jeść, to zły znak...

Na długi zjazd ubieram wiatrówkę, w sumie mamy jakieś 28 km ciągle w dół. Szybki przejazd przez Czeskie miasteczka, zjeżdżamy się w większą grupę. Krótki postój na zakup wody, dobrze że ktoś miał korony, bo złotówek ani kart nie akceptowano. Kolejny długi i męczący podjazd, robię jedną przerwę w połowie. Lepiej zaczekać dwa razy w krótszym czasie niż raz długo. Zaczyna się problem z tyłkiem. Niby smarowałem, gdy tylko była możliwość, niby nie ma upału, ale tak źle dawno już nie było. Za to nie mam żadnych innych dolegliwości. Bałem się o ręce i kolana, ale jest idealnie, może dlatego że na każdym postoju rozciągam się. Wracamy do Polski, w Lubawce kolejna przerwa pod sklepem, niby blisko do punktu żywieniowego ale nie mam już co pić.

Punkt zlokalizowany pd wiatą, jest full wypas. Pyszny makaron z sosem, arbuz, cola, soki... Przebieram się na nocną jazdę, kolejne rozciąganie, kolejne smarowanie tyłka. Super że można wziąć ze sobą coś na drogę, biorę sezamki, wafelki i dwie drożdżówki. Sporą grupą robimy drugi przelot przez Czechy, przyjemnie bo było cały czas lekko w dół, czas przeleciał szybko na rozmowach. W Kudowie krótki stop na napisanie SMSa i ruszamy pod górę. Zaczyna mi się kojarzyć ta droga, jechaliśmy tędy na GMRDP z Gavkiem, długi ale niezbyt stromy podjazd z masą zakrętów - stąd też pewnie nazwa - "droga stu zakrętów". Zaczyna dopadać mnie zmęczenie, coraz częściej ziewam. W Polanicy odwiedzamy ORLEN, hot-dog, kawa i zamknięcie oczu na chwilę.

Przed nami dwie kolejne górki. Puchaczówka (jeden stop) strasznie dziurawa nawierzchnia z obu stron, o ile na podjeździe nie przeszkadza tak bardzo, do jadąc w dół trzeba uważać. Wpadłem w jedną z dziur, na szczęście nic się nie stało. Lądecka, także dziurawa, ale po czeskiej stronie idealny asfalt do zjazdu - super. Tutaj zastaje nas wstające słońce, ale żal było stawać na fotkę na takim zjeździe. W Javorniku kładę głowę na kierownicy, czekając aż wszyscy dojadą, kolejny kryzys senny. Aby do kolejnej stacji...

W Paczkowie kolejny hot-dog i zamknięcie oczu, kawy nie piję, zamiast tego zaraz po starcie wciągam coś co zawsze stawia na nogi. Została ostatnia setka. Niby koniec, niby płasko. Ale żeby nie było zbyt pięknie twórca trasy zadbał abyśmy jechali najgorszymi drogami w okolicy. Tyłek cierpi, próbuję co chwila wstawać, jechać więcej stojąc, wietrzyć, coś poprawiać... Myślę nawet o jakiejś tabletce przeciwbólowej... Kolejny raz zaczyna się Sahara w bidonach. Niedziela. Rano. Zielone Świątki !!!! Wszystko zamknięte. Zagaduję do napotkanej przy domu kobiety o wodę, lejemy do pełna, jest także gdzie się przebrać, bo słonko już wysoko na niebie. Z kawy proponowanej przez Panią już rezygnujemy, szkoda czasu - koniec tak blisko. W końcu zaczyna wiać. W dobrą stronę. :) Momentalnie zaczynamy jechać szybciej, żeby jeszcze było równo...Ostatnia górka na trasie, zjazd i o dziesiątej trzydzieści cośtam meldujemy się na mecie.

Miałem kilka zwątpień na trasie, ale wszystkie na wymagających podjazdach. Przed MRDP trzeba będzie coś poćwiczyć, choć z drugiej strony, aż takich siekier jak Karkonoska tam nie będzie. Rozciąganie na każdym postoju przynosi efekty, bólu kolan brak. Niestety nie jest dobrze z rękoma, ale chyba znalazłem przyczynę - długie rękawiczki zakładane na noc, muszę rozejrzeć się za innymi. Nowe opony (gatorskin'y) niosły bardzo dobrze, uchwytu na telefon nie przetestowałem. Tak jak myślałem jeszcze przed startem, jazda była podzielona na trzy etapy. Początkowo góry mi się podobały, potem nie zwracałem na widoki uwagi, a na koniec miałem ich dość. Maraton zaliczony, kolejny trening odbyty, kolejne doświadczenia w nogach i głowie.

kilka fotek


Zaliczone gminy - 21: Marcinowice, Mietków, Żarów, Strzegom,  Mściwojów, Paszowice, Jawor, Męcinka, Świerzawa, Wojcieszów, Bolków, Marciszów, Polanica-Zdrój, Kamieniec Ząbkowicki, Ząbkowice Śląskie, Ziębice, Ciepłowody, Kondratowice, Niemcza, Dzierżoniów (obszar wiejski), Łagiewniki.
Kategoria >300, zawody


Dane wyjazdu:
507.80 km 0.00 km teren
20:06 h 25.26 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Piękny Wschód

Sobota, 29 kwietnia 2017 · dodano: 02.05.2017 | Komentarze 3

Opis krótki - brak weny.
Ruszamy po mokrym, spory wiatr z zachodu, na szczęście specjalnie mocno nie przeszkadzał. Do pierwszego punktu w sporej grupie, na podjazdach przed Szczebrzeszynem został Mariusz. Drugi Mariusz urwał szprychę, wykręciliśmy i dalej jedziemy asekuracyjnie. Dobry obiad w Horyńcu, super tereny - lasy i hopki no i w końcu przestaje dmuchać. Z Hrubieszowa w pięcioosobowej grupce, od razu mocniejsze tempo, niestety Mariusz zalicza jakąś dziurę na zjeździe i koło ma większe bicie. Szkoda, bo fajnie się z chłopakami jechało. Męczymy Chełmińskie góreczki, przejeżdżamy przez miasto i chwilę dalej ostatni punkt na stacji. W końcówce dopadł mnie kryzys senny, łykam odmulacz i powoli przechodzi. Mozolne odliczanie kilometrów, zimne mgły i w końcu meta.

Na wszystkich PK zero niepotrzebnego tracenia czasu, nie przypominam sobie abym kiedykolwiek maił tak mało przerw (1h30min). Przez drugą połowę dystansu czułem prawe kolano, nie bolało, ale coś musi być nie tak. Poza tym jest OK, dłonie, plecy i tyłek w dojechały w dobrym stanie. Zmęczenie na mecie spore, ciężko byłoby wsiąść i jechać dalej, no ale to pierwsza porządna jazda w tym roku.



Zaliczone gminy - 16: Spiczyn, Wólka, Mełgiew, Piaski, Rybczewice, Żółkiewka, Rudnik, Nielisz, Józefów, Susiec, Narol, Cieszanów, Lubaczów (teren miejski), Lubaczów (obszar wiejski), Horyniec-Zdrój, Bełżec,
Kategoria >300, zawody


Dane wyjazdu:
95.90 km 90.00 km teren
06:33 h 14.64 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:czołg

Abentojra 2016

Sobota, 3 września 2016 · dodano: 05.09.2016 | Komentarze 2

Trzeci raz na imprezie, jak zawsze super organizacja. Wieczorkiem w piątek ognisko, rano start o 9tej więc na spokojnie, tym razem bez Gosi, bo postanowiła wystartować na trasie pieszej.

Jak zawsze na początku nie mogę się odnaleźć, jadę więc w większej grupce, gdy już wiem gdzie jestem przyspieszam. Sporo piachów i trochę górek, ale stromizn nie ma.Generalnie nie jest trudno, ale jak zawsze na Abentojrze punkty są "w krzakach", trzeba rzucić rower i szukać z buta. Do domku myśliwskiego docieram razem z dwoma zawodnikami nie od tej strony, najpierw daję z buta pod górę, potem postanawiam jednak objechać drogą. To punkt z wodą, wypiłem dwa łyki dopiero, nicto - dolewam, banan w kieszeń i kilka ciastek w gębę. Idzie w miarę sprawnie, cały czas w lesie, mapa do rzeczywistości pasuje. Na jakimś 20 kilometrze najeżdżam na coś (korzeń ?) dobija mi przód i tył, staję. Z przodu mało...pompuję i ruszam dalej, po chwili czuję że i dupę mi zaczyna nosić. Staję. Pompuję. Przejeżdżam kawałek i znowu to samo. Staję, dopompowuję. Zmienić? Na razie nie jest najgorzej, boję się że jeśli jakiś kolec siedzi i go nie znajdę to załatwię też nową dętkę. Tak dojeżdżam na drugi punkt z wodą, na liczniku jakieś 40 km, dumam czy nie zmienić, ostatecznie jadę dalej, wrzucając do plecaka dwie buteleczki 0,5L i uzupełniając bidon. Będzie ciężko, bo właśnie wyszło słońce.

Po przejechaniu może 2 km postanawiam jednak zmienić, poszło bez komplikacji, ale i tak opcje dopompowywania (jakieś 7-8 razy) i zmiany zajęły pewnie dobrze ponad pół godziny. Postanawiam odpuścić na razie punkty 57 i 51, jak będzie czas to zobaczę później. Kilka punktów stoi nie na swoim miejscu, ładuję się w bagno, w butach chlupie. Trzciny, maliny, jeżyny i pokrzywy do szyi to atrakcje po drodze, trasa powinna nazywać się pieszo-rowerowa. Najbardziej wkurza brak punktu na swoim miejscu i stracony czas na jego szukanie, a potem także szukanie roweru (gdzie ja go zostawiłem?) Po drodze żadnego sklepu trasa w 95% wiedzie przez las, zaczynam wysychać i racjonować wodę. Czasu jeszcze sporo, ale widzę że aby zdobyć 57 i 51 musiałbym jeszcze jakieś 10-15 km zrobić dodatkowo. Nie ma szans bez wody. Ostatecznie rezygnuję, w końcówce jeszcze natykam się na brak przejazdu po drodze która widnieje na mapie, dzięki czemu mam prawie 1 km podjazdu po piasku. Sam miód. Wyjeżdżam, na plac budowy DK 51, lawiruję między pracującymi walcami, Dorotowo i ostatnia prosta do mety. 

Ujechałem się konkretnie, końcówkę już na sucho. Gdybym wybrał wariant w przeciwną stronę pewnie udałoby się zaliczyć wszystkie punkty, bo te z wodą byłyby wtedy lepiej rozstawione. Trzeba było także od razu zmieniać dętkę, nie straciłbym tyle czasu na dopompowywanie. Łatwo tak sobie teraz teoretyzować...Jestem zadowolony ogólnie, nie jechałem na wynik. Piękne lasy, sporo cudnych widoków, urocza Łyna, fajni ludzie (choć w większości byłem sam na trasie). Jazda po lesie to nie moja bajka, wyszedł kompletny brak przygotowania kondycyjnego, choć jeszcze kilka lat temu było inaczej. To nie szosa.

parę fotek




Kategoria >50, zawody


Dane wyjazdu:
1021.20 km 0.00 km teren
42:15 h 24.17 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

BBT 2016 - "powrót"

Wtorek, 23 sierpnia 2016 · dodano: 30.08.2016 | Komentarze 3

Budzik na 8mą, ale budzę się już przed 7mą, tym razem spałem jak zabity i wstaję wypoczęty. Jedynie kolana są zmęczone, nie bolą na szczęście. Jemy śniadanie i chwilę po 8mej idziemy do Caryńskiej, jest kupa ludzi i gdy patrzę na jedzenie czuję że i ja jeszcze bym coś wszamał. Tak też czynimy. Odprawa się opóźnia, posłuchałem co i jak i zwijamy się z Gosią na kwaterę po graty. Tak jak wczoraj całe Ustrzyki toną w chmurze, wilgotność straszna, jest chłodno. Opóźnia się wszystko. Dekoracja swoją drogą, ale to co mnie interesuje - czyli start też. Mocno się spóźnia, startujemy z 50 minutową obsuwą. 

Zaraz za Lutowiskami jest już przejrzyście, stajemy na sikanie i rozebranie się. Nie jest tak, że w drugą stronę jest z górki, trzeba się było napracować sporo na podjazdach, całe szczęście kolana się rozkręciły. W Dolnych przebija się słonko, wpadamy na punkt - głodni jak wilki :) Wcinamy to czego wczoraj nie skosztowaliśmy, deser i koktajl, kanapkę na drogę też zjadam od razu :) Jarek z Moniką nam odjeżdżają, chciałem gonić ale widzę że moi kompani - czyli Jarek i Darek niekoniecznie chcą. Wszystkim mocno chce się sikać, nie wiem o co chodzi, generalnie przez całą trasę sikałem ze 30 jak nie więcej razy. Jedzie się fajnie, jest moc w nogach, zero zmęczenia ale czuć że jest więcej w dół niż w górę. W końcu są jakieś widoki i jest na czym zawiesić oko.

W Brzozowie znowu wyżerka, ciągle jestem głodny, wciągam dwie porcje zupy, ciasto, kanapka na drogę i jazda. Jedziemy w większej grupie, na przedzie Kurier nadaje tempo, mamy pod wiatr, ale jakoś specjalnie mocno nie dmucha. Coraz więcej słońca, ale gorąco nie jest, zdejmuję tylko nogawki zostawiając górę "na długo". Jedzie się świetnie, trzymamy cały czas tempo w okolicy 30 km/h. Jarek mówi że objazdem nie jedzie, a że mamy dużą grupę postanowiliśmy zaryzykować i pojechać razem. W kupie siła. Miasto przejechaliśmy sprawnie, w Boguchwale zostawiając za sobą pewnie kilkukilometrowy sznurek aut...Kawałek za miastem zatrzymujemy się, Monika ma problem z butem (rozwiązany przy pomocy niezawodnej taśmy klejącej), sikamy i ubieramy się cieplej. Kolejny przystanek gdzieś na stacji benzynowej, cola, coś słodkiego i chwila odpoczynku. Odpoczynek przyniósł odwrotny skutek. Jedzie się ciężko, cała para gdzieś uszła i przechodzące przez głowę myśli o dobrym wyniku idą w zapomnienie. 

W Majdanie coś na ząb, posiedzieliśmy chyba trochę, ale tego fragmentu za bardzo nie kojarzę. Pamiętam tylko, że gdy patrzyłem w cukiernicę miałem ochotę zjeść cukier łyżeczką - taką miałem zajawkę na słodkie.Skończyło się na słodkiej herbacie. Ruszamy, mozolnie się jedzie, przypomina mi się dojazd do Iłży podczas brevetu 1000, jest dokładnie tak samo. Zmęczenie coraz większe i odliczanie kilometrów do punktu, wieje niestety coraz mocniej (wtedy było w plecy, teraz niestety trzeba walczyć), chociaż jest jeszcze środek nocy.

W Iłży biorę prysznic i kładziemy się na godzinkę. Nie wiem czy coś spałem, pewnie tak, ale świadomość miałem też przez długi czas. Generalnie do dupy taki odpoczynek.Obiadek jemy po spaniu, przekładam kilka batoników do worka i kieszonek i wyjeżdżamy gdy robi się jasno. Dmucha konkretnie, po niebie widać że zapowiada się upalny dzień. Koledzy z Włocławka wyjechali wcześniej, Kurier z Moniką zostali. Jedziemy we czwórkę - dołączył Wiesiek. Koszmarny przejazd przez Radom, jest poranny szczyt - 7ma rano, na DK7 jakieś zakazy, ścieżki nienadające się do jazdy, co chwila przerwy na siusiu. Stajemy pod Biedronką w Białobrzegach, czas na śniadanie i rozbieranie się. 

Strasznie nużący kawałek przez sady przed Grójcem, Darek ma problem z rowerem i kombinuje jakiś serwis. W Grójcu spotykamy serwisanta ale takiego suportu jaki był potrzebny nie ma. Jazda DK50 to istny koszmar, ruch jest niesamowity, gdy byliśmy tutaj jadąc w tamtą stronę tak źle nie było. Robi się ciepło.

Kulminacyjny moment wycieczki to to oto miejsce. W Jarka jadącego na czele 5-6 peletonu wjechało auto. Jechałem tuż za nim, ja byłem przy krawędzi, On niestety bardziej na środku. Nie będę wchodził w szczegóły jak to się stało. Pisk opon i Jarek lecący 2 metry do góry. Auto przesłania mi widok. "O KUR...A" Zsiadam. Opieram rower o barierkę  i widzę że się rusza i próbuje podnieść. Ktoś do niego podbiega, mówi żeby leżał, ktoś krzyczy żeby dzwonić po karetkę. Jarek wstaje i mówi, że nic Mu nie jest. NIEMOŻLIWE. Niemożliwe po tym co widziałem. Dzwonię do Roberta informując o sytuacji. Zostaję z kolegą, reszta może jechać. Karetka. Policja. Po badaniu lekarz stwierdza że faktycznie nic mu nie jest, a obrażenia ma w zasadzie tylko od spotkania z asfaltem. W międzyczasie wypływa pomysł załatwienia drugiego roweru, w tym na 100% uszkodzone jest tylne koło i widelec przedni. 100 razy pytałem się czy wie co robi, odradzałem Mu dalszą jazdę, przecież to jest cud że On żyje. Jarek jest uparty :) Dojeżdża jego kolega, który akurat kręcił się w okolicy, dzwonię do Roberta, pewien że i tak nic z tej jazdy nie będzie i ruszam. Byłem święcie przekonany że po przejechaniu dwóch, pięciu, dziesięciu kilometrów zrezygnuje.

Jadę jak w amoku. Dogania mnie kolega ze Szczecina, jest mocny, chwilę jadę mu na kole, ale w Sochaczewie chce jechać do McDonalds'a. Ja stawałem na zakupy w sklepie w Żyrardowie, więc zatrzymywać się nie muszę, choć z drugiej strony nie chcę być sam. Muszę dogonić chłopaków z Włocławka. Jak na złość, kiedy wróciłem na DK50 łapię gumę, poszedł taki stek wyzwisk, jakiego dawno nie użyłem. Zmieniam, pompuję, źle weszła opona, spuszczam, poprawiam, znowu pompuję. Wkurw sięga zenitu. Pieprzę zakazy, aby w końcu zjechać z tej przeklętej pięćdziesiątki. Wreszcie wojewódzka i wreszcie spokój z autami. Ale w głowie spokojnie nie jest. Mam dość, chcę przerwać jazdę. Może po prostu pojechać do domu? Mam siłę jechać, to nie jest problem. Zastanawiam się po co mi to wszystko, jak niewiele trzeba, aby mnie tu nie było...Dzwonię do Jarka zapytać się jak się czuję i słyszę że jedzie !!! Że jedzie !!! Że wszystko w porządku !!!. Postanawiam zaczekać. Siadam, wyciągam kanapkę, ale żołądek mam ściśnięty tak, że nic nie przełknę. Nie chcę tez siedzieć i czekać. Dzwonię, że jednak powoli pojadę. 

Jechałem. Stawałem. Dzwoniłem do Gosi. Dalej kłębowisko myśli. Mijam Gąbin i ślad po punkcie, za Łąckiem widzę w lusterku kogoś na rowerze. Na szosie. Dojeżdża do mnie dziewczyna, w sumie kobieta, mniej więcej w moim wieku. Wyprzedzamy się kilkukrotnie. Ten jeden uśmiech na jej twarzy przywrócił mnie do życia. Tak mało, a tak wiele... Zamieniliśmy ledwie dwa słowa... Urocza Wisła w zachodzącym słońcu, kilometrów ubywa, w końcu jest punkt u Janka i Tomka. Tam oczywiście zdaję relację z tego co zaszło, kąpiel,  żołądek już działa więc wsunąłem pyszny obiad, piję browara i odlatuję jak małe dziecko na jakieś 3 godziny. Bałem się że będę się tylko przewracał w łóżku. Piwo powinno być obowiązkowo na każdym punkcie ze spaniem !!!!

Ruszamy, trzeba kolana rozkręcić bo zesztywniały, całe szczęście Robert znajduje w aucie pompkę stacjonarną, więc mogę dopompować koło. Na dojeździe do Włocławka przyjemnie chłodno, w mieście pustki, spotykamy Jarka z Moniką i kilka kilometrów jedziemy razem. Oddaję Monice maść przeciwbólową (bolą ją dłonie) i dalej ruszamy już sami. Robi się coraz zimniej, temperatura spada do 10ciu stopni a Toruń wita nas mgłami. Gorący żurek, zamykamy na chwilę oczy przy stoliku, nie chce mi się spać. Poprawiam pączkami i colą i czas ruszać. Zimnica straszna. Postanawiamy jechać DK 10 zamiast objazdem przez Bydgoszcz, ale to nie był dobry pomysł. Jarek ma kryzys senny, szukaliśmy jakiejś stacji benzynowej ale nic nie było, daję mu tylko shoota, bo zaczynał niebezpiecznie zjeżdżać do osi jezdni. Ruch przypomina ten z DK50.  Masakra jakaś. Fizycznie nie ma możliwości przejechać bez złamania przepisów. Trochę się nakombinowaliśmy i jakoś się udało dojechać na punkt w Bydgoszczy. Zabawiliśmy dosyć długo, trzeba zjeść, przebrać się, na punkcie jest lekarz więc Jarkowi zmieniają opatrunki. Korzystając z chwili czasu wpuszczam kropelkę oleju do skrzypiącego od jakiegoś czasu kółka tylnej przerzutki, dzięki temu zabiegowi teraz zamiast piszczeć - strzela...

Wyjeżdżamy razem z Jankiem, który będzie nam towarzyszył aż do mety. Mam zastygłe kolana, po przejechaniu kilku kilometrów przechodzi, zresztą to samo było po każdej dłuższej przerwie. Razem z Darkiem ruszamy szybciej - do sklepu, on po baterie, ja konsumuję loda, potem gonimy spory kawałek. Asfalty momentami koszmarne, ale wolę tędy niż bardzo ruchliwą dziesiątką. Jest ciepło, ale nie upalnie i w końcu po przejechaniu 1700 km wiatr zaczyna pomagać !!!! Robimy zakupy i postój na trawce w cieniu w Złotowie, a potem jeszcze jeden w Machlinach, też na trawce w cieniu. Wiatr pomaga, ja siłę do jazdy mam, ale co z tego kiedy grupą szybciej niż 25 km/h nie da się jechać. Wkurza to, bo dałoby się szybciej, ale cóż...będzie kolejna noc na trasie. Do Drawska przyjeżdżamy w trójkę, zgubił się Janek. Naleśniki i na leżak, miałem nadzieję że po godzinie snu wrócą siły i da się jechać szybciej. Dupa. Nikt nie zasnął. Dojechał Janek opowiadając historię swojego zagubienia, pośmialiśmy się z tego i już we czwórkę ruszamy na ostatni fragment trasy.

Było ciężko, teraz i mnie siły opuściły, wleczemy się niesamowicie. Prędkość żenująca, wioskowy chłopaczek na wigrach z pewnością by nas wyprzedził. Wiatr dmucha konkretnie, a jedzie się niesamowicie ciężko, w końcu dopadło zmęczenie, przecież spałem ostatnio ponad dobę temu. Robię dwa szybkie sprinty żeby się obudzić - pomaga na chwilę. W okolicach Międzyzdrojów na ostatniej prostej pojawia się dwóch kolarzy, nie wiem kto to było - bo byłem po drugiej stronie - w MATRIX-ie. Bez świadomości. Siedząc w siodle i kręcąc nogami. Razem z Jarkiem w tym samym momencie przychodzi nam do głowy, że gdybyśmy mieli jeszcze dobę odpoczynku pojechalibyśmy trzeciego tysiaka, tylko tych ruchliwych krajówek żeby nie było. Docieramy na metę o 3.22 (czas brutto 61.37 - po uwzględnieniu 1,5h kiedy czekałem z Jarkiem po wypadku), gratulacje, zdjęcia, wrażenia i podziękowania od żony tego, który wyrósł na największego bohatera tej edycji.

Nie chcę już szukać noclegów, niedługo mam pociąg do domu. Myję się w umywalce, przebieram w cywilne ubranie, przeprawiam promem na drugą stronę na zakupy, żegnam się z kolegami. Na stacji PKP jest zakaz wchodzenia z rowerem. Paranoja jakaś. Jak mam kupić bilet? Zostawić rower za kilka tysięcy 100 metrów od kasy? Przypominam sobie (chyba dalej jestem w MATRIXie) że przecież obok jest meta wyścigu, wracam raz jeszcze, kupuję bilet i żegnam się już ostatecznie. Powrót pociągiem strasznie ciężki, spałem po kilka minut od stacji do stacji, w Szczecinie poszedłem na spacer, ale chodniki tam mają koszmarne, a z ciężkim plecakiem jeździć mi się nie chciało. Do domu docieram dopiero o 21.20 a wyjechałem o 7.23 rano. Umęczyłem się tą podróżą chyba bardziej niż jazdą rowerem.

Podsumowując. Wyszło lepiej niż myślałem. Nie miałem większych kryzysów, poza tym po wypadku. Oczywiście tak jak w tamtą stronę mógłbym skończyć szybciej, ale trzeba było się dostosować do okoliczności. Zresztą jazda na pół gwizdka, z dużym zapasem sił to chyba dobre rozwiązanie. Jak sięgam pamięcią zawsze oszczędzając się docierałem bez żadnych kontuzji. Najbardziej ucierpiały dłonie, zresztą już na starcie, 2000 km wcześniej nie było z nimi dobrze. O tyłek dbałem bardzo i dzięki temu nie było gorzej niż na starcie w Ustrzykach. Jestem gotowy podjąć próbę przejechania Polski wokół w przyszłym roku, choć wiem że to będzie zdecydowanie trudniejsze niż pokonanie 3 BBTourów pod rząd. Mam cały rok na wymyślenie strategii, bo oprócz zdrowia ona będzie najważniejsza.

AAAA. I bym zapomniał. GMINY. Coś tam wpadło, dobre i tyle, bo dymać 2K kilometrów bez dorobku byłoby słabo.
Mrocza, Łobżenica, Złotów (obszar wiejski), Złotów (teren miejski), Tanrówka, Jastrowie, Czaplinek, Złocieniec.

kilka fotek



Kategoria >300, zawody


Dane wyjazdu:
1008.00 km 0.00 km teren
39:32 h 25.50 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

BBT 2016 - "tam"

Sobota, 20 sierpnia 2016 · dodano: 30.08.2016 | Komentarze 0

Spałem kiepsko, budząc się co chwilę i wstając cały mokry gdy zadzwonił budzik. Kręcę się rano, nie chcąc budzić Gosi, ale i tak wstała. Buziak na drogę, przypominamy sobie abyśmy na siebie uważali i czas ruszać na prom. Jest godzina zapasu, ale mija błyskawicznie. Rozmowy, 3 x siku, montaż nadajnika i w ostatniej chwili zakładam jeszcze nogawki, myślę sobie że jak ma wiać na całej trasie w ryj to niech chociaż kolan nie wychłodzi. Syrena i start. jest 7.10.

Po chwili z naszej szóstki robi się czwórka, został Grzesiek i Henryk. Tempo mocne, w Wolinie średnia 31,0 wieje trochę z boku, ale mocno nie przeszkadza. Tak jak zawsze, gdy jest szybko zaczyna mnie boleć ścięgno za lewym kolanem, na razie jadę, zobaczymy co będzie później. Na punkcie w Płotach woda, bułka, siku, ale porozciągać się - zapomniałem, jadłem bułkę, którą przecież można było zjeść po drodze. Słońca brak, zaczyna mżyć, a wiatr się wzmaga, czuć go szczególnie gdy odbijamy bardziej na południe, całe szczęście jest sporo lasów dookoła. W Sumie jakąś godzinkę jechaliśmy w małym deszczyku. W Łobezie straszny syf na ulicach, pełno żwirku z łatanych przed drogowców ulic. Piotrek łapie gumę jakieś 6 km przed Drawskiem, nie zeszło do końca więc tylko 2 czy 3 razy stawaliśmy aby dopompować.

W Drawsku woda, bułka i ruszamy we trójkę. Wychodzi słońce i wtedy robi się ciepło, całe szczęście nie ma go dużo. Dochodzi nas trójka (540, 541, 542), tempo wzrasta. Jarek zostaje na górkach, chwilę na niego poczekałem, ale gdy minął nas duży pociąg z pierwszej grupy w jedną stronę (202, 203...) podczepiam się. Początkowo trzymam się z tyłu, potem zaczynam też wychodzić na zmiany. Wolniej niż 35 km/h nie jechaliśmy, 2 km na zmianie orać pod wiatr jest niesamowicie ciężko. Postanawiam dojechać z nimi tylko do Piły, ale zaczęło być sucho w bidonach. Zjeżdżam do najbliższego sklepu, kupuję wodę i zimną colę. Rozciągam się, pojawiają się skurcze a kolor moczu wskazuje, że się odwodniłem. Jest gorąco, do tego kiepski asfalt i centralnie pod wiatr. Trochę lepiej w samej Pile, bo mniej wieje i udało się od świateł do świateł załapać się za naczepę. Wypiłem po drodze wszystko co miałem, jest lepiej, skurczów brak.

W Pile na spokojnie zjadłem makaronik, rozebrałem się i chwilę odpocząłem. Dojechał Jarek i Edward poczekałem aż zjedzą i ruszyliśmy dalej razem. Bardzo miło wspominam drogę do Bydgoszczy, po odpoczynku jechało się przyjemnie i kilometry szybko ubywały. W końcówce łapie mnie jakaś zadyszka, oddech krótki - nie mam pulsometru, ale chyba trzeba dłużej odpocząć. Na punkcie obiad, nasmarowałem bolące piszczele, tyłek i dłonie i przygotowałem na nocną jazdę. Jakieś 20 km po starcie trzeba zapalić światła, jedzie się zdecydowanie przyjemniej, wiatr ucichł. W Toruniu też chwilę odpoczęliśmy, zaraz po wyjeździe był wypadek, mnóstwo szkieł na drodze więc kawałek spacerkiem z rowerami na plecach. Stanęliśmy na chwilę na stacji benzynowej, potrzebowałem porozciągać się, poleżeliśmy z 3-4 minuty na trawie i w drogę. Momencik dalej dogania nas duża, mocna grupa z Pawłem i Michałem w składzie, łapiemy się na koło, przelatujemy przez Włocławek i zaraz jesteśmy na punkcie u Janka.

Kolejny obiad, chwila pogaduszek, toaleta tyłka i ruszamy, już sami. Droga do Gąbina krótka i przyjemna. Kładziemy się do namiotu na pół godziny, nikt nie zasnął, ale odpoczynek czuć. Po drodze strasznie mi się odbija, ale tak niesamowicie jak nigdy dotąd. To chyba po izotonikach które dostawałem na punktach, więcej nie swoich nie biorę do ust. Niestety cały czas mamy całkiem spory twarzowy wiatr, spotykamy dwójkę zawodników i razem dojeżdżamy na PK w Żyrardowie. Posiedziałem chwilę na leżaku, zjadłem, pogadałem z Hipkiem i czas ruszać dalej. Po przejechaniu kilku kilometrów zaczyna mnie mulić, robi się coraz cieplej. Poprosiłem kolegów alby zatrzymać się na stacji, muszę zmienić okulary i się porozciągać, bo kolana dają znać o sobie. Stajemy na ciut dłużej, zimna cola, jeszcze chłodny beton, siadam pod ścianą i udaje się zrobić reset. Przyłącza się do nas dwójka zawodników i tak docieramy do Białobrzegów.

Postój krótki, uzupełniam tylko bidony, myję i smaruję zadek (reszta może być brudna i spocona - tylko on jest ważny :) ), zjadam bułkę, garść ciastek do kieszonki i ruszamy dalej - od siedzenia kilometrów nie ubywa. Radom to jakaś tragedia (pamiętam z zeszłej edycji), koszmarny wjazd do miasta, wyjazd po ścieżce rowerowej, temperatura na licznikach przekracza 37 stopni. Po drodze sprawdzam radar meteo, widzę że idzie front - będzie padać i to mocno. Końcówka do Iłży ciężka, parno, duży ruch na drodze, Jarek strasznie się wlecze, spada z koła przy 20 km/h. Robimy odpoczynek na trawie, ale mrówki i inne latające tatałajstwo nie dało zbyt długo odpocząć. Docieramy na punkt, biorę prysznic, jemy obiad i kładziemy się na trawie w cieniu namiotu. Wiem że lepiej byłoby jechać, uciekać przed deszczem, ale plan nie zakładał ukończenia szybko, ale jak najmniejszym nakładem sił. Budzik na godzinę w przód. Jarek godzinę przespał, ja tylko przeleżałem. Z nowymi siłami ruszamy dalej.

Dosłownie kilka minut od wyjazdu z Iłży zaczyna padać, szybko przechodzi w ulewę. Zjeżdżamy na stację i pod wiatą ubieramy się na deszcz. W ciągu dwóch godzin od wyjazdu z punktu przejechaliśmy jakieś 15 km, stawaliśmy kilka razy gdy nie było świata widać. Były też momenty gdy w ulewie nie było gdzie stanąć, a napotykając przystanek już tylko mocno padało. Do skarpet woda dostała się od góry, tak samo do nieprzemakalnych rękawiczek woda spłynęła po rękach. Za to było i tak komfortowo w porównaniu do jazdy bez nich. W takim deszczu jeszcze nigdy nie jechałem. Jedyny plus tego deszczu to fakt, że zniknęły wszelkie dolegliwości związane z tyłkiem i rękoma. O dziwo asfalt między Tarnobrzegiem a Majdanem jest suchy, już mieliśmy nadzieję że będzie tak dalej, jednak na punkt wjeżdżamy już w mżawce. Zupa, w środku jest cieplutko, kładę się na krzesłach i odpływam na 40 minut. 

W międzyczasie rozpadało się znowu, po spaniu jest przeraźliwie zimno, rozkręcam się dygocąc, chwilę potem jest już dobrze. Szczęśliwie fragment przed Rzeszowem wyszedł w nocy, nie ma dużego ruchu, a do non stop padającego deszczu już się przyzwyczaiłem. Tylko jeden incydent z autem które specjalnie zwolniło, jechało kawałek za nami a potem wyprzedziło na gazetę. Skąd się tacy debile biorą ??? Rzeszów przejechany w środku nocy, bezproblemowo, fajny punkt z super jedzeniem. Spania nie było, tylko chwila odpoczynku i wizyta w toalecie na tzw. dwójkę. Tutaj było trochę słodyczy, apetyt na słodkie mi nie przeszedł, a najbardziej przypasowały mi mini twixy, których pochłonąłem kilka garści. Po wyjeździe zaliczam upadek, zblokowałem na zjeździe tylne koło i uciekło mi tak jakbym jechał po lodzie. Udało się szybko podnieść, bo za nami jechała ciężarówka, a zjazd był ze sporym nachyleniem. Auto które zatrzymało się przed nami na światłach jeszcze na drugim biegu nie łapało przyczepności. Od tego momentu jadę bardzo, bardzo ostrożnie.

Drogi do Brzozowa specjalnie nie pamiętam, padało cały czas, ale uspokoiło się i deszcz był już umiarkowany i równy. Dojechaliśmy we trójkę, ale zaraz pojawiło się kilka osób. Wcinam kolejny żurek, zagryzam kanapką i ciastem z kremem i zalegam na leżaku w przedsionku - tam jest chłodniej. 20 minut pospałem, smaruję tyłek i trzeba się zbierać na ostatni fragment trasy. Przed Sanokiem zaczyna się większy ruch, w samym mieście na zjeździe czuję że znowu mi dupę nosi. Staję sprawdzić co jest i okazuje się że mam luźno zapięte koło, prawdopodobnie podczas upadku się to stało. Jadę bardzo, bardzo ostrożnie, cały czas pada i jest ślisko. Droga się dłuży, podjazdy wchodzą bez problemu, nogi kręcą, ale czuję już znużenie. Gdy docieramy do Ustrzyk Dolnych już nie pada. Świetny punkt, chyba najlepszy na trasie, wciągam kanapkę, zupę, koktajl warzywno-owocowy i coś tam jeszcze. Ruszamy - czas skończyć tę farsę.

Ostatni fragment w porządku, miałem tylko strach w oczach na zjazdach, po mokrym. Klocki wydarte do końca, całe szczęście mam zapasowe. Nie pada, ale chmury stoją tak nisko że cały czas jedziemy w tej chmurze. Końcówka jak zwykle, powolne odliczanie kilometrów, cały czas lekko pod górę, w końcu jest tablica. Zatrzymuje się ktoś autem, pyta czy nie pomóc - oczywiście !!!- zrób nam fotę z tablicą. Kilka obrotów korby dalej docieramy na metę. Czas 52h25m - poprawiony w stosunku do ubiegłej edycji o ponad godzinę.

Zjadłem, pogadaliśmy, biorę bagaż i jadę na kwaterę. Wynikło małe nieporozumienie z terminem rezerwacji, już mi w oczy zaglądało to, że nie będę miał gdzie spać, ale sytuację udało się opanować. Kąpiel, rozwieszam mokre rzeczy (jest i tak taka wilgoć że nic nie schnie), godzinę pospałem, kiedy zadzwoniła Gosia - "jestem w Dolnych". Wstaję, czyszczę rower, zmieniam klocki i udaję się na metę w oczekiwaniu na żabę.

Udało się przejechać tak jak zaplanowałem, czyli spokojnie, aczkolwiek tak, żeby był czas odpocząć przed kolejnym startem. Wiem, ze gdybym jechał w jedną tylko stronę pojechałbym sporo mocniej, bo zapas był spory, miałbym wtedy mniej deszczu i szansę na złamanie 48h. Nie miałem żadnych problemów żołądkowych, spora część ludzi narzekała na jedzenie, ja wcinałem wszystko co było, w różnorakiej konfiguracji. Jedyne co mi zaszkodziło to nie swoje izotoniki. Po drodze miałem problemy z lewą piszczelą (przed Bydgoszczą), oboma kolanami co jakiś czas (pomagało rozciąganie), odciskami na dłoniach i drętwiejącą lewą stopą. O tyłek dbałem jak nigdy, nawilżane chusteczki to strzał w dziesiątkę, do tego sudokrem i maść chłodząco - znieczulająca (dzięki Mariusz !!!). Zaliczyłem szlif na asfalcie, ale tylko się od niego odbiłem, ocierając przedramię tuż pod łokciem i udo - wiatrówka niestety porwana. Przez cały czas maiłem łączność z Gosią, była cały czas niedaleko z tyłu, nigdy nie skarżyła się że jest ciężko. "Jemy", "leżymy", "jedziemy"....Dobrze że jechaliśmy osobno, to już któryś raz kiedy widać że tak nam jest lepiej. 

fotki

Kategoria >300, zawody


Dane wyjazdu:
1010.00 km 0.00 km teren
39:26 h 25.61 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:czołg

Brevet 1000

Środa, 15 czerwca 2016 · dodano: 22.06.2016 | Komentarze 8

Do Pomiechówka docieram pociągiem, były dwie opcje - pierwsza chwilę przed startem, druga około południa. I tak źle i tak niedobrze. Wybieram dojazd poranny, dzięki temu jestem od 6tej na nogach, a start zaplanowany jest na 18tą...we środę. Zupełnie bez sensu. Zabijam czas leżeniem na ławce, drzemką i czytaniem książki,  trochę później spotykam kolegów - Krzyśka i Wieśka, oraz Adama. Chwilę spędzam w domu u organizatora (Piotrka) pijąc wspaniałą kawę i rozmawiając na różne, bardziej lub mniej rowerowe tematy. Godzinę przed melduję się w szkole, coś na ząb, przebieranie, szykowanie przepaków, trochę papierologii i montaż nadajników. Krótka odprawa, pamiątkowe foto i równo o 18.00 ruszamy.

Ubrany jestem od razu na długo, cały dzień raczej marzłem, poza tym nie chcę tracić czasu na przebieranie się za kilka godzin. Tempo spokojne, tylko Jarek jedzie szybciej, kilka osób zostaje z tyłu, peleton liczy jakieś 10 osób. Do pierwszego PK sprawnie, poza tym że było kilka odcinków kiepskiej nawierzchni. Na punkcie są organizatorzy, woda, bułka, banan i w drogę. Robi się ciemno, zrywa się wiatr, a było tak pięknie....wieje mocno z południowego zachodu. Porywy wiatru przynoszą ze sobą także niezbyt intensywny deszcz. Kazik łapie gumę, stajemy na przystanku, część peletonu jedzie dalej, ja zostaję, w sumie jest nas piątka. W tej grupce przejedziemy razem parę ładnych kilometrów jeszcze. Przed przejazdem nad A1 zaczyna mocniej padać, stajemy na chwilę założyć kurtki, całe szczęście mocny deszcz nie trwał długo. Do jednej ze skarpet górą wlało się trochę wody po wjechaniu w koleinę, chlupie ale bardzo nie przeszkadza. Docieramy do PK2, koledzy właśnie odjeżdżają, tankujemy wodę i jedziemy dalej.

Ujechaliśmy ledwie kawałek kiedy czuję że zaczyna rowerem nosić. Kolejna guma, zmieniam, pompuję, dobrze że przestało padać. Asfalt był tak nagrzany, że woda w oczach paruje, pojawiają się klimatyczne mgiełki, fajnie bo ciepło. Wiatr kręci, są momenty gdzie jest lżej, czasem  zawiewa mocniej z boku, zaczynam odczuwać pierwsze oznaki zmęczenia. Stacja na PK3 jest zamknięta, pani sprzedaje z okienka, kupuję PEPSI, siadam pod ścianą i na chwilę zamykam oczy. Czas się zbierać, nie ma co przedłużać. W Kruszwicy widać Mysią Wieżę, jest już jasno, nie zjeżdżam jednak z trasy. Włącza mi się tryb zombie, mam wszystkiego dość, to najgorszy moment na rowerze, zaczynający się kolejny dzień. Zresztą chyba wszystkim jedzie się fatalnie turlamy się ciut ponad 20 km/h. Gdy ciągnę grupę i na podjazdach odzywają się kolana, nie boli, ale organizm daje ostrzeżenia aby nie przeszarżować. Odliczam kilometry do kolejnego punktu...

Na punkcie pałaszuję kanapkę, uzupełniam zasoby podręczne, Wojtek coś się guzdrze, pytam się o co chodzi - chce zostać. Za szybkie tempo, szkoda, ale co zrobić - jego decyzja. Droga do Gniezna to dalej walka z wiatrem, w samym mieście nie jadę tak jak prowadzi ślad, chcę zobaczyć Katedrę. Nie wiem kiedy uda mi się zawitać tutaj po raz kolejny, a być i nie zobaczyć...Nie mam ochoty na fotki po drodze, ale tą jedną planowałem już przed startem. Zaczyna się spory ruch, zarówno w samym miasteczku jak i na jego wylotach, dobrze że po odpoczynku i jedzonku jedzie się zdecydowanie lepiej. Muszę gonić kolegów, ale nie zarzynam się, pomny znaków ostrzegawczych sprzed kilkudziesięciu minut. W Wólce ciut za wcześnie skręcamy, ale dzięki temu trafiamy na sklep. Zimne mleko z lodówki, dwie drożdżówki, telefon do żony i zmiana ubrań na dzienne. Jest chwila po 9tej a już się żar z nieba leje. Dalej wiatr morduje, tryb zombie trochę odpuścił, ale nadal jestem wypruty, staram się nie patrzeć na licznik bo ten stoi w miejscu. Tomek zostaje z tyłu, kilka razy czekamy, ale jedzie coraz wolniej, więc na pierwszy DPK docieramy we trójkę. 

Dowiadujemy się że koledzy ruszyli 30 minut wcześniej, długo tu siedzieli. Nie trwonimy tak bardzo czasu, pyszna pomidorowa, jeszcze lepszy makaron, jakieś zapasy na drogę i ruszamy dalej. Nie mam zamiaru ich gonić, ciężko się jedzie z pełnym żołądkiem. Odzywają się nadgarstki, zaczynam się wiercić w siodełku, co to będzie do końca ??? Odcinek do kolejnego punktu to tylko kilka kilometrów, cały czas gorąco, cały czas mocno wieje z boku. Stajemy na kawę, znowu mnie zaczyna mulić. Przed Widawą zaczynają łapać skurcze za lewą łydkę, łykam magnez i puszcza. Także lewe kolano ostrzega aby nie przeginać, chowam się za kolegami. W notatce głosowej jakie sobie robię po trasie oznajmiłem - "jestem skonany...a to dopiero połowa trasy..." Do PK7 dobijamy mając stratę niecałej godziny do Krzyśka i Wieśka.

Kilka kilometrów po tym jak ruszyliśmy niebo zrobiło się czarne, udało się doskoczyć na przystanek. Niezła była dzida gdy przed chmurą uciekaliśmy, obrywając jedynie kilkoma kroplami. Korzystając z okazji kładę się, zasnąć się nie udaje, ale trochę odpocząłem. 20 minut później ruszamy, lekko kropi. Ubraliśmy się na deszcz, chwilę po ruszeniu przestaje padać, wychodzi słonko, a asfalt paruje tak jak w nocy. Na niebie pojawia się tęcza, fajnie to wyglądało, bo jeden z jej końców wychodził wprost z komina Bełchatowskiej elektrowni. Ten fragment to chyba najgorszy odcinek trasy, droga nierówna, wiatr jak na złość zmienił się na wschodni, a miało wiać w plecy...

Na PK8 doganiamy kolegów, właśnie ruszają, byli tutaj dłużej. Po głowie chodzi mi czy nie przeskoczyć do nich, ale odpuszczam. My też stajemy na jakieś pół godziny coś zjeść. Ruchliwa krajówka, przejazd przez Piotrków z kupą świateł, wszyscy spieszą na mecz. Za miastem wcale nie jest lepiej, "12" bardzo ruchliwa, po skręcie na "74" ciut mniej aut, choć i tak sporo, przynajmniej asfalt jest dobry. Tak jak do tej pory było, tak i teraz jest - po odpoczynku jedzie się w miarę dobrze, potem zaczyna mulić. Dwa razy proszę chłopaków o krótkie postoje na przystankach, 5 minut z zamkniętymi oczami pozwala przejechać kilka kilometrów. W końcu jest PK9, siadam na zewnątrz, bo w środku jest za gorąco, opieram się o ścianę i udało się "zrobić dzięcioła". Mózg zresetowany, kawa, batonik, dziwna sprawa bo cały czas mogę jeść słodycze i mnie nie mdli. Miły pan ze stacji mówi że czekają nas dwa podjazdy, to dobrze - coś się w końcu zacznie dziać.

Faktycznie trzeba trochę pokręcić, szału nie ma, ale gdy depnę mocniej w pedały odzywają się kolana. Mamy tylko kilka minut straty do poprzedzającej grupy i przed Skarżysko-Kamienną zjeżdżamy się. Wszystkim chyba brak snu doskwiera, bo koledzy też właśnie z przystankowej ławki się podnoszą. Zostało już tylko kilka kilometrów do PK w Iłży, od Starachowic w końcu jest fragment gdzie wiatr wieje w plecy...w końcu. Jędrzej gubi jakimś cudem podsiodłówkę, ja wykorzystuję ten moment na kolejne zamknięcie oczu, tym razem komary atakują. Każdy czuje już ciepłe jedzenie, jedziemy szybko popychani wiatrem, taki "syndrom obiadu". 

Jest 3.30, zaczyna świtać. Idę wziąć prysznic, przebieram się w coś luźnego, kolejna pomidorowa, do tego schabowy, budzik na 6.30 i lulu. Budzę się o 5.17 gotowy do drogi, ale nie chce mi się jechać samemu więc śpię dalej. Trzeba się zebrać, szybka kawa i w drogę, zostały trzy setki. Gdy patrzyłem w prognozy myślałem że będzie lekko, łatwo i przyjemnie. Wiatr w plecy, będziemy lecieć nie mniej niż 30 km/h. Tyle teorii, bo w praktyce tak różowo nie było.

Ruszamy o 7mej, ubieram się na długo, może dlatego że po spaniu jest mi zimno. Szybko robi się ciepło, ale mocny, boczny południowy wiatr skutecznie chłodzi. Odcinek od Iłży do Opola Lubelskiego był ciężki, na Wiśle piździło jak w kieleckim :) choć to granica mazowieckiego i lubelskiego. Po skręcie na północ zdecydowanie milej, jedyny problem to szybko rosnąca temperatura. Meldujemy się na stacji w Puławach, trafiamy na autokar z wycieczką, noszkur...ani do kibla ani do kasy się dostać nie można. Robię striptease na zewnątrz, mam wszystko głęboko w d... Trzeba coś zjeść, przejeżdżamy ledwie kilometr i trafiamy na otwartą pizzerię. Zimna cola, zamiast pizzy biorę calzone, ogarniam służbowe telefony, jest cień, na zewnątrz ponad 30 stopni... Zabawiliśmy bitą godzinę.

Z nowymi siłami ruszamy dalej, gorąco, mocno wieje, za bardzo nie pomaga, bo zamiast wiać z południa (jak to było o świcie) zawiewa bardziej z zachodu. Momentami żałuję tego że spałem, choć z drugiej strony nie wiadomo czy czułbym się tak dobrze. Koło Dęblina widać czarne chmury, zaczyna pizgać konkretnie. Stajemy uzupełnić wodę, pytam się kobiety w sklepie czy możemy się schronić w środku, ale koledzy chcą jechać. Jeszcze nigdy wiatr mnie z drogi nie zepchnął, gdyby był rów, płot albo las zrobiłbym sobie krzywdę, a tak wylądowałem na polu jakieś 2 metry od pobocza. Szybki sprint spowrotem, leje mocno, ale krótko, 15 minut później wyruszamy. Wychodzi słonko, kolejny raz asfalty parują. Mnóstwo połamanych gałęzi, połamanych jak zapałki drzew, również takich wyrwanych z korzeniami. My dostaliśmy chyba tylko kantem tej chmury. W Wildze zamknięta droga, jedziemy objazdem przez wiśniowe sady. Kolejna wizyta w sklepie, wracamy do 801, stąd już rzut beretem do PK12. 

Na punkcie jest wallace, rozmawiamy o imprezie, o zamkniętej z powodu nawałnicy DK50, kolejna kawa i czas ruszać. Coraz mocniej doskwiera mi tyłek, nadgarstki już nie bolą, za to czuję poduszki w dłoniach. Czuć już koniec, nie zamulamy, systematycznie posuwamy się do przodu. Wiatr trochę zelżał, nadal wieje z boku, zaczynają mnie boleć kolana, po tym jak zaszło słońce zaczyna mi być zimno, a jest przecież ciągle dobrze ponad 20 stopni. Stajemy pod sklepem, ubieram się, woda, cola i coś na ząb. To ostatni postój na trasie. 

Wracają siły, czyżby znowu "syndrom obiadu"? i wizja piwa z czipsami na mecie ?. Wołomin, Radzymin, Nieporęt, pojawiają się tablice z Nowym Dworem Mazowieckim, ale nasza trasa odbija jeszcze na północ. W Nasielsku stajemy tylko po pieczątkę, doganiamy kolegów którzy (jak widzę teraz) sporo pobłądzili i wspólnie wjeżdżamy na metę. W Pomiechówku jest mokro, odbicie do Nasielska pozwoliło uniknąć kolejnego spotkania z deszczem.

Trasa nie była trudna, najbardziej doskwierał mocny, w większości boczny wiatr i wysoka temperatura. Kilka razy trafiałem na deszcz, ale nie był to problem. W czasie jazdy myślałem o tym jak to będzie jechać jeszcze jeden tysiąc. Inaczej się do sprawy podchodzi mając 300 w nogach, inaczej mając 900 a jeszcze inaczej siedząc w fotelu przed ekranem gdy dupa nie boli. Nic już chyba nie wymyślę, przyjdzie się po prostu z bólem pogodzić. Przygotowanie fizyczne jest OK, to był niezły trening psychiki, generalny sprawdzian przed BBT zaliczony. Czas brutto 52h12min.

tych kilka zdjęć, jakie zrobiłem po drodze

ślad z trackcourse.com:
dzień 1
dzień 2
dzień 3



Gmin 83: Pomiechówek, Załuski, Naruszewo, Wyszogród, Młodzieszyn, Słubice, Płock, Gostynin (obszar wiejski), Gostynin (teren miejski), Łanięta, Nowe Ostrowy, Krośniewice, Chodów, Kłodawa, Babiak, Sompolno, Wierzbinek, Piotrków Kujawski, Kruszwica, Strzelno, Mogilno, Trzemeszno, Gniezno (obszar wiejski), Gniezno (teren miejski), Niechanowo, Witkowo, Strzałkowo, Września, Kołaczkowo, Pyzdry, Gizałki, Chocz, Blizanów, Żelazków, Opatówek, Godziesze Wielkie, Brzeziny, Błaszki, Wróblew, Sieradz (obszar wiejski), Sieradz (teren miejski), Burzenin, Widawa, Zelów, Drużbice, Wola Krzysztoporska, Piotrków Trybunalski, Sulejów, Aleksandrów, Paradyż, Żarnów, Końskie, Stąporków, Bliżyn, Skarżysko-Kamienna, Suchedniów, Skarżysko Kościelne, Wąchock, Starachowice, Rzeczniów, Sienno, Lipsko, Solec nad Wisłą, Łaziska, Puławy (obszar wiejski), Puławy (teren miejski), Dęblin, Stężyca, Maciejowice, Wilga, Sobienie-Jeziory, Karczew, Otwock, Józefów, Wiązowna, Halinów, Zielonka, Poświętne, Wołomin, Radzymin, Nieporęt, Wieliszew, Serock.
Kategoria >300, zawody


Dane wyjazdu:
535.20 km 0.00 km teren
23:04 h 23.20 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Maraton Podróżnika

Sobota, 4 czerwca 2016 · dodano: 07.06.2016 | Komentarze 2

Do Kielc dojeżdżamy pociągiem, po drodze dosiada się Jacek, a potem Tomek, droga mija szybko na rozmowie. Jest wcześnie, kręcimy się po mieście, obiad, kawa, fotki, potem dojazd do bazy maratonu. Jadę jeszcze do wioski po piwo na wieczór, jest ognisko, kiełbaski, kupa znajomych. Spać idziemy wcześnie, zasypiam momentalnie i budzę się wyspany już o 5tej w sobotę.

Spokojne śniadanie, zastanawiam się jak się ubrać, a że jest chłodno ubieram długi rękaw. Startuję w 3ciej grupie, Gosia 5 minut po mnie. Zjeżdżam w dół i czekam na następną grupę. Jest małżonka, można ruszać. Tempo spokojne, jest kilka górek, parę osób wyprzedzamy, parę osób nas wyprzedza. Chwilę jedziemy z trzysetkowiczami: Moniką i Tomkiem, ale są dla nas zbyt szybcy. W końcu kształtuje się grupa w której przemierzamy większość trasy: Gosia, ja, Paweł (pabloxt) oraz Piotrek (pz28). W Pacanowie fotka z Koziołkiem i dosyć długa wizyta w sklepie. Przejeżdżamy na drugą stronę Wisły, zaraz mamy pierwszy PK. Na rynku w Szczucinie puszczamy sms-y i robimy postój pod miejskim szaletem. Za chwilę Paweł ma awarię, strzeliła mu szprycha w kole, całe szczęście że nie od strony kasety, ma ze sobą zapasową więc można ją wymienić. Wyszło słońce, dobrze że jest las i kawałek cienia, zdejmuję długi rękaw. Droga do Pilzna mija szybko, średnią mamy prawie 29 km/h, lepiej niż się spodziewałem, ale zaraz zaczynają się górki. Mówię Gosi, żeby nic na siłę nie podjeżdżała i tak robi. Zaczynają się pierwsze spacery, czekam na resztę grupy na szczytach w cieniu. Także górskie zjazdy są dla niej nowością, u nas na Mazurach są dużo, dużo, spokojniejsze. Piszemy drugiego sms-a, zjazd niestety dziurawy Gosia gubi latarkę, dobrze że nie trzeba było wysoko się cofać. Słońce mocno przygrzewa, woda znika w ekspresowym tempie, robimy dłuższą przerwę w wiejskim sklepie, jest wygodna, zacieniona  wiata. Chleb, kiełbasa, pomidory - jest przyjemnie, ale trzeba jechać dalej. Do 3-go PK niedaleko. Podjazd pod zamek rzeźnicki, teraz to i ja zsiadam i prowadzę razem ze wszystkimi (nie mam licznika z altimetrem, ale podobno było dwadzieścia kilka procent). Fotka zamku, zachód słońca i meldujemy się na punkcie. Kapitalna obsługa, wcinamy makaron, ciasto, tankujemy bidony i przygotowujemy się do nocnej jazdy. Świetny był stamtąd widok na Krosno, szkoda że nie przyszło mi do głowy zdobienie zdjęcia. Przed nami jeszcze około 100 km górek. Tym razem i ja daję z buta, po co się szarpać i czekać po ciemku na górze. Gosia zamula strasznie, łykamy specyfik który zawsze działał w takich momentach, tym razem nie działa... Aby nie ryzykować zwiedzamy kilka przystanków PKS, a potem jeszcze stację benzynową, już po jasności. Paweł postanawia odpocząć dłużej i od tej pory kontynuujemy jazdę we trójkę. Obserwując innych uczestników maratonu, chyba każdy miał senne kryzysy. Docieramy w końcu do Sandomierza, znowu zaczyna robić się gorąco. Gosia kolejny raz śpi, tym razem sporo, jakieś 20 minut, ciężko było ją dobudzić. Ostatnie 90 km. Niestety zerwał się wiatr, całą noc była cisza, wiatr oczywiście czołowy, choć na szczęście niezbyt mocny. Znowu wysychamy, jest niedzielny poranek, wszystko zamknięte. Już na suchara znajdujemy w końcu otwarty sklep, znowu zestaw: bułka, kiełbasa i pomidor. Przed Świętą Katarzyną łapię gumę, Piotrek jedzie dalej, Gosia zostaje ze mną. Walczę dosyć długo z dętką, miejsce wklejenia wentyla jest szerokie i sztywne, opona nie chce wskoczyć w obręcz. Wyprzedza nas w tym czasie 7 osób, w tym dwie dziewczyny, na szczęście wynik sportowy wogóle nas nie interesuje. Kończymy z czasem 29h20min. 


Podsumowanie.
Cele założone udało się osiągnąć w całości. Jazda na spokojnie tempem żony, kolan nie czułem wcale, przeciąganie podczas jazdy i wkładka foliowa na krzyżu wyeliminowały jakiekolwiek bóle w dole pleców. Jedyne co mi dolegało do nadgarstki, nie mogłem za bardzo z lemondki korzystać, bo od razu odjeżdżałem od reszty. Kolejny raz jechałem z telefonem zamiast garmina, to nie to samo, ale da się. Gosia także ruszała pełna obaw, jest w trakcie kuracji synocromem, wysiłek w tym momencie nie jest wskazany, na szczęście też kolana ja nie bolały. Super impreza,świetnie zorganizowana, fajna choć bardzo trudna trasa. Mam nadzieję pojawić się na kolejnej edycji za rok.

zdjęcia

Gminy: Kielce, Masłów, Górno, Daleszyce, Raków, Staszów, Rytwiany, Oleśnica, Pacanów, Szczucin, Radgoszcz, Radomyśl Wielki, Czarna, Pilzno, Skrzyszów, Ryglice, Tuchów, Rzepiennik Strzyżewski, Szerzyny, Jodłowa, Brzostek, Frysztak, Wojaszówka, Korczyna, Haczów, Nozdrzec, Iwierzyce, Sędziszów Małopolski, Grębów, Gorzyce, Sandomierz, Obrazów, Wilczyce, Wojciechowice, Waśniów, Nowa Słupia, Pawłów, Bodzentyn.
Kategoria >300, z Gosią, zawody


Dane wyjazdu:
512.00 km 0.00 km teren
18:56 h 27.04 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Piękny Wschód

Sobota, 30 kwietnia 2016 · dodano: 02.05.2016 | Komentarze 3

W ubiegłym roku po bardzo niemiłych doświadczeniach z Lubelskimi asfaltami miałem do Parczewa nie przyjeżdżać. Zmieniono jednak trasę, postanowiłem więc jednak wziąć udział, również Gosia będąc już w cywilu mogła pojechać. Dojeżdżam sam z dwoma rowerami, małżonkę prosto z jednostki zabiera Mariusz

Rano spokojne śniadanie, ubieranie i przede wszystkim patrzenie w niebo i prognozy pogody. Nie jest źle, padać ma tylko na początku, potem stabilne 5-7 stopni, również nocą. Biorę ze sobą tylko drugie spodnie i rękawiczki na zmianę, zakładam też nieprzemakalne skarpetki. Ruszamy z Mariuszem w 7 grupie, miałem plan dogonić ze 2-3 grupy i jechać w jakimś większym peletonie. Tak też robimy, staram się nie przeginać, bo widzę że koledze jest ciężko. Dosyć szybko kogoś łapiemy, jedziemy po zmianach, dochodzimy kolejnych zawodników, grupa się rozrasta. Przed Chełmem pojawiają się suche asfalty, zmokłem ale nie przemokłem, wiatrówka wytrzymała, a od pasa w dół dyskomfortu nie czułem. Na każdym z punktów kontrolnych tracimy kilka sekund więcej niż pozostali, w związku z tym musimy gonić, co i raz słyszę z tyłu "jedź dalej sam, dla mnie za szybko". Dochodzimy, odpoczywamy, kolejny punkt, kolejna pogoń. Za czwartym razem sam mam dość, dochodzimy resztę dopiero gdy trochę zwolnili. Zaczynają się góreczki, tempo szarpane, wiatr może niezbyt mocny, ale przeciwny. Na podjazdach zaczynam czuć że coś się dzieje z lewym kolanem, nie boli, organizm na razie daje znak-sygnał, więc nie przeginam. Staję na sikanie i zmianę rękawiczek, krzyczę do Mariusza że go dogonię i znowu orka pod wiatr. Tym razem odpuszczam, dochodzę do Stasia P, po raz kolejny mijamy się na trasie, tym razem zamieniam z nim kilka słów. Stasiu jedzie na TCR, w związku z tym jeździ tylko solo. W Krasnobrodzie z dalszej jazdy rezygnuje Tomek, tydzień temu biegł maraton i ma problem z nogami. Tutaj i ja mam kryzys, strasznie mi się nie chce, końca nie widać, a Gosia mi pisze że jej tylko stówka do mety została...Dalej najprzyjemniejszy chyba fragment trasy - Zwierzyniec - Biłgoraj i wizja ciepłego jedzonka w Janowie Lubeskim. Jest już "z górki", morale wzrosło, wypoczęci i najedzeni ruszamy. Jest już ciemno, czeka nas prawie stukilometrowy odcinek, który dzielimy na dwie części, najpierw kawa w Kraśniku, potem sikustop za Opolem Lubelskim. Przed samym Kazimierzem zjeżdżamy się z drugą częścią grupy, punkt słaby, nie ma gdzie usiąść, przydałoby się też coś ciepłego do picia. Została stówka, kolejny punkt blisko, stacja za Nałęczowem, następny również niedaleko - w Kamionce. Rozsiadam się na podłodze, strasznie chce mi się spać, nie zdążyłem zjeść - kończę podczas jazdy. Za Lubartowem pierwszy raz "Parczew" pojawił się na tablicy i w grupę wstąpiły nowe siły. Ja mam niestety zjazd, wypity wcześniej pobudzacz przestał działać, drugiej dawki nie łykam, bo zaraz meta. Odpuszczamy szybką jazdę i tym razem Mariusz holuje mnie do mety. 

Brutto 21.40

Jechałem bez nawigacji, śladu nie zapisywałem bo i po co. Z plecami super, trochę je czułem w okolicy 150km, praktycznie cały czas bolał mnie brzuch, ale spokojnie dało się z tym jechać. Największy problem miałem z nadgarstkami, ostatnie dwieście czułem je mocno. Kondycyjnie nie za bardzo, wymęczyła mnie nierówna jazda, dojechałem nieźle wypruty.

Gmin -33: Leśniowice, Wojsławice, Werbkowice, Tyszowce, Rachanie, Tarnawatka, Tomaszów Lubelski (obszar wiejski), Tomaszów Lubelski (teren miejski), Krasnobród, Adamów, Zwierzyniec, Tereszpol, Biłgoraj (obszar wiejski), Biłgoraj (teren miejski), Frampol, Dzwola, Janów Lubelski, Modliborzyce, Szastarka, Kraśnik (obszar wiejski), Kraśnik (teren miejski), Urzędów, Chodel, Opole Lubelskie, Karczmiska, Kazimierz Dolny, Wąwolnica, Nałęczów, Markuszów, Garbów, Kamionka, Lubartów (obszar wiejski), Lubartów (teren miejski).
,>
Kategoria >300, zawody


Dane wyjazdu:
130.20 km 90.00 km teren
07:53 h 16.52 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:czołg

Harpagan H-50 Sierakowice

Sobota, 17 października 2015 · dodano: 19.10.2015 | Komentarze 2

Nie powinienem był wcale startować, ale wpisowe poszło, urlopy wzięte, małżonka ma chęć wielką...trzeba jechać. Założenie jedno - jak będzie boleć to kończę.

Noc była tragiczna, każda zmiana pozycji to pobudka, potem parę minut leżenia (gdy udało się znaleźć odpowiednią pozycję) zanim ból się rozejdzie. Pospałem w sumie może ze 2 godziny. Jak co dzień po nocy chodzić nie mogę, jakby ktoś prądem raził od pośladka po kolano. Nicto, gdy siądę na rower będzie lepiej.

Ruszamy w lekkiej mżawce, najpierw na wschód wybierając "tłuste" punkty. Nawigacyjnie nie było trudno, motaliśmy się trochę przy wjeździe na szczyt górki bo droga prowadziła przez prywatny teren i na "skrzyżowaniu przecinek", bo dojazdu tam nie było i trzeba było pchać po jagodach. Reszta punktów praktycznie bez skuchy. Pogoda nie rozpieszczała, choć i tak było lepiej niż w piątkowej prognozie kiedy to miałoby lać cały dzień. Mżyło tylko przez pierwsze 2 godziny, a potem już regularnie padało w końcówce (nam to tylko jakieś pół godziny, zjechaliśmy 3 godziny przed limitem czasu). Boleć kręgosłup zaczął już po jakichś dwóch godzinach jazdy, wytrzęsło mi tyłek nieźle. Na którymś punkcie łykam pigułkę, nie pomaga wcale, na razie o odpuszczeniu nie mówię nic. Żaba także ma kryzys, prędkość spada bardzo, w terenie jedziemy 10-12 km/h więc zastanawiam się czy jest sens oddalać się po kolejne "tłuściochy" na skraj mapy. Ostatecznie rezygnujemy, zbieramy jeszcze dwa punkty, jeden po drodze, drugi trochę mniej i o 15.33 meldujemy się na mecie.


fotek robić mi się nie chciało, zrobiłem tylko kilka

Kategoria zawody, z Gosią, >100