KATEGORIE

Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi dodoelk z miasta Ełk. Przejechałem 192240.84 kilometrów w tym 4539.60 w terenie. Moja średnia prędkość 20.53 km/h
Więcej o mnie. GG: 5934469


odwiedzone gminy



baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy dodoelk.bikestats.pl

Archiwum bloga


it outsourcing
Wpisy archiwalne w kategorii

>300

Dystans całkowity:32631.63 km (w terenie 201.00 km; 0.62%)
Czas w ruchu:1290:35
Średnia prędkość:25.28 km/h
Maksymalna prędkość:74.52 km/h
Suma podjazdów:29533 m
Maks. tętno maksymalne:172 (92 %)
Maks. tętno średnie:147 (79 %)
Suma kalorii:188822 kcal
Liczba aktywności:66
Średnio na aktywność:494.42 km i 19h 33m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
496.10 km 0.00 km teren
17:20 h 28.62 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:czołg

Piękny Wschód

Sobota, 2 maja 2015 · dodano: 04.05.2015 | Komentarze 6

Dojechaliśmy w piątek, na spokojnie. Wieczorem odprawa, zmieniono godziny startu, bo początkowo mieliśmy startować o 10tej. Wieczorem kolacja, pogaduchy i koło 22giej spać.

Rano dalej myślałem jak się ubrać, deszcz z prognozy zniknął ale noc miała być zimna. Przepak zorganizowany w ostatniej chwili i w sposób taki że możnabyło podać graty, natomiast nie można ich już potem odebrać. Nicto, nie ubieram się na zimowo, najwyżej zmarznę w nocy. Startujemy w ostatniej chyba grupie, ekipa z którą zawsze mi się dobrze jeździło (chłopaki z Sierpca, Jarek, Mariusz) i Gosia która ma w planie powieźć się do pierwszego dużego PK.

Poranek chłodnawy, jedziemy pod lekki wiaterek, asfalty w kratkę, te gorsze wcale nie są takie złe jak mi się wydawało w piątek jadąc nimi autem. Kilometry szybko mijają, średnia cały czas rośnie, jest płasko jak na stole i robi się coraz cieplej. Od jakiegoś 30km odzywa się lewe kolano, w zasadzie nie liczyłem że uda się przejechać tą imprezę bez żadnych dolegliwości. Na pierwszym punkcie (Mostów)  łapię bułkę, pieczątka w karcie, banan w kieszeń, na rozciąganie nie było czasu. To samo na drugim puncie (Sarnaki) - tylko pieczątka i jedziemy dalej, za chwilę ma być duży punkt z jedzeniem. W tym miejscu było kilka górek, Gosia została z tyłu, plan swój wykonała i od tego momentu jedzie sama.

W tym momencie wymieszały się na trasie dwie albo trzy grupy, jest nas sporo. Na puncie (Zajazd Leśny) dowiadujemy się że na jedzenie trzeba trochę poczekać, a wody panie przygotowanej nie mają - więc tylko pieczątka i jedziemy dalej. Gdy ruszamy na punkt wjeżdża małżonka, to ostatni raz kiedy się na trasie widzimy. Wiatr już wieje konkretnie, całe szczęście w dobrym kierunku. Wodę tankujemy pod sklepem w Konstantynowie, zdążyłem nawet siknąć :), natomiast siku-pauzę w lesie wykorzystałem w końcu na rozciąganie. Dolegliwości kolanowe ustąpiły, może dlatego że było z wiatrem, nie wiem tego do końca...ale to miło nic nie czuć. Mijamy Janów Podlaski (trzeba tu będzie na spokojnie kiedyś zawitać), dalej po równym asfalcie lecimy w okolicach 4dyszek do Terespola. Tu kolejny PK, buła, druga w kieszeń, też zabawiliśmy tylko chwilkę. Droga wzdłuż granicy to niestety TRAGEDIA. Slalom między dziurami, nie da się jechać na kole, najlepsza opcja to jazda środkiem, całe szczęście ruch na drodze minimalny. Krótkie odcinki równego dają możliwość odpoczynku nadgarstkom, tyłkowi i bolącym plecom. Jedynie Kodeń to miejsce warte powtórnego spokojnego odwiedzenia, no chyba że mi jeszcze coś umknęło, jazda grupą nie sprzyja podziwianiu okolicy. W Sławatyczach trochę dłuższa przerwa na stacji paliw, buła, banan, nawet zdążyłem się porozciągać. Dalej dziury, dziury, dziury, wraca dolegliwość w lewym kolanie i niestety boli coraz mocniej. Docieramy do drugiego dużego punktu. Do jedzenia jest bigos, nie powiem, bardzo smaczny, ale to nie jest jedzenie dla nas. Smaruję kolano i tyłek, biorę cieplejsze ubranie z przepaku, ale na ubieranie się jest jeszcze za wcześnie. Dalej kiepskie drogi, każdy pierdzi po kapuście :) kolano dokucza coraz mocniej, odliczam kilometry do następnego punktu. Na zmiany staram się nie wychodzić, a jeśli już to zdecydowanie krótsze i spokojniejsze niż dotychczas. Tutaj mam kryzys, standardowe myśli o skończeniu trasy, ale dobrze wiem że zdecydowanie najłatwiej i najprościej jest jechać dalej i trzymać się grupy.

Od Zosina w końcu równa droga, Hrubieszów wita nas zachodem słońca, punkt w ośrodku sportu. Ubieramy się na nockę, gorąca herbatka, bigos zmusza do wizyty w toalecie na tak zwaną "dwójkę". Podnoszę ciut siodło, łykam pigułę i wyruszamy w szarówkę. Wiatr zniknął, to bardzo dobra wiadomość, bo gdyby był - byłby twarzowy, piguła i/lub podniesienie trochę pomogło, ale ból nie ustąpił. Zaczynam jechać "na prawą nogę", co skutkuje jedynie tym że prawe kolano również zaczęło boleć - najgłupsza rzecz jaką zrobiłem - więcej takiego błędu nie popełnię. Przed Chełmem grupka nam się rozerwała, ja docieram w tej pierwszej części, okazuje się że skróciliśmy nieco trasę, większość była w nawigację wyposażona, a nikt nie zauważył, po prostu jechaliśmy po znakach - na Chełm. Siłę do jazdy mam, tempo ani razu nie było za mocne. Również dosyć długi postój, gorąca herbatka, batony, bułki i kolejna piguła.
Robi się zimno, trzeba się zbierać. Odliczam już kilometry do końca, zmęczenie mnie dopadło, całe szczęście chyba tabletka zadziałała, bo przez chwilę bolało jakby mniej. W Urszulinie już w miarę krótki postój (stacja paliw), ostatni na trasie, łykam kolejną porcję leków przeciwbólowych, zastanawiam się czy przypadkiem nie przekroczyłem dawki, ale ulotki nie mam - więc nie wiem. Zjeżdżamy z krajówki, 39 km do końca. Ból ustąpił, ale wiem że i tak trzeba nie ma co szaleć, wiozę się na kole kolegów. Zimnoo, zimnoooooo, momentami zamglenia, na termometrze pojawiło się zero. Końcówka zadziwiająco szybka, chłopaki poczuli koniec :) 

Na mecie ciepłe jedzonko, medal, dyplom, fota...żegnam się z kolegami...do następnego razu, choć zastanawiam się czy lepszą opcją byłoby jednak jeździć wolniej. Zobaczymy...Dojazd do hotelu po półgodzinnej przerwie tragiczny, przeraźliwe zimno i ból kolan. 

Kilka fotek

Ogólnie impreza fajna. Organizacja jak na pierwszy raz bardzo dobra, oczywiście było parę niedociągnięć jak: brak jedzenia na punkcie, bigos (po którym każdy miał problemy żołądkowe), za duży format karty brevetowej i opisu trasy. Jakość dróg niestety tragiczna, raczej więcej się na imprezę nie wybiorę - jeśli będzie cykliczna. Bardzo dobre tempo, pogoda dopisała, żebym jeszcze mógł się cieplej na noc ubrać było super. Jedzenia było w bród, punkty gęsto, support także dobry (pomijając wpadki). Także ograniczenie przerw (było tylko jakieś 2 godziny) wpłynęło na bardzo dobry czas - 19 godzin i 12 minut.

Gmin - 39 - Parczew, Milanów, Komarówka Podlaska, Drelów, Międzyrzec Podlaski (obszar wiejski), Międzyrzec Podlaski (miasto), Huszlew, Olszanka, Łosice, Platerów, Sarnaki, Konstantynów, Janów Podlaski, Rokitno, Terespol (obszar wiejski), Terespol (miasto), Kodeń, Sławatycze, Hanna, Włodawa (obszar wiejski), Włodawa (miasto), Wola Uhruska, Ruda-Huta, Dorohusk, Dubienka, Horodło, Hrubieszów (obszar wiejski), Hrubieszów (miasto), Uchanie, Białopole, Żmudź, Kamień, Chełm (obszar wiejski), Chełm (miasto), Wierzbica, Cyców, Urszulin, Stary Brus, Sosnowica, Dębowa Kłoda.
Kategoria >300, z Gosią, zawody


Dane wyjazdu:
301.00 km 1.00 km teren
11:18 h 26.64 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

gminobranie'15 vol.2

Środa, 25 marca 2015 · dodano: 25.03.2015 | Komentarze 2

Wypatrzyłem w pogodzie środę jako idealny dzień na rower, ciepło i bez wiatru. Następny level w tegorocznych przygotowaniach to coś około 250km, ale może by się szarpnąć na 300? Mam w sumie taką trasę co prawda dłuższą, zerkam w rozkład PKP i obcinam coś koło 80 km. W oryginale miał być start i powrót z domu na kołach. 

Pierwsza w tym roku pobudka o kosmicznej godzinie, nawet bezboleśnie poszło :), dojazd na dworzec, 45 min w pociągu i wysiadam w Mońkach. Tutaj byłem setki razy ale zawsze tranzytem - krajówką, tym razem mam okazję zwiedzić inny kawałek miasteczka. Całe szczęście jest trochę chmur na niebie, dzięki temu nie ma mrozu, jest jakieś +2. Nauczony doświadczeniem sprzed tygodnia, tym razem wiozę ze sobą gazetę, instaluję na plecach i o przewianych plecach zapominam.

Zaliczam gminę Jaświły, zaraz za wioską zza chmurki wychodzi słonko, przed Knyszynem zaczyna się robić zimniej zamiast cieplej i tak jest dobre pół godziny. Było kilka kilometrów kiepskich asfaltów, ale to dopiero przedsmak tego co mnie czeka. Dla osłody nówka droga do Tykocina, zaczyna się poranny szczyt, kładę się na lemondkę i połykam kilometry. Sam Tykocin bardzo ładny, z zamkiem, synagogą, ładnym kościołem i zachowanym oryginalny układem przestrzennym miasta. Spędziłem tu kilka minut, porozciągałem się, zjadłem kanapkę. Sam przejazd zajął kupę czasu bo ulice są z kostki, na pewno to uroku dodaje, ale rowerem po tym jechać się po prostu nie da.

Dalej drogą 671, też świeżo wyremontowana, jest nawet asfaltowy ciąg pieszo-rowerowy. Zjeżdżam z drogi, ale gdy na mojej drodze pojawia się coraz więcej szkieł szybko na nią wracam. Przejeżdżam nad S8, i moja droga już taka piękna nie jest, ale nicto - spodziewałem się że słodko nie będzie. Wg prognoz wiatr miał być minimalny (hehehe...) i kręcić się w kółko (to akurat się sprawdziło), całkiem nieźle zaczął sobie poczynać, a kierunek miał niestety niekorzystny. Myślę sobie, zaraz skręcę na zachód to będzie lepiej - jasne - lepiej nie mówić...Mijam wioski, jedna za drugą, dookoła widoki jak na Mazowszu, znowu docieram do 8-mki tym razem trzeba było przepuścić sznuuuuuuurek aut aby się przebić na drugą stronę. W Rutkach kiedyś byłem, na brevecie 600, szukam miejsca do zatrzymania się, ale go nie znajduję, ostatecznie rozbijam się w przydrożnym rowie zaraz za Rutkami. Pękła stówka. Dzwonię do Gosi, chwila ulgi karkowi, bo oczywiście zaczął boleć jakieś 20 km temu i z kanapką w zębach ruszam dalej.

To był błąd. Duży. Ledwie ją zjadłem. Jedną ręką ciężko kierownicę utrzymać, dziury, łaty, ale najgorszy był fakt że nawierzchnia była pofalowana. Nawet wiem czemu. Po co zrobić dobrą drogę, skoro można oblać kocie łby (już przecież są) jakimś lepiszczem - taniej i szybciej - więcej moje koło na tej drodze nie postanie !!!! Jadę kawałek za Narew zaliczyć gminę Trzcianne, wracam i spory kawałek krajówką. Tutaj można trochę odpocząć, idealnej nawierzchni nie ma, za to wiatr często pomaga. Przed Piątnica widzę bar przy drodze, jest gdzie usiąść, zjeżdżam i robię dłuższy postój. Zdejmuję wiatrówkę, ochraniacze z butów i zamieniam czapkę na buffa. Droga do Jedwabnego też bardzo przyzwoita, było nawet kilka fajnych górek, tak samo do Przytuł. Następnie miałem kawałek po kolejną gminę, żeby za słodko nie było 668 to porażka, czekam tylko na tabliczkę z gminą i zawracam. To chyba najgorsza droga po której miałem okazję jechać, nawet na pierścieniu takich nie było. No ale co się dziwić skoro dziury naprawiane są metodą - był dołek - będzie górka. Chamsko ułożone placki asfaltu, to już wolę dziury jest szansa je ominąć a tak można sobie tylko zęby uszkodzić. Chwila wytchnienia na ławce w Stwiskach, zrobiło się pusto w miasteczku po oddaniu obwodnicy. 100 do mety.

Jeszcze fragment niesławnej 668, na dodatek z wiatrem w ryj i udało się w końcu dotrzeć do krajówki. Wieje dalej, choć kierunek ruchu zmieniłem, za to jest gładko, do tego całkiem spory ruch. Kolejną pauzę robię w Kolnie, dużo nie ujechałem ale zaczęły mnie boleć kolana i kark odezwał się po raz drugi. W końcu zaczął się jakiś przyjemny krajobraz, trochę górek i lasy, postanawiam zrobić skrócik do Białej Piskiej zamiast jazdy krajówkami. To był kolejny błąd. Zaczęło się niewinnie, kilka km OK, potem coraz węższa droga, aż wreszcie gruntówka (jakbym dorwał tego buraka który tą drogę ryzował...) To jeszcze nic, kolejne 15 km to żwirek przymocowany do podłoża lepikiem. Pięknie się urządziłem, pięknie. Kolanom te 10 km mniej nie pomogą a rower ciężko w dłoniach utrzymać, dawno się tak nie nakląłem. Potem zaczęło coś trzeszczeć w rowerze, no jeszcze tego brakowało...Doturlałem się do Białej, zmieniłem baterie w GPS i zauważyłem że Dynapack opiera się o obejmę na sztycy - to powodowało de dziwne dźwięki. Stąd już rzut beretem, droga idealna, nawet wiatr się uspokoił, tak sobie dumam o co może chodzić z tym kolanem, w sumie jakieś dziwne odczucia mam już jakiś czas i nagle mnie olśniło. Przecież w codziennym rowerze podniosłem siodło - nie zawadzi sprawdzić. Faktycznie jest lepiej, tylko przy depnięciu teraz czuję ten dyskomfort. Robi się chłodno, więc kolejny przystanek (oj było ich dziś naprawdę dużo) w celu ubrania wiatrówki i rękawiczek. Docieram do Ełku, robię jeszcze rundę po mieście, bo przez te skróty, kilometrów do trójki z przodu brakuje. Zjeżdżam na chwilę nad jezioro, tak jak rano, słońce chowa się za chmury więc zachodu nie widać.

zdjęcia

Trasa:Zaliczone gminy: Jaświły, Kobylin-Borzymy, Zawady, Trzcianne, Wizna, Piątnica, Jedwabne, Przytuły, Radziłów, Stawiski, Mały Płock

Kategoria >300


Dane wyjazdu:
304.00 km 0.00 km teren
17:40 h 17.21 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:czołg

Zażynek 2014

Sobota, 20 września 2014 · dodano: 22.09.2014 | Komentarze 5

Wstałem z bólem w krzyżu, pięknie - mam nadzieję że to nie objaw powracającej rwy kulszowej, bo po kilku miesiącach męki w końcu ustąpiła. Wiadro leków zaaplikowanych przez czwartek i piątek coś podziałało i na szczęście nie ma tragedii, tylko głowa trochę boli. Gosia na antybiotykach od wtorku, zachorowała dzień po tym jak zdecydowała się wystartować, co będzie - zobaczymy.
 
Na miejsce docieramy o 10tej, instalujemy się w bazie, odbieramy pakiety startowe, trochę roboty przy rowerze (montaż mapnika i uchwytu latarki), krótka przejażdżka do sklepu, naleśniki przedstartowe i chwilę po 11tej zaczyna się odprawa. W międzyczasie dzwoni Jarek z nowiną, że go niestety nie będzie, szkoda. Mapy są dostępne już wcześniej, ale nie wnikam wcale, ścigać się nie zamierzam, popatrzę sobie w trakcie jazdy.





Pętla nr 1 - "Wściekły pies". Start 12.00, zjazd do bazy 17.55.
Ruszamy w grupie 6-7 osobowej, tempo dosyć szybkie, ale trzymamy się grupy, Gosia trochę z tyłu, ale dociągamy razem aż do wzgórz świętojańskich. Podjazd wchodzi mi świetnie, jadę na luzie, bo po co się spinać, na górze czekam na małżonkę i już w mniejszej grupie zjeżdżamy. Tutaj pierwsza wpadka, jak zwykle dobrze się zjeżdżało a nie patrzyło na trasę, w opisie jak byk stoi że "jedziemy dalej prosto czerwonym szlakiem pieszym (Znaki na szlak Powstania Styczniowego)", wracamy, pod górkę oczywiście. Zjazd tędy to jakaś kpina, korzenie, piach i pewnie ze 25 % w dół - nie ryzykuję i z rowerem schodzę. Dalej prosto, wieś Górany znana z poprzednich edycji 20132012 , jedziemy we trójkę, z Gosią i Andrzejem, fajna droga przez las i końcówka asfaltowa przed Waliły-Stacja, tutaj mamy lotną kontrolę, dolewamy wody, wcinamy po ciasteczku, dowiadujemy się że Stasiej był pół godziny wcześniej. W Gródku trochę się zamotaliśmy, omijamy Michałowo i spory kawałek wojewódzką. Przycisnąć się nie da, bo moi towarzysze jadą wolniej, znowu w las, przed wsią Bobrowa gubimy szlak, kręcimy się trochę w kółko i w końcu jest. Podczas zmiany biegu z tyłu czuję że coś jest nie tak, manetka "pyka" a łańcuch dalej na tej samej koronce, pięknie, bomba - urwała się linka, Zażynek się skończył...Mówię towarzyszom, na co Gosia - "ja mam linkę jakąś, którą mi kiedyś dałeś, i wożę ją ze sobą, w sumie nie wiem po co - może to o nią chodzi", cud dziewczyna :) No ale nie mam wkrętaka (potrzebny do otwarcia manetki), ani czym linki obciąć (ma dwie główki do shimano i campagnolo - teraz wiem że to zły patent bo jak pierdzielnie w polu to i tak jej nie włożę), więc te brakujące dwadzieściakilka kilometrów muszę dojechać mając tylko dwa biegi z przodu, a z tyłu jadę na najmniejszej koronce. Trochę ciężko, podjazdy trzeba na stojaka zaliczać, na szczęście droga asfaltowa i prosta jak strzała od Majówki aż do Supraśla, w przeciwnym kierunku jedzie Stasiej, z kim on się ściga ?, no ale każdy ma swoje podejście do imprezy. Mamy nakręcone jakieś 8 km więcej, na tych kilku skuchach, więc kusi zjazd od razu do bazy, ale jedziemy jeszcze rundę przy rzece, przeprawiamy się zamkniętym mostkiem i całe szczęście po w miarę płaskim docieramy do bazy z drugiej strony. Na jedzenie się nie decydujemy, robię tylko kawę, kilka ciastek i w międzyczasie wymieniam linkę, oczywiście nie bez problemów. Na cały pit-stop zeszło 38 minut





Pętla nr 2 - "Kamikaze". Start 18.33, zjazd do bazy 22.30.
Ruszamy w sporej już szarówce. Przejeżdżamy Supraśl obrzeżami, ulicami wg opisu, gdy wbijamy się do lasu mus już zapalić światło. Docieramy nad jeziorko, objeżdżamy je, wąskim przesmykiem na szlak, kawałek asfaltem na Majówkę (to tutaj był Stasiej na poprzedniej pętli), piaszczystym Traktem Napoleońskim do Królowego Mostu, mijając kilka ognisk w lesie i dużą dyskotekę na świeżym powietrzu w Królowym Moście. Tutaj znowu się motamy, kierunek pasuje, ale szlaku brak, jazda na azymut nic nie daje, bo drogi się kończą, wracamy tym razem kierując się zmysłem słuchu na dyskotekę, bo do tego miejsca na pewno byliśmy na trasie. Faktycznie, są widełki i powinniśmy skręcić w lewo, teraz już wszystko pasuje. Przed nami stromy "podjazd", ale nie ma szans go podjechać, piach i korzenie (coś zaczyna mi w głowie świtać), pchamy dobre 10 minut pod górkę, mijamy znak na wieżę widokową (hmmm), potem samą wieżę (ooo, już taką samą żeśmy dziś widzieli, tylko za dnia), zjazd, wymyty na środku (teraz już na pewno wiem że to podjazd z pierwszej pętli), nocą wszystko wygląda inaczej :) Przez Cieliczankę wracamy do Supraśla, ale nie ma tak lekko, i jak za pierwszym razem robimy rundę wzdłuż rzeki, z tym że tym razem końcówka jest inna, dostaliśmy na deser Góry Krzemienne. To tutaj miałem dwa lata temu mega skurcze na maratonie MTB, tym razem podjeżdżam bez spinania, co się da na lekko, a co nie - wpycham. Zaczyna się kolejny problem z rowerem, podczas ostatniej wymiany kasety i łańcucha widziałem że piasta umiera, strzelało coś w bębenku od dobrych paru tysięcy kilometrów i w końcu zaczęła przepuszczać. Czasem nawet kilkanaście obrotów jałowych zanim bębenek załapał, czad... akurat teraz...Jakieś 3 km przed końcem drugiej pętli pada bateria w gps-ie, którego używam jako licznika (podstawka od Sigmy zepsuła się dwa dni wcześniej) i kompasu.Do bazy blisko, Gosia decyduje się że dalej nie jedzie, może skusi się na ostatnią 50tkę. Jemy obiadek, ubieram zimowe spodnie, buffa na głowę i gosiowym CUBE'm wyjeżdżamy z Andrzejem o 23.10 na trzecią 100km pętlę.


Pętla nr 3 - "Sex on the beach". Start 23.10, zjazd do bazy 5.21.
Byłem pełen obaw jak będzie nie na swoim rowerze, podniosłem siodło - to wszystko co mogłem zrobić, choć wiem jak czułe są moje kolana na nawet minimalne zmiany. Nicto, zobaczymy, lepiej tak, niż stanąć w środku lasu na jakimś zadupiu z powodu awarii piasty. Początek znany z poprzednich lat do Studzianek, dalej asfaltami do Wasilkowa. Wszystkie szutrówki wyglądają jak blacha falista, tarka niesamowita, nadgarstki aż pieką z bólu, a do końca jeszcze tak daleko. Asfaltowy podjazd pod wieżę telewizyjną, potem fajny szybki zjazd w stronę krajówki (ależ Andrzej tutaj cisnął). Na odkrytym terenie zaczyna pojawiać się coraz więcej mgieł, jest zimno. Przed Krypnem (nawet mi jedna gmina niechcący wpadła) docieramy do wojewódzkiej, nią do Knyszyna, krótki postój na zmianę baterii i jakąś bułkę. Andrzej przypomina sobie, że na Zażynku z bazą właśnie w Knyszynie było sporo piachu, zresztą w opisie też jak byk stoi "...do wsi Chraboły (UWAGA! Głęboki piach)". Ten fragment będę długo pamiętał, piach, mgła, i pohukiwanie sowy w lesie, zaczynają odzywać się kolana, szczególnie prawe. Jest sporo lasu, więc mgieł jest mniej i jest zdecydowanie cieplej. Z nawigacją nie mamy problemu, ja mam opis, Andrzej mapę, problem pojawił się tylko przed Sochoniami. Mleko w powietrzu straszne, ciężko wyczuć gdzie jesteśmy - docieramy w końcu na techniczną wzdłuż "19", ale inaczej niż powinniśmy. Znowu Wasilków a potem już znana droga przez Nowodworce i Ogrodniczki, tutaj znowu ciężko za Andrzejem nadążyć, chyba kolega czuje już zbliżającą się wielkimi krokami końcówkę. Na niebie pojawiają się pierwsze oznaki nadchodzącego nowego dnia. Postanawiamy odpocząć dłużej, położyć się na chwilę, mi po głowie chodzi aby odpuścić ze względu na kolano i bardzo bolące nadgarstki, spać mi się nie chce, ale ostatecznie odleciałem na kilka minut. Gosia nie decyduje się już wyjechać, więc ruszamy dalej sami.


Pętla nr 4 - "Kamikaze". Start 6.30, zjazd do bazy 9.50.
Pętla nr 4 taka sama jak nr 2, z tym że w przeciwnym kierunku, kolano przestało boleć, Krzemienne Górki mamy na początku, jedzie mi się lepiej niż za pierwszym razem (czyby kwestia lepszego roweru? 29 cali ??), wpycham tylko pod jedną. Kolejny raz mostkiem, mgła jest, ale już nie tak dokuczliwa, nawet nie jest tak zimno jak się spodziewałem tuż po świcie. Cieliczanka i Świętojańskie, znowu dużo szybciej niż rano, ależ mi się świetnie jechało mając już przecież 250 km w nogach. Trakt Napoleoński już ciężko, w końcu odezwało się kolano, na siłę w piachu się nie kopię - pcham, do tego w tą stronę jest więcej pod górkę. Andrzej jedzie już "na oparach", ja siłę mam - tylko te ręce i kolano...Dłuży się niesamowicie, przed jeziorkiem trochę pobłądziliśmy, za to jego widok to po prostu cudo (niestety nie było czym zdjęcia zrobić). Straszny piach pod górkę, jakoś go nie pamiętałem w tamtym kierunku, za to podczas wędrówki widziałem przy samej drodze chyba z 5 kań (grzybów), ależ bym takie smażone cudo zjadł. Kilometry stoją w miejscu, ale docieramy w końcu do Supraśla. Jest 9.50, Zażynek zaliczony, w końcu mam to, po co tutaj przyjechałem - totalne wyprucie. Teren potrafi siły wysysać, sporo piasku, organizatorzy zapewnili same kultowe podjazdy znane z Maratonów Kresowych i Mazovii, z tym że tam się ich nie podjeżdża kilka razy i w nocy :)





Mam dość roweru, Gosia namawia na Harpagana - ale jak na dziś to na terenową jazdę chęci najmniejszych nie mam - no i muszę w końcu rower naprawić.



Kategoria >300, z Gosią, zawody


Dane wyjazdu:
1008.00 km 0.00 km teren
40:16 h 25.03 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

BB Tour 2014

Sobota, 23 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 15

Obudziłem się jak zwykle - przed budzikiem, a że byłem spakowany i praktycznie gotowy do wyjścia czas spędziłem na spokojne śniadanie i oglądanie prognozy pogody w telewizji i internecie. Będzie padać. Front ma nas gonić, a w niedzielę nie ma szans na uniknięcie deszczu. Kupno nieprzemakalnych skarpet to dobra inwestycja, choć na razie testowana jedynie w domu w misce z wodą, nadejdzie czas aby sprawdzić jak zweryfikuje je test praktyczny. Mam także nadzieję że z kolanami nie będzie problemu, przez dwa dni piłem poczwórną dawkę FLEXIT, kilka dni brałem leki przeciwzapalne, do tego nauczony doświadczeniem wiozę ze sobą całą aptekę. Musiałoby mi nogę urwać abym nie dojechał do Ustrzyk, motywacja i determinacja JEST. Turlam się spokojnie miastem na prom, przeprawiamy się z Mariuszem, zdaję bagaż na metę i na przepak, montowanie nadajników, ostatnie siku, podpisanie listy i czekamy.





DZIEŃ 1

Jak widać stresa nie ma, waham się tylko jak się ostatecznie ubrać, jadę na długo, także z długim palcem na rękach, w ostatniej chwili zakładam jeszcze wiatrówkę. W grupie mam Jacka, Jarka (jechaliśmy ostatnie dwie sześćsetki u Roberta razem) i Radka (startowaliśmy razem u Roberta, ale razem tylko przez chwilę), reszty chłopaków nie znam. Sygnał do startu i ruszamy, na początek wyszedł Jacek i w zasadzie tempem około 30 km/h jechaliśmy za nim aż do Międzyzdrojów. Dogoniliśmy poprzednią grupę, nie wiem czy czekali (w obydwu byli zawodnicy z Grupetto), być może mieli zamknięty przejazd kolejowy. Tempo rośnie, następuje przetasowanie, grupka się rozrywa. Jedziemy około 35 km/h, nie jest źle, pomijając momenty kiedy jesteśmy filmowani, tempo skacze do góry, cześć chłopaków nie daje rady. Pytam się kolegów z Grupetto czy zwolnią trochę, ale chcą jechać szybciej więc odpuszczamy, jest nas bodajże pięciu. Jedzie się fajnie, po drodze "łykamy" ludzi którzy poodpadali z poprzednich grup, jest moc !!!. Przed Płotami na drodze stoi grupka kolarzy, wśród nich Andrzej (startował 4 grupy przed nami), okazuje się że miał wywrotkę (przed ich grupę wjechało auto z kamerą, zahamowało a on wpadł na koło przed nim). Gdzieś po drodze minęło nas auto GOOGLE STREET VIEW - może będziemy na zdjęciach :) Do punktu dojeżdżamy oddzielnie, ale stąd już ruszamy razem z Andrzejem i dwójką z Gostynia. Kolejny punkt w Drawsku, samej drogi niewiele pamiętam, za to w pamięć zapadła smaczna bułka i wizyta w sklepie, bo zamiast akumulatorków wziąłem na trasę baterie, a te padały już po 3 godzinach. Całkiem niezłe podjazdy w okolicy Drawska były, droga do Piły także bez historii, odnajdujemy punkt (widziałem że sporo ludzi miało z odnalezieniem problemy), dosyć długo tam posiedzieliśmy. Droga do pierwszego DPK trochę się dłuży, zaczynają się odzywać kolana, rozciągam się podczas jazdy i na szczęście uczucie mija. Przed punktem widać czarne chmurzysko, nie udało się nie trafić w nie i jakieś 10 minut jedziemy w małej mżawce. Na punkt docieramy już w szarówce, jest sporo ludzi. Jem obiad (niezbyt smaczny), ubrania nie zmieniam, nie zmokłem za bardzo, ubieram tylko skarpety, po telefonie do Gosi upewniam się że padać będzie na pewno. Pojawia się za to problem z piszczelą, lewą, tą samą co na Wyszehradzie, ehh 700 do celu, biorę ibuprom i wyjeżdżamy w niezmienionym składzie na pierwszą nockę.


PK 1. Płoty.


peletonik


PK 2. Drawsko.

kończy się pierwszy dzień w drodze

NOCKA

Próbuję zmniejszyć ból, kombinuję jak jechać żeby było dobrze. Pomaga mocne dociśnięcie klamry w bucie i jazda z niską kadencją, co niestety odbija się na kolanach, więc jadę na przemian kręcąc wolno i szybko i oczywiście spuszczam pięty w dół rozciągając mięśnie. Jest całkiem nieźle, a gdy się wyłączę to bólu nie czuć wcale. Do Torunia jedziemy po mokrym, musiało padać tym którzy byli tu wcześniej, zaczynają się problemy z GPS, całkowicie giną satelity i to nie tylko mnie ale wszystkim jadącym w grupie. Czasem jest to pięć minut, czasem nawet i godzina. Problem jest taki że nie mam licznika przy rowerze, jedynie DAKOTĘ, rozjeżdżają mi się przejechane kilometry i czas jazdy. W Toruniu też dosyć długo zabawiliśmy, był ciepły żurek :) Na trasę wyruszamy w wielkim peletonie, coś koło 30 osób, a że koledzy wiozą się na kole zatrzymujemy się na chwilę, potem nabranie prędkości, wyprzedzamy resztę i do Włocławka jedziemy już w swoim towarzystwie. Fajny punkt, w pamięć zapadły pyszne kanapki i fakt że miałem problem z przednim hamulcem, chłopaki patrzyli, patrzyli i nic nie wydumali (potem się sam naprawił, więc musiało coś sprężynę blokować)


Włocławek

Jeśli dobrze pamiętam to właśnie za Włocławkiem zaczęło padać, a może wcześniej? Deszczu na punkcie w każdym bądź razie nie przypominam sobie. Na drodze straszna monotonia, nikt nic nie mówi, słychać tylko szum gum na asfalcie - zasypiam. Tak źle dawno już nie było, zdarza się zamykać oczy na kilka sekund. Muszę zjechać. Zatrzymujemy się gdzieś na stacji, chłopaki piją kawę, ja kładę się na beton (trawa mokra, a gość ze stacji nie pozwolił w środku), podkładam ręce pod krzyż bo ciągnie po nerkach niesamowicie i drzemię jakieś 5 minut. Od razu lepiej !!. Na punkcie w Gąbinie (486 km) korzystam z namiotu, kolejne 5-10 minut drzemki, toaleta, coś tam do jedzenia i w drogę.

DZIEŃ DRUGI

Zaczyna świtać, tutaj już na pewno zaczęło padać, całe szczęście nie mocno, pada siąpiąca upierdliwa mżawka - da się w miarę normalnie jechać. W Żyrardowie pyszne ciasto-musli, telefon do żony, potwierdza się prognoza o deszczu przez cały dzień. Koło Mszczonowa grupa nam się rozdzieliła, część zatrzymała się przed zakazem wjazdu na "50", innej drogi nie ma, poza tym tak prowadzi ślad. Jedziemy wolniej, dłuży się niesamowicie, jazda na kole nie ma sensu bo chlapie strasznie po twarzy. To chyba najgorszy fragment całej imprezy. Na punkcie w Białobrzegach kilka drożdżówek, dzwonię do Gosi żeby sprawdzić gdzie reszta grupy, czekamy. Trochę podeschliśmy, zrobiliśmy z worków na śmieci ubranka (ja włożyłem tylko folię pod nogawki na kolanach). Zanim dojechała reszta (okazało się że Danka złapała gumę), zjedli, odpoczęli minęło dobrze ponad godzina. Gdy byliśmy już gotowi do wyjazdu, ktoś mówi że 309 ma gumę...noszkur...dziwne, dojechałem normalnie. Oglądam dętkę, oponę, nic...ale wentylek ledwo ledwo siedzi...czyżby ktoś sobie jajca robił ? Nicto, zmieniam, dmucham i ruszamy. Na niebie błękit i słoneczko :) przeschliśmy momentalnie, zaraz jednak trzeba się zatrzymać aby się rozebrać. Straszny ruch na "7" przed Radomiem, na niebie kolejna chmura, oczywiście liczymy że "pójdzie bokiem". Już w mieście na poboczu łapię jakiś syf i ... kolejny flaczor. Ehh, tym razem z tyłu, nic w oponie nie znalazłem, zaczyna kropić, potem już konkretnie lać, dobrze że za chwilę był przystanek. Kilkanaście minut kolejnej przerwy, gdy zelżało ruszamy. Trochę górek za Radomiem, jedziemy "9", ruch już nie taki straszny, kilometry jakoś mijają, nawet padać przestaje :) Na drugim dużym punkcie obiad, kąpiel, przepakowuję  to co mi potrzeba na dalszą jazdę i w pięknej pogodzie wyruszamy na drugą noc nie zmrużywszy oka. 


Żyrardów.

DRUGA NOC

Ciemno się robi chwilę po wyjeździe, mamy trochę większy peleton, zaczyna znowu padać...a wg prognoz miało być już sucho. Większy deszcz przeczekaliśmy na przystanku, potem faktycznie rozpogodziło się, widać gwiazdy na niebie, ale jest ZIMNO !!! PRZERAŹLIWIE ZIMNO !!!!. Teren pofałdowany, co ciekawe każdy modli się o podjazd a boi się zjeżdżać...momentami szczękam zębami przeraźliwie. Łapię kolejną gumę z tyłu (całe szczęście 50 metrów przed stacją benzynową), odnajdujemy szkiełko (może ono tam siedziało od Radomia, tylko wtedy go nie namierzyłem). Krzysiek kupuje gazetę, wkładam sobie na podbrzusze i kawałek pod wiatrówkę, dalej jest strasznie zimno. Super punkt w Nowej Dębie (800 km), ciepłe żarełko (makaron) i materac z poduszką :) Śpię pół godziny i zbieramy się w dalszą drogę.

DZIEŃ TRZECI

Ależ ciężko było się rozkręcić, świta, ale zanim słońce ogrzeje atmosferę trochę czasu mija. Przejeżdżamy Rzeszów, znowu są jakieś problemy z GPS (nie widać żadnych satelitów), zaczyna się poranny szczyt. Punkt usytuowany na wyjeździe z miasta, znowu mam kryzys, więc zamiast jeść kładę się na podłogę, odlot na kilka minut, potem drugi na trasie żurek (ten był chyba najlepszy) i wyjazd. Jedziemy razem z Jarkiem, reszta została z tyłu, potem Jarek zjeżdża na stację i znów we dwójkę gonimy, ten fragment był całkiem fajny. Kultowy punkt w Brzozowie w kole gospodyń wiejskich, trzeci żurek, ciasto i kanapka na czarną godzinę. Zaczynają się coraz dłuższe podjazdy, mi jedzie się świetnie być może za sprawą Ketonalu, który łyknąłem na punkcie, bo problem z piszczelą był już bardzo bolesny (częsta jazda na dużej kadencji), oraz kolanami. Grupa nam się porwała, część pojechała do przodu, część wlokła się strasznie z tyłu, a ja z Radkiem jakoś między nimi. Radkowi także ketonal ratuje kolano, zaczynamy jechać szybciej, fajny przejazd przez Sanok (choć straszne tam korki były), Lesko i wreszcie jesteśmy w Ustrzykach, tych Dolnych na razie...Pyszne kanapki z pasztetem no i żelek od Wojtka który jak się okazało musiał zakończyć udział w Toruniu i w międzyczasie dotarł do Ustrzyk. Z punktu ruszamy we dwójkę z Radkiem, od razu dzida, jest moc w nogach, podjazdy wchodzą elegancko. Robi się gorąco, szczególnie pod górkę, za to w dół od razu odczuwalnie ze 20 stopni mniej. Końcówka z niezłym wmordewindem, większość trasy wiatr pomagał lub wiał z boku, mozolne odliczanie kilometrów, w końcu jest META :) 1008 km w nogach, godzina 14.29


Rzeszów. Spać się da wszędzie, wszystko zależy od stopnia zmęczenia :)


Za Rzeszowem. Czekam na Jarka.


Brzozów, wyjazd z punktu.


Punkt widokowy za Lutowiskami.

PODSUMOWANIE

Gdy Pani spytała się: żurek czy bigos ? odpowiedź była oczywista, żurków zjadłem trzy po drodze. Potem piwo, wizyta na kwaterze, prysznic, cywilne ubranie, gorąca herbata z wkładką wysokoprocentową. Czekamy na kolejnych dojeżdżających, wrażenia z trasy, kolejne dwa obiady, jakieś kolejne piwo i tak minął dzień trzeci.

Spodziewałem się większego zmęczenia, faktem jest że pierścień na Mazurach to znacznie trudniejsza impreza, a tutaj jest po prostu dłuższy dystans no i druga nocka na rowerze. Jest parę rzeczy do poprawki, wiem czego mi brakowało i co można poprawić. Impreza bardzo udana, super organizacja, świetni ludzie i pomimo tego że padało dobre 10 godzin - całkiem niezła pogoda. Gdyby wiało w ryj cały czas byłoby zdecydowanie gorzej.




Tyle zarejestrowała dakota.


Potwierdzenia w książeczce.



Zaliczone gminy: Świnoujście, Międzyzdroje, Wolin, Golczewo, Płoty, Resko, Łobez, Drawsko Pomorskie, Kalisz Pomorski, Mirosławiec, Wałcz, Szydłowo, Piła, Kaczory, Miasteczko Krajeńskie, Białośliwie, Wyrzysk, Sadki, Nakło nad Notecią, Sicienko, Białe Błota, Nowa Wieś Wielka, Bydgoszcz, Solec Kujawski, Wielka Nieszawka, Toruń, Aleksandrów Kujawski (obszar wiejski), Raciążek, Waganiec, Lubanie, Włocławek (teren miejski), Włocławek (obszar wiejski), Nowy Duninów, Łąck, Gąbin, Sanniki, Iłów, Rybno, Młodzieszyn, Sochaczew  (teren miejski), Sochaczew (obszar wiejski), Teresin, Wiskitki, Żyrardów, Radziejowice, Mszczonów, Pniewy, Grójec, Belsk Duży, Goszczyn, Promna, Białobrzegi, Stara Błotnica, Jedlińsk, Radom, Skaryszew, Iłża, Brody, Kunów, Bodzechów, Ostrowiec Świętokrzyski, Sadowie, Opatów, Lipnik, Klimontów, Koprzywnica, Łoniów, Tarnobrzeg, Baranów Sandomierski, Nowa Dęba, Majdan Królewski,Cmolas, Kolbuszowa, Głogów Małopolski, Trzebownisko, Rzeszów, Boguchwała, Czudec, Niebylec, Strzyżów, Domaradz,Jasienica Rosielna, Brzozów, Sanok (obszar wiejski), Sanok (teren miejski), Zagórz, Lesko, Olszanica, Ustrzyki Dolne, Czarna, Lutowiska.

Kategoria >300, zawody


Dane wyjazdu:
438.40 km 0.00 km teren
16:14 h 27.01 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

kolejne gminobranie

Czwartek, 10 lipca 2014 · dodano: 10.07.2014 | Komentarze 8



Wahałem się co tego wyjazdu, decyzja w ostatniej chwili, byłem spakowany, kanapki zrobiłem w pracy i ruszyłem od razu po jej skończeniu. W założeniu miał być to lekki spokojny przelot, bo kierunki strzałek w meteogramach idealnie pokrywały się z moją trasą. Była gotowa, kolejna wyciągnięta "z szuflady", trochę ją zmodyfikowałem odpuszczając sobie gminę Dzierzwuty, bo miałbym sporo kilometrów po kiepskich drogach, nocą, ze zdrętwiałymi jeszcze palcami u rąk i lekko obitym tyłkiem.



Gorąco, choć jest trochę chmurek na niebie, co daje chwilową ochłodę, wiatr bardzo pomaga, trochę dociskam, na liczniku mniej niż 30 nie widzę. Orzysz zaliczam szybciutko, sikustop w Okartowie, snickers w zęby i dzida dalej (max średnia podczas wycieczki - 32,8 km/h). Fotostop w Mikołajkach, wjechałem na DDR na jakieś 500 metrów i wcale lepiej się nie jechało niż po kostce brukowej obok, trzęsło tak że zgubiłem pół bułki wyjętej chwilę temu. Średnia spadła o 0,6 momentalnie, od tej pory kładę już lachę na prędkość średnią - jadę tak, aby włożyć jak najmniejszy wysiłek.


Mikołajki.

Przed Mrągowem wizyta w sklepie, lodzik, woda i telefon do żony, zbliża się zachód słońca. Godzinę zachodu znałem, ale nie udało się cyknąć fotki, bo jak nie las, to jakaś górka je zasłaniała. Po drodze dumam czy lepiej jechać (tak jak zaplanowałem) na Barczewko czy przez Olsztyn, ostatecznie nie skracam drogi, ruchu nie powinno już być o tej porze. Tablicę mijam o 22.12, czas jazdy 4,49, średnia 30,5 . Kusiła wizyta na starówce, ale Olsztyn nie był wogóle w planie, więc tylko tranzyt. Fota w Dywitach, pustą o tej porze krajówką (niestety z bocznym, a momentami wręcz twarzowym wiatrem) docieram do Dobrego Miasta. Tutaj sjesta na Orlenie, hot-dog, kawa, woda na drogę, zabawiłem jakieś pół godzinki chwilę rozmawiając z gośćmi wyglądającymi jak rosyjska mafia :)


Dywity,



Sprawnie do Lubomina, jadę środkiem ustępując tylko rzadko nadjeżdżającym autom, księżyc w pełni, na drodze mnóstwo kotów. Stąd już zaczyna się kolekcjonowanie gmin. Krótki przystanek w Ornecie, rozciągam się pod kościołem, po drodze pamiętałem, ale na przystankach jakoś już nie - od razu lepiej :) Miasto rozkopane, ruchu zero więc na wahadłach nie zatrzymuję się. 509 z asfaltem w kratkę, są "lotniska" i spore dziury - gorsze niż na P1000J, zaczynają się małe hopki, trzeba na zjazdach uważać. Ciężko mi się jakoś ten fragment jechało, przy Pasłęce robi się zimno, piękny zachód księżyca, na niebie pojawiają się pierwsze zorze. Kawałek serwisówką wzdłuż S22, zaczynają się już dłuższe i bardziej strome podjazdy, zaczyna mi dokuczać kolano, więc staję na kolejne rozciąganie i kanapkę. Droga cały czas pnie się w górę, wjeżdżam na prawie 200 m.n.p.m, a potem czadowy zjazd do Elbląga - ponad 10 km w dół. Tablica "Elbląg" o 3.36, 9.24 jazdy, średnia 28,0 Jest chwila przed świtem, przejeżdżam pustą starówką i przychodzi mi do głowy kebab, więc skręcam na PKP. Kebabów nie ma, biorę zapiekankę. Porażka, nie dość że czekałem 20 minut to okazało się zupełnie nie do jedzenia.




Orneta


Orneta, chyba silniej świecił księżyc niż miejska latarnia.


Elbląg.


777 lat Elbląga


Pod bramą targową.



Za miastem łapię słońce w obiektyw, dzwonię do żony i znowu zaczyna się szybsza jazda. O ile za Elblągiem było jeszcze pusto to już przed Malborkiem spory ruch na drodze, jedna wizyta na poboczu bo oczywiście jakiś baran wyprzedzał pod słońce idąc ze mną na czołówkę...ehh. W Malborku po wodę na stację benzynową, focenie na zamku, mostkiem przekraczam Nogat i robię planową jazdę naookoło do Tczewa. Niebo bezchmurne, około 8mej już żar jest straszny, woda znika z bidonów szybciutko. Wisłę przekraczam starym mostem drogowym, są zakazy, pytam tubylca na rowerze czy można tamtędy przejechać, na co on "- panie, wszyscy tędy jeżdżą". Tak więc wyszedł mały skrócik, w Trzewie trochę się pogubiłem, do Przczółek bocznymi drogami, za to 91 - masakra. Ruch straszny. Zaczyna się typowa miejska jazda, światła, skrzyżowania, słońce pali, mam dość, jedyne pocieszenie że jest płasko jak na stole.


Wylot z Elbląga.

Malbork.


Nie tylko ja jestem o 6tej rano pod zamkiem :) było komu zrobić zdjęcie.


Widok z mostku nad Nogatem.


Przeprawa przez Wisłę nieczynnym mostem.


Wisła. Po drugiej stronie Tczew.

Opuszczam Pruszcz Gdański, robi się spokojniej, wiatr znowu zaczyna pomagać, za to wiem że teraz czeka mnie najtrudniejsza część trasy. Zaczyna dokuczać kolano, pieką stopy, robię sporo krótkich przystanków i jeden dłuższy pod sklepem. Przegapiłem zjazd do Żukowa i trafiłem na zatłoczoną krajową 7. W pewnej chwili coś strzeliło w rowerze, huk jak z armaty - pomyślałem o dętce, ale nie - jadę nadal. Gazowana woda która miałem w bidonie wysadziła w powietrze korek od bidonu, zatrzymałem się ale gdy położyłem rower na poboczu po korku przejechało auto. Noszkur...Mam coraz większą ochotę odpuścić, ale że jest czas turlam się po prostu, jestem wypompowany, cały czas upierdliwe hopki. W końcu o 11.26 widzę tablicę "Gdynia" (czas jazdy 15,38, średnia 27,1), potem jeszcze ostatnia wspinaczka przez Trójmiejski Park Krajobrazowy, tym razem w gęstym lesie. Ponad 150 metrów w dół i ostatni fragment w miejskim ruchu, docieram na dworzec PKP, kupuję bilet.


Na horyzoncie hopki, dookoła jest zupełnie płasko.

Panorama okolicy. duży rozmiar

Prawie koniec, jeszcze trochę w górę i super zjazd na deser.

Jest równo południe, mam 2,5 godziny wolnego, miałem w planie dojazd do Sopotu jeszcze, nawet pytałem kolegów o drogę, ale odpuszczam - będzie powód do następnego odwiedzenia Trójmiasta. Gdynia zawsze mi się podobała, szkoda że nie jestem tu o świcie jak w Elblągu, z pustymi ulicami byłoby uroczo (w tym tłumie nawet nie ma jak zdjęć zrobić), miasto ma ciekawą zabudowę, a tak lawirując w tłumie ludzi i aut docieram na Skwer Kościuszki i lokuję się w cieniu na plaży.


Skwer Kościuszki.


Z Darem Młodzieży w tle.


Zasłużony plażing.

Umordowałem się niesamowicie, niby tylko 19 godzin brutto, ale chyba było goręcej niż podczas weekendowej sześćsetki., do tego miejska jazda i kupa hopek w końcówce, za to wcale nie miałem problemów ze spaniem. Szybki początek, fajna jazda nocna (pomijając dziury na drogach), super klimat w Elblągu o świcie, piękny zamek w Malborku, fajne górki w końcówce (szkoda że nie na świeżości, wtedy byłoby przyjemnie), klimatyczna Gdynia, niestety w szczycie sezonu urlopowego. Na koniec nowy max speed - 71,3. Chyba niezbyt dobrze trasę oceniłem, miał być lekki przelot z silnym wschodnim wiatrem, ale tak lekko wcale nie było. Najważniejsze że zaliczony kolejny trening z ponad stukilometrową jazdą na rzęsach - już niedługo będzie się jak znalazł, tam kilometrów na totalnym wypruciu będzie zdecydowanie więcej.

Zaliczone gminy: Orneta, Wilczęta, Płoskinia, Młynary, Milejewo, Gronowo Elbląskie, Stare Pole, Malbork (teren miejski), Malbork (obszar wiejski), Nowy Staw, Lichnowy, Trzew (teren miejski), Trzew (teren wiejski), Suchy Dąb, Pszczółki, Pruszcz Gdański (teren miejski), Kolbudy, Żukowo, Przodkowo, Szemud, Gdynia.

Przez zbyt wczesny skręt znowu została nieplanowana dziura na mapie, ehh... (Godkowo)


więcej zdjęć
Kategoria >300


Dane wyjazdu:
611.80 km 0.00 km teren
24:57 h 24.52 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

pierścień tysiąca jezior

Sobota, 5 lipca 2014 · dodano: 07.07.2014 | Komentarze 2


Trasę znaliśmy z poprzedniej edycji, bo ta z  2012 roku była zupełnie inna, wiedzieliśmy że będzie ciężko, że końcówka będzie po fatalnych asfaltach i sporych kopkach. Jechaliśmy pełni obaw - ja o swoje kolana, Gosia o kostkę i pogodę, bo w upale zawsze czuła się źle. Uzgodniliśmy że będziemy jechać raczej osobno, dobrze byłoby się przyjrzeć temu co nas czeka. Trasę od Wydmin do Świękitek pokonaliśmy samochodem, weryfikując stan nawierzchni, na miejscu jeszcze niewiele ludzi, można zająć dobrą miejscówkę. Wieczorem odprawa i integracja :) Spać jak zwykle nie mogłem, po czwartkowym wypadku oprócz tego że się poobdzierałem i na prawym boku leżeć nie szło, doszedł jeszcze ból szyi. Pobudka jak zawsze przed budzikiem, śniadanie, szykowanie przepaków, bidonów i ruszamy około 7.20 dojazdówką na start ostry do Lubomina. (oboje jesteśmy w 4-tej grupie).


TAM
Tempo nie było mocne, Gosia dała radę trzymać koło więc do Lidzbarka dojechaliśmy w komplecie, po drodze wyprzedzając bodajże dwie osoby. Jestem tu trzeci raz i trzeci raz tylko przelatuję - kiedyś na tą Warmię musimy w końcu przyjechać na spokojnie, Gosia twierdzi że w tamtym roku żadnego zamku nie widziała, choć jest przy samej drodze, ale tak to jest - to nie wycieczka turystyczna :). Miasto rozkopane, dochodzi nas dwóch chłopaków z kolejnej grupy i reszta naszej ekipy zabiera się z nimi więc zostaliśmy sami. Za chwilę dojeżdża Czarek z Jarkiem, Gosia mówi: - chcesz to jedź... więc zabrałem się z chłopakami. Tempo zdecydowanie wyższe, zastanawiam się czy długo dam radę tak jechać, a większość myśli i tak skupia się na zostawionej z tyłu żonie. Podejmuję decyzję że zostanę na punkcie. Gosia przyjeżdża zadziwiająco szybko, jakieś 15 minut po nas (byłem zdziwiony że tak szybko dojechała jadąc sama), kanapka, banan, bidony i jedziemy dalej sami. Po drodze Święta Lipka (tutaj też tylko zerkamy na piękne sanktuarium), za Kętrzynem wahadła, dojeżdża do nas Robert zmierzający na kolejny PK, chwilę rozmawiamy. Słońce smaży, wiatr już konkretnie zaczyna dmuchać, dzięki temu da się żyć - tylko czemu wieje w twarz ? Chwilę jedziemy z trzema Jarkami i Andrzejem (fragment ekipy z ubiegłorocznej 600), ale jest żabie za szybko więc odpuszczamy. Widzę że Gosia ledwo jedzie, a ja przecież wcale nie cisnę, więc w Sztynorcie robimy dłuższy pit-stop na ciepłe frytki i zimną colę. Jest trochę lepiej i jakoś do Kruklanek się doturlaliśmy. Tutaj moczymy nogi w jeziorze, uzupełnianie kieszonek i bidonów i z grupą zabieramy się dalej. Zaraz po wyjeździe Gosia ma skurcze za oba uda, w głowie się kręci i zbiera na wymioty. Chłopaki zwalniają, chowamy ją przed wiatrem. Parę kilometrów przed Gołdapią Gosia odpuszcza, siadamy na trawie przy drodze. Prawdopodobnie jest odwodniona - to koniec dla niej, bo nie ma sensu tego kontynuować. Lepiej byłoby jej jechać samej, wtedy pilnowałaby picia a nie koła przed nią. Turlamy się na punkt, buziak i zostawiam ją pod opieką Roberta, wlewam płyny i z pełną gębą wjeżdżam z punktu ledwie łapiąc oddech :) zabawiłem tu tylko chwilę i jadłem w locie. Od tej pory jedzie mi się świetnie, grupa w sam raz, zrobiło się lekko chłodniej i wiatr zelżał. Kilka fajnych podjazdów, świetny zjazd w Wiżajnach i kolejny punkt w Rutce-Tartak. Tutaj ciepła zupka, Gosia już się zbiera dalej i całe szczęście już nie wygląda jak zombie. Fajny sztywny podjazd i na jakiś czas mamy górki z głowy, do tego zaczynają się przyzwoite asfalty. Cały czas jedzie się świetnie, przed Sejnami trzeba już zapalić światło,pamiętam że  w ubiegłym roku byliśmy tu koło 20tej...ale warunki były zupełnie inne. Na dużym punkcie spędziliśmy trochę czasu, na obiad, a przede wszystkim w kolejce do prysznica, mi udało się nawet poleżeć z 10 minut.

POWRÓT.
Godzinę wyjazdu zapamiętałem. 23.18. Chwila po wyjeździe pit-stop w CPN-ie, trasa do Augustowa mija błyskawicznie. Znowu zeszło parę minut na puncie, dla mnie sporo za dużo przerw, ale cóż...jadę w grupie, więc muszę się dostosować. Dalej jedzie mi się świetnie, noga podaje jak nigdy. W Olecku robimy przerwę na Orlenie, jest już jasno. Hot-dog i kawa, trochę poleżałem na trawie czekając na chłopaków. Już od momentu wpięcia butów czułem się źle, nie wiem czy to kwestia ciepłego jedzenia, czy nawarstwiającego się zmęczenia. Spać !!!, spać !!! W Wydminach chłopaki siadają do stołu, a ja walę się pod ścianą, nie wiem czy zasnąłem, jeśli tak to na minutę, może dwie, w każdym razie jest lepiej. Wcinam zupkę, gorąca herbatka, kilka wafelków - mam apetyt jak nigdy. Znowu gdy jestem gotowy czekam na chłopaków, myślałem żeby zerknąć do Gosi, która tutaj śpi - ale darowałem sobie - niech dziewczyna odpocznie. Kolejny stop w Wilkasach - dzwonię do Gosi, znowu schodzi sporo czasu. Przed Rynem fragment fatalnej nawierzchni do tego zaczynają się znowu hopki. Od tej pory w zasadzie używam dwóch skrajnych koronek z tyłu, bo nie ma wcale płaskiego, cały czas góra-dół. Os startu do mety jechałem na małej tarczy - wg wcześniejszych założeń. Zaczyna pobolewać mnie kolano, więc lekko bastuję. Kawałek przed Mrągowem w rowie leży cysterna, obchodzimy to miejsce zbożem, za chwilę mamy jeden z najfajniejszych punktów na trasie - świetny bufet :) Wiedziałem że od tej pory czeka nas rzeźnia, wyjechaliśmy o 10tej, mam nadzieję żę w 6 godzin uda się przejechać... Dalej góra-dół, zjazdów z przyzwoitym asfaltem jak na lekarstwo, żaden to odpoczynek gdy trzeba zaciskać ręce na kierownicy i uważać na dziury. Dwa razy pokropił deszczyk, zrobiło się chłodniej, za to wiatr na który liczyliśmy cały czas kręcił, momentami całkiem nieźle wiejąc w twarz. Przystanków sporo, jeden na loda pod sklepem i jeden długi na przystanku już przed samym Dobrym Miastem gdzie przeczekaliśmy burzę. Stąd już rzut beretem, kiełbaska na mecie, zupka i kawał świni z rusztu w bazie w Świękitkach. Potem już autem na dekorację - chyba nikt rowerem nie pojechał :), integracji w bazie ciąg dalszy już w zdecydowanie mniej licznym gronie - padłem przed 22 bo już nie kontaktowałem co do mnie mówią.


Podsumowując. Kolejna świetna impreza, z dużo lepszą organizacją niż na poprzednich brevetach. Kolana wytrzymały, myślę że gdybym nie szalał nie bolałyby wcale, testowałem Vitargo Professional - prochy zdały egzamin, kolejne potwierdzenie że lemondka i lusterko to strzał w 10. Test Avatara także pomyślny, tyłek nie protestował, gdyby nie było tyle nierówności to wogóle nie czułbym go, Żelki pod owijką muszę przesunąć wyżej w łapach, nadgarstki zmasakrowane niestety, ale na mazurskie asfalty niestety nic nie pomoże.


kilka zdjęć

Kategoria >300, z Gosią, zawody


Dane wyjazdu:
411.10 km 0.00 km teren
15:00 h 27.41 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

życiówka solo całkiem niechcący

Środa, 11 czerwca 2014 · dodano: 11.06.2014 | Komentarze 8

Wyjąłem z "szuflady" plan wypadu po gminy bo nadawał się na środowy dzień prawie idealnie. Jadę sam, Gosia jest chora do tego ta kostka...Budzik na 0.00, gdy zadzwonił dałem na 0.30 i o tej porze już wstałem. Zjeść nie dałem rady nic, ale kolacja była obfita więc jeszcze dobrze trzymało:)

Nie ma tak dobrze jak w weekendowym nocnym wypadzie że było zupełnie cicho, dmucha trochę, jest ciepło, bardzo jasno, bo księżyc w pełni. Drogi puste, parę ciężarówek raptem do Pisza minąłem, fajnie bo doświetlają asfalt jadąc z tyłu :) Tempo bardzo spokojne, minęły już czasy, gdy za punkt honoru stawiałem sobie dojazd do Orzysza w czasie niższym niż godzina. Sporo krótkich przystanków, to na siku, na rozciąganie,  na wyjęcie snickersa, wszystko wiozę w dynapaku, nic na plecach z którymi mam niestety problem (całe szczęście na rowerze nic nie boli).







W zasadzie od chwili wyjazdu na niebie widać zaczątki nowego dnia, za Piszem gaszę światło i jakieś 15 km jadę środkiem krajówki bo na osi jezdni nie ma dziur :) tędy nikt nie jeździ :) Przed Kolnem skręcam w lokalne już drogi, jakość przyzwoita, tylko zaczynają się przygody z wałęsającymi się po wsiach psami. Jadąc wzdłuż Pisy oglądam się czekając na wschód słońca, mam jednak pecha, cały czas lasy jakieś na horyzoncie. Gdy znalazłem dogodne miejsce wywęszył mnie kolejny burek, do tego było tam zimno, tak jak to jest z reguły przed świtem. Nicto. Jadę, cyknę później...udało się po jakichś 10 minutach dopiero.







Mijam kolejne wioski, wieje nudą strasznie, dookoła płasko jak na stole, w zasadzie jedyne górki do tej pory to te dwie w Buniakach zaraz po wyjeździe z Ełku. Łąki, krowy, setki krów, a pewnie i tysiące. Jedyne co zasługuje na uwagę to drewniane kościoły z oddzielną dzwonnicą, sporo tradycyjnych chat kurpiowskich i zadziwiająco dobre drogi w gminie Lelis.













Gdzieś tam po drodze był postój w sklepie, była chwila po 6tej więc już otwarte, załapałem się na świeżutkie, ciepłe jeszcze bułeczki. Na drogi w poprzedniej gminie nie narzekałem, natomiast Chorzele i DW 614 to tragedia, odliczanie kilometrów do celu. Kawałek krajówką do Wielbarka, tutaj miałem centralnie pod wiatr, na szczęście nie dusił za mocno, a i na drodze jakiegoś przesadnego ruchu nie było.





Dalej zadziwiająco szeroka droga do Nidzicy, także w fatalnym stanie, może z małymi wyjątkami. Przez moment zastanawiałem się czy przypadkiem nie zaadoptowano jakiegoś lotniska na tę drogę, bo spokojnie 4 pasy by się zmieściły. Przed Nidzicą zaczynają się wreszcie jakieś górki, gdzieś w jakiejś wiosce kolejne dolewanie wody do bidonów, sprawdzam rozkład PKP w telefonie. Czytałem podczas jazdy, w słońcu...wyczytałem 13.55...Powinienem zdążyć utrzymując takie tempo jak dotychczas. Na wjeździe do Nidzicy widać już charakterystyczne wieże zamku, sam zamek oglądam pobieżnie, bo czas leci, fotka z Jagiełłą i lecim dalej.











Sprawdzam po raz kolejny rozkład, tym razem już dokładniej i okazuje się że pociąg jest 13.22, pół godziny wcześniej. Garmin ma opcję "ETA do celu", więc zaczynam ją obserwować i wychodzi że muszę jechać cały czas koło 30 km/h. Biję się cały czas z myślami czy zdążę, co będzie jak nie zdążę...od Jedwabna będzie pod wiatr, bez osłony lasu...W samym Jedwabie też biorę dwa nawroty kręcąc się w okolicy skrzyżowania. Ostatecznie odpuszczam. Po pierwsze -  mocną jazdę zaczynałem już odczuwać w kolanach, po drugie - świateł w Olsztynie na dojeździe do stacji kilkanaście, po trzecie co ja bym tam robił 3 godziny ? No w sumie jezior z 10 w mieście mają, to może zrobiłbym sobie plażing :) Już po drodze kalkulowałem, że 3 h czekania i prawie 3 kolejne w pociągu to czas w jakim dojechałbym na kołach do domu. Tak więc robię.




Z dedykacją - wiadomo komu :)

Wracam do poprzedniego tempa, zaczynają się już fajne podjazdy w okolicach Szczytna, wszystko na młynku, bo każdą próbę dociśnięcia czuję w kolanie. W mieście dłuższa przerwa na pizzę, na zwiedzanie już nie miałem chęci, jest trzynasta, żar się z nieba leje.








Tajne więzienie CIA w Polsce, podobno ich nie było...

Ciężko jechać z pełnym brzuchem :) Niestety dosyć ruchliwa krajówka, sporo ciężarówek, na szczęście nie jeżdżą stadami, mam też 60 km non stop w lesie przed sobą aż do Pisza. Na wjeździe do miasta haltuje mnie nieoznakowany radiowóz, podobno jestem pijany :) Wiem nawet kto mnie podpi... łajza jakaś z ciężarówki która mnie na przejeździe kolejowym wyprzedzała, musiałem dać ciut w lewo bo tory były ostro po skosie i jadąc normalnie mógłbym wpaść w szczelinę. Pogadałem z policjantką, a skąd, a dokąd, a że niemożliwe tyle kilometrów na rowerze...Dalej już tak jak rano zaczynałem, bolą mnie dłonie, kark, drętwieją palce u nóg - czyli jest po prostu NORMALNIE, tak jak zawsze. Kładę się na przystanku na jakieś 5 minut, jest lepiej, zaraz mam Orzysz, stąd już wiadomo - nawet na rzęsach dojadę. Na koniec najpiękniejszy obrazek na dziś - było kilka ładnych miejsc po drodze, ale tego nic nie przebije.


home, sweet home :)

zdjęcia
Gminy: Turośl, Kadzidło, Lelis, Chorzele, Wielbark, Janowo, Nidzica, Jedwabno. Co do gmin to dałem ciała, jakoś jedna mi została i szpeci obrazek teraz...
Kategoria >300


Dane wyjazdu:
609.00 km 0.00 km teren
24:23 h 24.98 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

brevet 600

Sobota, 6 lipca 2013 · dodano: 09.07.2013 | Komentarze 6

Plan na ten rok był zupełnie inny, miało być 1200 u Oskara, tutaj miałem sobie odpuścić. Gdy wiedziałem że do Olkusza nie pojadę postanowiłem jednak zawitać na brevet. Urlop zaplanowany, trzeba było nadmorski wypoczynek o dzień skrócić, do tego dwa dni przed startem spędziłem w podróży. W międzyczasie żaba trzy razy była za tym żeby jechać, pięć żeby nie jechać (czyli wszystko w normie), ostatecznie wystartowaliśmy razem.

Dojechaliśmy pociągiem, popołudniu w piątek. Wizyta nad rzeką, rozmowy, browarek, kiełbaska i jakoś po 22 poszliśmy spać.















Rano pobudka przed szóstą, w nocy dotarli kolejni uczestnicy, śniadanko, kawka, szykowanie rumaków i ruszamy na dojazd pod remizę w Lubominie.






Tam oficjalne rozpoczęcie, startujemy w drugiej grupie, gonić nie zamierzam, muszę trzymać tempo małżonki.



Grupka się trochę rozciągnęła, było kilka przetasowań w składzie obok mnie. Tempo zbyt mocne dla Gosi, mnie było ciut za wolno, trochę szarpania, jakoś tak nie za bardzo się czułem w tej grupce. Krótki postój w Kętrzynie, Henryk zostaje dłużej z grupą która jedzie zaraz za nami (będziemy się cały czas widzieć na trasie). Zaraz za Sztynortem mamy dodatkową przerwę na plaży, zapakowaliśmy sobie wdzianka więc skorzystaliśmy z możliwości wykąpania.







Chyba już nawet przed plażą zaczęło mnie boleć prawe kolano, tak jak podczas 300, ból nasilał się, potem doszedł prawy piszczel. Jechało się nieźle dopóki nie zaczęły się górki, ale ciągle ból był akceptowalny. Droga Węgorzewo - Gołdap jest w remoncie, wahadła, krótki kawałek bez nawierzchni, trochę bruku Baniach Mazurskich dały nieźle w kość. W Gołdapi widzimy wilka i Marcina odjeżdżających ze stacji, Big Milk, hod-dog, chwila na trawie i dalej w trasę.










Górek coraz więcej, trasą tą już jeździłem także wiem co mnie czeka, Gosia na podjazdach zostaje, dla niej jest stanowczo za szybko. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy trójstyku, ale dzieciak chciał kasę za wejście więc podziękowaliśmy, byłem tutaj w maju. Super zjazd (właśnie wtedy w maju wybrałem się specjalnie aby go podjechać), 100 m do dołu, prawie 60 na liczniku, wszystkim po imprezie został w pamięci widok z wiatrakami na szczycie. Końcówka mocno się dłużyła, co chwila ktoś się pytał "daleko jeszcze?", ostatecznie dojechaliśmy około 19.30.

Obiad, prysznic, materacyk, smarowanie nogi które niewiele pomogło, ubieramy się na nocną jazdę i po kolejnej roszadzie w składzie wyruszamy spowrotem. Początek przyjemny, choć momentami jest zimno, zrobiło się trochę bardziej płasko. Przed Raczkami Gosia ma dość, chcieliśmy zostać w tyle ale chłopaki zwolnili, więc jechaliśmy dalej w grupie. Kilka przystanków na ubranie się (Gosia dostała kutkę bo zapomnieliśmy windstopera spakować), poszukiwania rzeczy które nocą na dziurach powypadały, dołącza do nas Marcin, który spał gdzieś na przystanku. Kolejny PK w Olecku, chłopaki trochę zbłądzili gdy byłem z tyłu, na szczęście nie odjechali daleko. Zaczyna się robić jasno, pojawiają się delikatne mgły, nadal wpadamy na zimne momentami powietrze. Na kolejny pozaplanowy punkt docieramy o świcie, Gosia już wcześniej zapowiedziała że kładzie się spać, więc jakieś 20 minut poleżeliśmy w namiocie, może nawet na chwilę usnęliśmy.



Z punktu wyjechaliśmy z grupą którą mieliśmy cały czas za plecami, kolano znowu daje znać o sobie, tym razem już mocniej. Boli po prostu od zginania, nie ważne czy pracuje mocno czy lekko, czuję przy każdym obrocie korby. Noga na dole, nad stawem skokowym boli także. Około Rynu zaczynają się znowu upierdliwe podjazdy, i tak będzie już do końca, góra dół góra dół. Smaruję kolano ketonalem, poprawiam voltarenem i przez jakieś 1,5-2 h boli mniej. Na takiej trasie trudno o współpracę w grupie, każdy jedzie sam w zasięgu wzroku. Postój na Orlenie w Mrągowie, to przedostatni Punkt Kontrolny, znowu małe roszady w składzie bo wpadamy na grupę z którą przejechaliśmy większość trasy.





Krótkie leżenie w poziomkach przy drodze podczas siku-stopa znowu dodało Gosi trochę sił, wyglądała już jak zombie. Kolano zaczyna boleć naprawdę mocno, zaczynam się zastanawiać czy wogóle ukończę imprezę. Wszyscy są już mocno wymordowani, często bywa tak że na w miarę praskich fragmentach jedziemy 23-25 km/h, a pod górkę bywa, że widzę na liczniku mniej niż 10 km/h. Heniu rozwalił koło na przejeździe kolejowym, dla niego to niestety koniec imprezy bo nie dało sie dalej jechać.

Jakoś udało się doturlać do Dobrego Miasta, jest już gorąco, a jeszcze 36 km do celu, oczywiście pagórki cały czas. Gosia za to ma problem po przeciwnej stronie nogi - z achillesem, chce żebym zadzwonił w celu zwiezienia jej z trasy. Oszukałem ją trochę co do dystansu jaki pozostał do mety, twierdzi że dojedzie. Tak więc oboje z kwaśnymi minami dojechaliśmy w końcu, pół kilometra przed obozowiskiem Stasiu urwał łańcuch, więc dojechał na hulajnodze. Ostatecznie dotarliśmy do celu o 14.30. Jedzonko, prysznic i na jakąś godzinkę do namiotu. Przyjeżdżają kolejni zawodnicy, inni się zbierają do wyjazdu, i tak do wieczora czas płynie na rozmowach, jedzeniu i odpoczynku.














Kolejną noc przespałem jak zabity, rano wyjechali pozostali zawodnicy, a my tak jak założyliśmy mieliśmy jeszcze sielski dzień spędzony na nicnierobieniu. Z nogą nie jest dobrze, kolano spuchło, piszczel boli, jak na razie czekam na wizytę u lekarza, bo na trzech chirurgów w mieście dwóch jest na urlopie. Mam nadzieję że to kolejne przeciążeniowe zmęczenie, coś w tym roku mam problem, i nie mogę sobie z nim poradzić.

Najważniejsze że udało się przejechać Gosi, było zdecydowanie trudniej niż w ubiegłym roku, choć teraz były dużo lepsze warunki do jazdy. W ciągu miesiąca z kawałkiem zrobiła progres na jaki ja pracowałem prawie rok. Ślad znowu mam w kawałkach, jakiś jest problem z długimi przejazdami.



Zaliczone gminy: Nowinka (w końcu się udało, niby blisko, a nie po drodze), Kolno, Jeziorany, Świątki, Miłakowo.
Kategoria >300, z Gosią


Dane wyjazdu:
302.69 km 0.00 km teren
10:30 h 28.83 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Brevet 300

Niedziela, 23 czerwca 2013 · dodano: 24.06.2013 | Komentarze 4

Na wyjazd skusiła mnie pora jazdy czyli noc i fakt że żaba chciała się z dystansem zmierzyć. Dojazd w słońcu i wielkiej duchocie pożyczonym samochodem, ani wygodnie ani przyjemnie - nie lubię siedzieć za kółkiem. Jakaś godzina odpoczynku, potem zaczęli zjeżdżać się uczestnicy, przebieranie, jedzenie, chwila rozmowy ze znajomymi i nieznajomymi :), minuta odprawy i ruszamy o 18tej.













Ruszamy spokojnie, ale z każdym kilometrem tempo coraz wyższe, na pierwszym podjeździe (taka popierdułka, ale dosyć długa) odbyła się selekcja i część uczestników została w tyle. Na przodzie Maciek z Grześkiem nadawali tempo, ja z Tomkiem do nich dociągnęliśmy, ale reszta grupy już nie. Czekam więc na żonę i formuje się grupka pięciu osób w której dojechaliśmy do mety. Niewiele jest do opisania z trasy, po prostu jechałem, trochę pogadaliśmy, poznaliśmy się nawzajem bo wokół same nieznane mi osoby. Krótka wizyta na punkcie (85 kilometr), jakaś kanapka, tankowanie bidonów, telefon do Babci i ruszamy na tym razem krótki bo tylko 40km odcinek.



Tempo ponad 30km/h jest Gosi trochę zbyt mocne, ale na kole się utrzymuje, zaczyna się noc. W dzień było duszno, ale na szczęście niezbyt gorąco, za to po zachodzie słońca robi mi się zimno, choć na termometrze jest ponad 20 stopni. Jedziemy zmianami co około 1km, starając się trzymać tempo około 30 km/h, czas mija przyjemnie, a oprócz lekkiego dyskomfortu temperaturowego jedzie mi się super. To chyba najprzyjemniejsza wycieczka do tej pory, w grupie wiadomo że dużo lżej a tempo jazdy jest dla mnie odpowiednie. W Nowej Wsi pod Ostrołęką jest dłuższy postój, jemy zupę, jest kawa/herbata, łapiemy jednego kolegę (Jarka) który odpadł z grupy Maćka i Grześka i dalej jedziemy w sześciu. Okazało się że nie zapakowałem ze sobą ani rękawów ani nogawek, a w wiatrówce bym się ugotował, więc jadę dalej na krótko, z tym że jest trochę lepiej bo w międzyczasie trochę przeschłem :) W Pułtusku krótka przerwa, pierwszy raz widziałem żonę leżącą na chodniku o 2.30 w nocy :) jest nieźle, tylko kręgosłup dostał mocno w kość. Mnie zaczyna boleć prawe kolano, dziwne, bo zawsze wszystkie bóle różnych fragmentów ciała miałem po lewej stronie, nie wiem, może od zimna ? Bo trasa płaska, a na prostych jakoś specjalnie nie cisnąłem, poza momentem gdy odskoczyłem do przodu wymienić baterię w lampce tak, aby grupy nie wstrzymywać.

W miarę zbliżania się do Nasielska na niebie coraz więcej błysków, przed nami gdzieś leje, zaczyna się robić coraz jaśniej. Dosłownie kilka km przed punktem Marcinowi wyrwało szprychę z obręczy, próbowaliśmy ją wyjąć, potem uciąć, ale się nie udało, dało się na szczęście jechać bez klocków z tyłu. Zaczął kropić deszczyk, i w tym samom monecie wstało słoneczko, muszę policzyć który to już świt w tym roku obserwowany z siodełka.



Trochę na Marcina czekamy, ale w końcu on zostaje a my jedziemy już swoim tempem. Trafiamy na mokrą drogę, po uczestnikach widać że są już mocno zmęczeni, tempo siada (do ostatniego checkpoina było 29,9 km/h) Końcówka w mniejszym i większym deszczu, choć cały czas słońce widać na niebie :)




Meta osiągnięta o 5.38, nie spodziewałem się że tak szybko się uda, Gosia zmęczona, szczęśliwa, ale zarzeka się że nigdy więcej... :) Pojedliśmy, popiliśmy, zapakowaliśmy się i ruszyliśmy spowrotem. Droga ciężka, mnie bolało cały czas to kolano, a Gosia miała mega skurcze.


Zaliczone gminy: Jabłonna, Nowy Dwór Mazowiecki, Zakroczym (obszar wiejski), Zakroczym (miasto) Joniec, Nowe Miasto, Świercze, Sońsk, Ciechanów (obszar wiejski), Ciechanów (miasto), Regimin, Grudusk, Czernice Borowe, Przasnysz (obszar wiejski), Przasnysz (miasto), Płoniawy-Bramura, Krasnosielc, Olszewo-Borki, Sypniewo, Czerwonka, Maków Mazowiecki, Szelków, Pułtusk (obszar wiejski), Pułtusk (miasto), Winnica, Nasielsk.
Kategoria >300, z Gosią


Dane wyjazdu:
398.00 km 0.00 km teren
15:20 h 25.96 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Rajd Wyszehradzki

Sobota, 18 maja 2013 · dodano: 20.05.2013 | Komentarze 8

Początkowo miałem startować z kolegami w grupie Randonneurs Polska, ale nie wdając się w szczegóły wyszło tak że wystartowaliśmy pod szyldem Kadra MASTERS PZKOL.

Startujemy jako dziewiąta grupa, na początek spory podjazd, potem dziurawy zjazd, na którym Jarek zakończył swoją przygodę z rajdem przebijając na raz obydwie dętki na jednej dziurze. Tempo jak dla mnie kosmiczne, peletonik jedzie cały czas około 40 km/h. Po prawej fajny widok na Dunaj, ale nie ma czasu się rozglądać. Za chwilę dochodzi nas ekipa CORRATEC TEAM, nasza grupa rwie się na dwie części, ci mocniejsi pognali za nimi, a my zostaliśmy z tyłu. Potem prawie 100 km po płaskim do pierwszego punktu jechaliśmy z Węgrami z TriGranit. Z tym że ostatnie kilometry do punktu jechałem już cały czas z tyłu, wioząc się za grupą tylko aby dotrwać do checkpointa. Tam wcale się nie spiesząc ubrałem nogawki, wziąłem z samochodu plecak i dynapack'a, udzieliłem wywiadu :) i sam ruszyłem w noc. Kawałek za Nitrą pojawiają się błyski na niebie i bardzo porywisty wiatr, czuję że może być ciekawie za chwilę, ale jadę swoje. Gdy zatrzymałem się na chwilę zmienić baterię w latarce trafiłem na Węgra jadącego samotnie, ale z samochodem, załapałem się z nim, potem złapaliśmy Marcina i Łukasza z ULTRATEAM i spory kawałek jechaliśmy we czwórkę. Z 5 minut ostrych opadów i w sumie jakieś 1,5 h mżawki. Na jakimś zjeździe Marcin złapał gumę, dobrze że w samochodzie była duża pompka więc poszło sprawnie. Chłopcy z ULTRATEAM zostali, jechałem dalej z Węgrem, ale w Prievidzy podziękowałem mu za współpracę, musiałem chwilę odsapnąć i zjeść coś normalnego, bo od słodyczy robiło mi się niedobrze. Za miastem rozpoczął się podjazd, na początku niewinnie, obserwowałem wysokość na GPS, bo i tak nic więcej widać nie było :) Potem pojawił się znak 12% i wiedziałem że za chwilę będzie ciekawie, ale nic - cisnę. Dojechałem mniej więcej do 700 m.n.p.m. i spotkałem Maćka prowadzącego rower, okazało się że miał problem z łańcuchem i prawie godzinę spędził na naprawie. Weszliśmy z buta te prawie 100m do góry, jakie brakowało do szczytu, wiedziałem po odprawie że będzie dziurawy zjazd, ale takiej rzeźni się nie spodziewałem. Udało się może ze 300-400 m zjechać i niestety trafiłem... przymusowy postój na zmianę dętki, potem przed Ziliną Maciek też trafił na jakąś dziurę. Byliśmy głodni wściekle, zero wody, trochę poratowali nas panowie z wozu technicznego jakiejś ekipy. Mieliśmy nadzieję że w dużym mieście coś będzie w nocy otwarte, a tu dupa - policjanci mówią że może coś na granicy - ile do granicy? 40 jakieś !!! no pięknie toż to z 1,5 h jazdy !!!. Po drodze dostajemy jeszcze trochę wody (prywatnej) od policjantów zabezpieczających trasę. Na kolejnym 12% podjeździe już nie staram się na siłę wjechać, ale i tak zaczyna mnie boleć lewa noga, w dziwnym miejscu bo z przodu na piszczeli tuż nad kostką. Na zjeździe ból ustępuje, ale tylko na chwilę, bo zaraz jest kolejny podjazd, może już nie tak stromy ale boli jak cholera. Wpychamy rowery z buta na górkę, na granicy nie ma dosłownie nic, gość z obsługi dał nam po kawałku kiełbasy, opchaliśmy się wafelkami i ruszyliśmy w dół do Czech. Drogi tutaj zdecydowanie lepsze, na Słowacji jest podobnie jak w Polsce, a może wręcz jeszcze gorzej. Ból nie ustępuje, gdy próbuję jechać bardziej na prawą nogę zaraz zaczyna mnie boleć kolano. W Ostravicach wreszcie znaleźliśmy otwarty sklep, zjedliśmy w końcu coś normalnego, zadzwoniłem do Jarka który powiedział że ma być autobus jadący na końcu i może mnie z punktu w Cieszynie zabrać. Po drodze cały czas spore hopki, boli jak cholera i tutaj podejmuję decyzję że odpuszczam, od Cieszyna jeszcze 130 km, lepiej na pewno nie będzie a może być już tylko gorzej. Kondycyjnie było OK, ze snem też żadnych problemów, wydaje mi się że te 5h bym z Maćkiem przekręcił jeszcze. Na puncie spędziłem ponad 2 h czekając na autobus, okazało się że był, ale pojechał inaczej. Wkurw niesamowity, ładnie mnie Lang wycyckał. Cudem przekonałem kierowcę busa żeby zabrał mnie z rowerem, ale udało się jakoś do Krakowa dotrzeć. Przejazd przez miasto okropny, nie miałem już GPS, bo na puncie pożyczyłem chłopakowi z dziewczyną, znajomości miasta zero, korki straszne, ale się udało na Błonia dostać.

Nie wiem co z nogą będzie, mam nadzieję że to tylko ból przeciążeniowy, boli nadal przy chodzeniu. Trzeba odpocząć, a przed następnym wypadem w góry odpowiednio mięśnie wzmocnić. Do takiego wyzwania nie byłem przygotowany, i to czego się najbardziej obawiałem ziściło się. Ale jak miało być jeśli w górach byłem pierwszy raz w życiu rowerem ?
Kategoria >300, zawody