Info
Ten blog rowerowy prowadzi dodoelk z miasta Ełk. Przejechałem 192240.84 kilometrów w tym 4539.60 w terenie. Moja średnia prędkość 20.53 km/hWięcej o mnie. GG: 5934469
odwiedzone gminy
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2024, Październik8 - 0
- 2024, Wrzesień17 - 0
- 2024, Sierpień6 - 0
- 2024, Lipiec9 - 0
- 2024, Czerwiec16 - 0
- 2024, Maj18 - 0
- 2024, Kwiecień25 - 0
- 2024, Marzec33 - 0
- 2024, Luty33 - 0
- 2024, Styczeń27 - 0
- 2023, Grudzień25 - 0
- 2023, Listopad25 - 0
- 2023, Październik22 - 0
- 2023, Wrzesień30 - 0
- 2023, Sierpień31 - 0
- 2023, Lipiec32 - 0
- 2023, Czerwiec32 - 0
- 2023, Maj37 - 0
- 2023, Kwiecień31 - 0
- 2023, Marzec30 - 0
- 2023, Luty30 - 0
- 2023, Styczeń29 - 0
- 2022, Grudzień27 - 0
- 2022, Listopad26 - 0
- 2022, Październik33 - 0
- 2022, Wrzesień27 - 0
- 2022, Sierpień33 - 0
- 2022, Lipiec35 - 4
- 2022, Czerwiec38 - 0
- 2022, Maj29 - 0
- 2022, Kwiecień31 - 0
- 2022, Marzec36 - 3
- 2022, Luty27 - 0
- 2022, Styczeń28 - 0
- 2021, Grudzień31 - 0
- 2021, Listopad23 - 0
- 2021, Październik33 - 0
- 2021, Wrzesień29 - 0
- 2021, Sierpień30 - 0
- 2021, Lipiec29 - 0
- 2021, Czerwiec34 - 4
- 2021, Maj35 - 2
- 2021, Kwiecień26 - 3
- 2021, Marzec37 - 0
- 2021, Luty34 - 1
- 2021, Styczeń38 - 0
- 2020, Grudzień32 - 1
- 2020, Listopad27 - 2
- 2020, Październik29 - 0
- 2020, Wrzesień25 - 0
- 2020, Sierpień23 - 4
- 2020, Lipiec35 - 2
- 2020, Czerwiec33 - 2
- 2020, Maj30 - 2
- 2020, Kwiecień32 - 10
- 2020, Marzec27 - 0
- 2020, Luty30 - 0
- 2020, Styczeń20 - 3
- 2019, Grudzień25 - 4
- 2019, Listopad36 - 4
- 2019, Październik32 - 0
- 2019, Wrzesień28 - 0
- 2019, Sierpień23 - 3
- 2019, Lipiec23 - 0
- 2019, Czerwiec24 - 3
- 2019, Maj29 - 2
- 2019, Kwiecień28 - 3
- 2019, Marzec23 - 0
- 2019, Luty34 - 0
- 2019, Styczeń34 - 5
- 2018, Grudzień29 - 2
- 2018, Listopad31 - 0
- 2018, Październik25 - 1
- 2018, Wrzesień24 - 7
- 2018, Sierpień26 - 3
- 2018, Lipiec27 - 0
- 2018, Czerwiec26 - 3
- 2018, Maj29 - 4
- 2018, Kwiecień27 - 0
- 2018, Marzec34 - 4
- 2018, Luty40 - 1
- 2018, Styczeń35 - 1
- 2017, Grudzień33 - 2
- 2017, Listopad35 - 1
- 2017, Październik26 - 0
- 2017, Wrzesień26 - 2
- 2017, Sierpień25 - 6
- 2017, Lipiec31 - 2
- 2017, Czerwiec23 - 0
- 2017, Maj28 - 4
- 2017, Kwiecień26 - 6
- 2017, Marzec30 - 1
- 2017, Luty21 - 9
- 2017, Styczeń24 - 13
- 2016, Grudzień34 - 3
- 2016, Listopad27 - 2
- 2016, Październik33 - 0
- 2016, Wrzesień23 - 11
- 2016, Sierpień25 - 4
- 2016, Lipiec37 - 3
- 2016, Czerwiec24 - 12
- 2016, Maj33 - 2
- 2016, Kwiecień30 - 19
- 2016, Marzec30 - 6
- 2016, Luty30 - 0
- 2016, Styczeń30 - 15
- 2015, Grudzień33 - 4
- 2015, Listopad16 - 0
- 2015, Październik30 - 3
- 2015, Wrzesień31 - 5
- 2015, Sierpień27 - 19
- 2015, Lipiec31 - 27
- 2015, Czerwiec36 - 7
- 2015, Maj34 - 10
- 2015, Kwiecień24 - 6
- 2015, Marzec30 - 11
- 2015, Luty25 - 7
- 2015, Styczeń28 - 13
- 2014, Grudzień29 - 10
- 2014, Listopad31 - 10
- 2014, Październik25 - 11
- 2014, Wrzesień29 - 6
- 2014, Sierpień28 - 23
- 2014, Lipiec38 - 21
- 2014, Czerwiec30 - 23
- 2014, Maj35 - 8
- 2014, Kwiecień31 - 16
- 2014, Marzec27 - 18
- 2014, Luty30 - 9
- 2014, Styczeń35 - 16
- 2013, Grudzień26 - 5
- 2013, Listopad34 - 7
- 2013, Październik32 - 11
- 2013, Wrzesień29 - 10
- 2013, Sierpień40 - 5
- 2013, Lipiec18 - 10
- 2013, Czerwiec26 - 12
- 2013, Maj25 - 17
- 2013, Kwiecień25 - 21
- 2013, Marzec24 - 10
- 2013, Luty30 - 4
- 2013, Styczeń38 - 1
- 2012, Grudzień25 - 4
- 2012, Listopad29 - 0
- 2012, Październik31 - 7
- 2012, Wrzesień29 - 7
- 2012, Sierpień31 - 8
- 2012, Lipiec34 - 33
- 2012, Czerwiec35 - 20
- 2012, Maj36 - 10
- 2012, Kwiecień30 - 13
- 2012, Marzec27 - 29
- 2012, Luty42 - 39
- 2012, Styczeń42 - 20
- 2011, Grudzień28 - 5
- 2011, Listopad30 - 3
- 2011, Październik34 - 4
- 2011, Wrzesień57 - 26
- 2011, Sierpień55 - 14
- 2011, Lipiec41 - 24
- 2011, Czerwiec55 - 18
- 2011, Maj57 - 36
- 2011, Kwiecień52 - 21
- 2011, Marzec50 - 3
- 2011, Luty29 - 5
- 2011, Styczeń3 - 0
- 2010, Listopad12 - 1
- 2010, Październik32 - 0
- 2010, Wrzesień43 - 1
- 2010, Sierpień3 - 0
it outsourcing
Wpisy archiwalne w kategorii
>300
Dystans całkowity: | 32631.63 km (w terenie 201.00 km; 0.62%) |
Czas w ruchu: | 1290:35 |
Średnia prędkość: | 25.28 km/h |
Maksymalna prędkość: | 74.52 km/h |
Suma podjazdów: | 29533 m |
Maks. tętno maksymalne: | 172 (92 %) |
Maks. tętno średnie: | 147 (79 %) |
Suma kalorii: | 188822 kcal |
Liczba aktywności: | 66 |
Średnio na aktywność: | 494.42 km i 19h 33m |
Więcej statystyk |
Dane wyjazdu:
1010.00 km
0.00 km teren
39:26 h
25.61 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:czołg
Brevet 1000
Środa, 15 czerwca 2016 · dodano: 22.06.2016 | Komentarze 8
Do Pomiechówka docieram pociągiem, były dwie opcje - pierwsza chwilę przed startem, druga około południa. I tak źle i tak niedobrze. Wybieram dojazd poranny, dzięki temu jestem od 6tej na nogach, a start zaplanowany jest na 18tą...we środę. Zupełnie bez sensu. Zabijam czas leżeniem na ławce, drzemką i czytaniem książki, trochę później spotykam kolegów - Krzyśka i Wieśka, oraz Adama. Chwilę spędzam w domu u organizatora (Piotrka) pijąc wspaniałą kawę i rozmawiając na różne, bardziej lub mniej rowerowe tematy. Godzinę przed melduję się w szkole, coś na ząb, przebieranie, szykowanie przepaków, trochę papierologii i montaż nadajników. Krótka odprawa, pamiątkowe foto i równo o 18.00 ruszamy.Ubrany jestem od razu na długo, cały dzień raczej marzłem, poza tym nie chcę tracić czasu na przebieranie się za kilka godzin. Tempo spokojne, tylko Jarek jedzie szybciej, kilka osób zostaje z tyłu, peleton liczy jakieś 10 osób. Do pierwszego PK sprawnie, poza tym że było kilka odcinków kiepskiej nawierzchni. Na punkcie są organizatorzy, woda, bułka, banan i w drogę. Robi się ciemno, zrywa się wiatr, a było tak pięknie....wieje mocno z południowego zachodu. Porywy wiatru przynoszą ze sobą także niezbyt intensywny deszcz. Kazik łapie gumę, stajemy na przystanku, część peletonu jedzie dalej, ja zostaję, w sumie jest nas piątka. W tej grupce przejedziemy razem parę ładnych kilometrów jeszcze. Przed przejazdem nad A1 zaczyna mocniej padać, stajemy na chwilę założyć kurtki, całe szczęście mocny deszcz nie trwał długo. Do jednej ze skarpet górą wlało się trochę wody po wjechaniu w koleinę, chlupie ale bardzo nie przeszkadza. Docieramy do PK2, koledzy właśnie odjeżdżają, tankujemy wodę i jedziemy dalej.
Ujechaliśmy ledwie kawałek kiedy czuję że zaczyna rowerem nosić. Kolejna guma, zmieniam, pompuję, dobrze że przestało padać. Asfalt był tak nagrzany, że woda w oczach paruje, pojawiają się klimatyczne mgiełki, fajnie bo ciepło. Wiatr kręci, są momenty gdzie jest lżej, czasem zawiewa mocniej z boku, zaczynam odczuwać pierwsze oznaki zmęczenia. Stacja na PK3 jest zamknięta, pani sprzedaje z okienka, kupuję PEPSI, siadam pod ścianą i na chwilę zamykam oczy. Czas się zbierać, nie ma co przedłużać. W Kruszwicy widać Mysią Wieżę, jest już jasno, nie zjeżdżam jednak z trasy. Włącza mi się tryb zombie, mam wszystkiego dość, to najgorszy moment na rowerze, zaczynający się kolejny dzień. Zresztą chyba wszystkim jedzie się fatalnie turlamy się ciut ponad 20 km/h. Gdy ciągnę grupę i na podjazdach odzywają się kolana, nie boli, ale organizm daje ostrzeżenia aby nie przeszarżować. Odliczam kilometry do kolejnego punktu...
Na punkcie pałaszuję kanapkę, uzupełniam zasoby podręczne, Wojtek coś się guzdrze, pytam się o co chodzi - chce zostać. Za szybkie tempo, szkoda, ale co zrobić - jego decyzja. Droga do Gniezna to dalej walka z wiatrem, w samym mieście nie jadę tak jak prowadzi ślad, chcę zobaczyć Katedrę. Nie wiem kiedy uda mi się zawitać tutaj po raz kolejny, a być i nie zobaczyć...Nie mam ochoty na fotki po drodze, ale tą jedną planowałem już przed startem. Zaczyna się spory ruch, zarówno w samym miasteczku jak i na jego wylotach, dobrze że po odpoczynku i jedzonku jedzie się zdecydowanie lepiej. Muszę gonić kolegów, ale nie zarzynam się, pomny znaków ostrzegawczych sprzed kilkudziesięciu minut. W Wólce ciut za wcześnie skręcamy, ale dzięki temu trafiamy na sklep. Zimne mleko z lodówki, dwie drożdżówki, telefon do żony i zmiana ubrań na dzienne. Jest chwila po 9tej a już się żar z nieba leje. Dalej wiatr morduje, tryb zombie trochę odpuścił, ale nadal jestem wypruty, staram się nie patrzeć na licznik bo ten stoi w miejscu. Tomek zostaje z tyłu, kilka razy czekamy, ale jedzie coraz wolniej, więc na pierwszy DPK docieramy we trójkę.
Dowiadujemy się że koledzy ruszyli 30 minut wcześniej, długo tu siedzieli. Nie trwonimy tak bardzo czasu, pyszna pomidorowa, jeszcze lepszy makaron, jakieś zapasy na drogę i ruszamy dalej. Nie mam zamiaru ich gonić, ciężko się jedzie z pełnym żołądkiem. Odzywają się nadgarstki, zaczynam się wiercić w siodełku, co to będzie do końca ??? Odcinek do kolejnego punktu to tylko kilka kilometrów, cały czas gorąco, cały czas mocno wieje z boku. Stajemy na kawę, znowu mnie zaczyna mulić. Przed Widawą zaczynają łapać skurcze za lewą łydkę, łykam magnez i puszcza. Także lewe kolano ostrzega aby nie przeginać, chowam się za kolegami. W notatce głosowej jakie sobie robię po trasie oznajmiłem - "jestem skonany...a to dopiero połowa trasy..." Do PK7 dobijamy mając stratę niecałej godziny do Krzyśka i Wieśka.
Kilka kilometrów po tym jak ruszyliśmy niebo zrobiło się czarne, udało się doskoczyć na przystanek. Niezła była dzida gdy przed chmurą uciekaliśmy, obrywając jedynie kilkoma kroplami. Korzystając z okazji kładę się, zasnąć się nie udaje, ale trochę odpocząłem. 20 minut później ruszamy, lekko kropi. Ubraliśmy się na deszcz, chwilę po ruszeniu przestaje padać, wychodzi słonko, a asfalt paruje tak jak w nocy. Na niebie pojawia się tęcza, fajnie to wyglądało, bo jeden z jej końców wychodził wprost z komina Bełchatowskiej elektrowni. Ten fragment to chyba najgorszy odcinek trasy, droga nierówna, wiatr jak na złość zmienił się na wschodni, a miało wiać w plecy...
Na PK8 doganiamy kolegów, właśnie ruszają, byli tutaj dłużej. Po głowie chodzi mi czy nie przeskoczyć do nich, ale odpuszczam. My też stajemy na jakieś pół godziny coś zjeść. Ruchliwa krajówka, przejazd przez Piotrków z kupą świateł, wszyscy spieszą na mecz. Za miastem wcale nie jest lepiej, "12" bardzo ruchliwa, po skręcie na "74" ciut mniej aut, choć i tak sporo, przynajmniej asfalt jest dobry. Tak jak do tej pory było, tak i teraz jest - po odpoczynku jedzie się w miarę dobrze, potem zaczyna mulić. Dwa razy proszę chłopaków o krótkie postoje na przystankach, 5 minut z zamkniętymi oczami pozwala przejechać kilka kilometrów. W końcu jest PK9, siadam na zewnątrz, bo w środku jest za gorąco, opieram się o ścianę i udało się "zrobić dzięcioła". Mózg zresetowany, kawa, batonik, dziwna sprawa bo cały czas mogę jeść słodycze i mnie nie mdli. Miły pan ze stacji mówi że czekają nas dwa podjazdy, to dobrze - coś się w końcu zacznie dziać.
Faktycznie trzeba trochę pokręcić, szału nie ma, ale gdy depnę mocniej w pedały odzywają się kolana. Mamy tylko kilka minut straty do poprzedzającej grupy i przed Skarżysko-Kamienną zjeżdżamy się. Wszystkim chyba brak snu doskwiera, bo koledzy też właśnie z przystankowej ławki się podnoszą. Zostało już tylko kilka kilometrów do PK w Iłży, od Starachowic w końcu jest fragment gdzie wiatr wieje w plecy...w końcu. Jędrzej gubi jakimś cudem podsiodłówkę, ja wykorzystuję ten moment na kolejne zamknięcie oczu, tym razem komary atakują. Każdy czuje już ciepłe jedzenie, jedziemy szybko popychani wiatrem, taki "syndrom obiadu".
Jest 3.30, zaczyna świtać. Idę wziąć prysznic, przebieram się w coś luźnego, kolejna pomidorowa, do tego schabowy, budzik na 6.30 i lulu. Budzę się o 5.17 gotowy do drogi, ale nie chce mi się jechać samemu więc śpię dalej. Trzeba się zebrać, szybka kawa i w drogę, zostały trzy setki. Gdy patrzyłem w prognozy myślałem że będzie lekko, łatwo i przyjemnie. Wiatr w plecy, będziemy lecieć nie mniej niż 30 km/h. Tyle teorii, bo w praktyce tak różowo nie było.
Ruszamy o 7mej, ubieram się na długo, może dlatego że po spaniu jest mi zimno. Szybko robi się ciepło, ale mocny, boczny południowy wiatr skutecznie chłodzi. Odcinek od Iłży do Opola Lubelskiego był ciężki, na Wiśle piździło jak w kieleckim :) choć to granica mazowieckiego i lubelskiego. Po skręcie na północ zdecydowanie milej, jedyny problem to szybko rosnąca temperatura. Meldujemy się na stacji w Puławach, trafiamy na autokar z wycieczką, noszkur...ani do kibla ani do kasy się dostać nie można. Robię striptease na zewnątrz, mam wszystko głęboko w d... Trzeba coś zjeść, przejeżdżamy ledwie kilometr i trafiamy na otwartą pizzerię. Zimna cola, zamiast pizzy biorę calzone, ogarniam służbowe telefony, jest cień, na zewnątrz ponad 30 stopni... Zabawiliśmy bitą godzinę.
Z nowymi siłami ruszamy dalej, gorąco, mocno wieje, za bardzo nie pomaga, bo zamiast wiać z południa (jak to było o świcie) zawiewa bardziej z zachodu. Momentami żałuję tego że spałem, choć z drugiej strony nie wiadomo czy czułbym się tak dobrze. Koło Dęblina widać czarne chmury, zaczyna pizgać konkretnie. Stajemy uzupełnić wodę, pytam się kobiety w sklepie czy możemy się schronić w środku, ale koledzy chcą jechać. Jeszcze nigdy wiatr mnie z drogi nie zepchnął, gdyby był rów, płot albo las zrobiłbym sobie krzywdę, a tak wylądowałem na polu jakieś 2 metry od pobocza. Szybki sprint spowrotem, leje mocno, ale krótko, 15 minut później wyruszamy. Wychodzi słonko, kolejny raz asfalty parują. Mnóstwo połamanych gałęzi, połamanych jak zapałki drzew, również takich wyrwanych z korzeniami. My dostaliśmy chyba tylko kantem tej chmury. W Wildze zamknięta droga, jedziemy objazdem przez wiśniowe sady. Kolejna wizyta w sklepie, wracamy do 801, stąd już rzut beretem do PK12.
Na punkcie jest wallace, rozmawiamy o imprezie, o zamkniętej z powodu nawałnicy DK50, kolejna kawa i czas ruszać. Coraz mocniej doskwiera mi tyłek, nadgarstki już nie bolą, za to czuję poduszki w dłoniach. Czuć już koniec, nie zamulamy, systematycznie posuwamy się do przodu. Wiatr trochę zelżał, nadal wieje z boku, zaczynają mnie boleć kolana, po tym jak zaszło słońce zaczyna mi być zimno, a jest przecież ciągle dobrze ponad 20 stopni. Stajemy pod sklepem, ubieram się, woda, cola i coś na ząb. To ostatni postój na trasie.
Wracają siły, czyżby znowu "syndrom obiadu"? i wizja piwa z czipsami na mecie ?. Wołomin, Radzymin, Nieporęt, pojawiają się tablice z Nowym Dworem Mazowieckim, ale nasza trasa odbija jeszcze na północ. W Nasielsku stajemy tylko po pieczątkę, doganiamy kolegów którzy (jak widzę teraz) sporo pobłądzili i wspólnie wjeżdżamy na metę. W Pomiechówku jest mokro, odbicie do Nasielska pozwoliło uniknąć kolejnego spotkania z deszczem.
Trasa nie była trudna, najbardziej doskwierał mocny, w większości boczny wiatr i wysoka temperatura. Kilka razy trafiałem na deszcz, ale nie był to problem. W czasie jazdy myślałem o tym jak to będzie jechać jeszcze jeden tysiąc. Inaczej się do sprawy podchodzi mając 300 w nogach, inaczej mając 900 a jeszcze inaczej siedząc w fotelu przed ekranem gdy dupa nie boli. Nic już chyba nie wymyślę, przyjdzie się po prostu z bólem pogodzić. Przygotowanie fizyczne jest OK, to był niezły trening psychiki, generalny sprawdzian przed BBT zaliczony. Czas brutto 52h12min.
tych kilka zdjęć, jakie zrobiłem po drodze
ślad z trackcourse.com:
dzień 1
dzień 2
dzień 3
Gmin 83: Pomiechówek, Załuski, Naruszewo, Wyszogród, Młodzieszyn, Słubice, Płock, Gostynin (obszar wiejski), Gostynin (teren miejski), Łanięta, Nowe Ostrowy, Krośniewice, Chodów, Kłodawa, Babiak, Sompolno, Wierzbinek, Piotrków Kujawski, Kruszwica, Strzelno, Mogilno, Trzemeszno, Gniezno (obszar wiejski), Gniezno (teren miejski), Niechanowo, Witkowo, Strzałkowo, Września, Kołaczkowo, Pyzdry, Gizałki, Chocz, Blizanów, Żelazków, Opatówek, Godziesze Wielkie, Brzeziny, Błaszki, Wróblew, Sieradz (obszar wiejski), Sieradz (teren miejski), Burzenin, Widawa, Zelów, Drużbice, Wola Krzysztoporska, Piotrków Trybunalski, Sulejów, Aleksandrów, Paradyż, Żarnów, Końskie, Stąporków, Bliżyn, Skarżysko-Kamienna, Suchedniów, Skarżysko Kościelne, Wąchock, Starachowice, Rzeczniów, Sienno, Lipsko, Solec nad Wisłą, Łaziska, Puławy (obszar wiejski), Puławy (teren miejski), Dęblin, Stężyca, Maciejowice, Wilga, Sobienie-Jeziory, Karczew, Otwock, Józefów, Wiązowna, Halinów, Zielonka, Poświętne, Wołomin, Radzymin, Nieporęt, Wieliszew, Serock.
Dane wyjazdu:
535.20 km
0.00 km teren
23:04 h
23.20 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Focus Cayo 4.0
Maraton Podróżnika
Sobota, 4 czerwca 2016 · dodano: 07.06.2016 | Komentarze 2
Do Kielc dojeżdżamy pociągiem, po drodze dosiada się Jacek, a potem Tomek, droga mija szybko na rozmowie. Jest wcześnie, kręcimy się po mieście, obiad, kawa, fotki, potem dojazd do bazy maratonu. Jadę jeszcze do wioski po piwo na wieczór, jest ognisko, kiełbaski, kupa znajomych. Spać idziemy wcześnie, zasypiam momentalnie i budzę się wyspany już o 5tej w sobotę.Spokojne śniadanie, zastanawiam się jak się ubrać, a że jest chłodno ubieram długi rękaw. Startuję w 3ciej grupie, Gosia 5 minut po mnie. Zjeżdżam w dół i czekam na następną grupę. Jest małżonka, można ruszać. Tempo spokojne, jest kilka górek, parę osób wyprzedzamy, parę osób nas wyprzedza. Chwilę jedziemy z trzysetkowiczami: Moniką i Tomkiem, ale są dla nas zbyt szybcy. W końcu kształtuje się grupa w której przemierzamy większość trasy: Gosia, ja, Paweł (pabloxt) oraz Piotrek (pz28). W Pacanowie fotka z Koziołkiem i dosyć długa wizyta w sklepie. Przejeżdżamy na drugą stronę Wisły, zaraz mamy pierwszy PK. Na rynku w Szczucinie puszczamy sms-y i robimy postój pod miejskim szaletem. Za chwilę Paweł ma awarię, strzeliła mu szprycha w kole, całe szczęście że nie od strony kasety, ma ze sobą zapasową więc można ją wymienić. Wyszło słońce, dobrze że jest las i kawałek cienia, zdejmuję długi rękaw. Droga do Pilzna mija szybko, średnią mamy prawie 29 km/h, lepiej niż się spodziewałem, ale zaraz zaczynają się górki. Mówię Gosi, żeby nic na siłę nie podjeżdżała i tak robi. Zaczynają się pierwsze spacery, czekam na resztę grupy na szczytach w cieniu. Także górskie zjazdy są dla niej nowością, u nas na Mazurach są dużo, dużo, spokojniejsze. Piszemy drugiego sms-a, zjazd niestety dziurawy Gosia gubi latarkę, dobrze że nie trzeba było wysoko się cofać. Słońce mocno przygrzewa, woda znika w ekspresowym tempie, robimy dłuższą przerwę w wiejskim sklepie, jest wygodna, zacieniona wiata. Chleb, kiełbasa, pomidory - jest przyjemnie, ale trzeba jechać dalej. Do 3-go PK niedaleko. Podjazd pod zamek rzeźnicki, teraz to i ja zsiadam i prowadzę razem ze wszystkimi (nie mam licznika z altimetrem, ale podobno było dwadzieścia kilka procent). Fotka zamku, zachód słońca i meldujemy się na punkcie. Kapitalna obsługa, wcinamy makaron, ciasto, tankujemy bidony i przygotowujemy się do nocnej jazdy. Świetny był stamtąd widok na Krosno, szkoda że nie przyszło mi do głowy zdobienie zdjęcia. Przed nami jeszcze około 100 km górek. Tym razem i ja daję z buta, po co się szarpać i czekać po ciemku na górze. Gosia zamula strasznie, łykamy specyfik który zawsze działał w takich momentach, tym razem nie działa... Aby nie ryzykować zwiedzamy kilka przystanków PKS, a potem jeszcze stację benzynową, już po jasności. Paweł postanawia odpocząć dłużej i od tej pory kontynuujemy jazdę we trójkę. Obserwując innych uczestników maratonu, chyba każdy miał senne kryzysy. Docieramy w końcu do Sandomierza, znowu zaczyna robić się gorąco. Gosia kolejny raz śpi, tym razem sporo, jakieś 20 minut, ciężko było ją dobudzić. Ostatnie 90 km. Niestety zerwał się wiatr, całą noc była cisza, wiatr oczywiście czołowy, choć na szczęście niezbyt mocny. Znowu wysychamy, jest niedzielny poranek, wszystko zamknięte. Już na suchara znajdujemy w końcu otwarty sklep, znowu zestaw: bułka, kiełbasa i pomidor. Przed Świętą Katarzyną łapię gumę, Piotrek jedzie dalej, Gosia zostaje ze mną. Walczę dosyć długo z dętką, miejsce wklejenia wentyla jest szerokie i sztywne, opona nie chce wskoczyć w obręcz. Wyprzedza nas w tym czasie 7 osób, w tym dwie dziewczyny, na szczęście wynik sportowy wogóle nas nie interesuje. Kończymy z czasem 29h20min.
Podsumowanie.
Cele założone udało się osiągnąć w całości. Jazda na spokojnie tempem żony, kolan nie czułem wcale, przeciąganie podczas jazdy i wkładka foliowa na krzyżu wyeliminowały jakiekolwiek bóle w dole pleców. Jedyne co mi dolegało do nadgarstki, nie mogłem za bardzo z lemondki korzystać, bo od razu odjeżdżałem od reszty. Kolejny raz jechałem z telefonem zamiast garmina, to nie to samo, ale da się. Gosia także ruszała pełna obaw, jest w trakcie kuracji synocromem, wysiłek w tym momencie nie jest wskazany, na szczęście też kolana ja nie bolały. Super impreza,świetnie zorganizowana, fajna choć bardzo trudna trasa. Mam nadzieję pojawić się na kolejnej edycji za rok.
zdjęcia
Gminy: Kielce, Masłów, Górno, Daleszyce, Raków, Staszów, Rytwiany, Oleśnica, Pacanów, Szczucin, Radgoszcz, Radomyśl Wielki, Czarna, Pilzno, Skrzyszów, Ryglice, Tuchów, Rzepiennik Strzyżewski, Szerzyny, Jodłowa, Brzostek, Frysztak, Wojaszówka, Korczyna, Haczów, Nozdrzec, Iwierzyce, Sędziszów Małopolski, Grębów, Gorzyce, Sandomierz, Obrazów, Wilczyce, Wojciechowice, Waśniów, Nowa Słupia, Pawłów, Bodzentyn.
Dane wyjazdu:
512.00 km
0.00 km teren
18:56 h
27.04 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Focus Cayo 4.0
Piękny Wschód
Sobota, 30 kwietnia 2016 · dodano: 02.05.2016 | Komentarze 3
W ubiegłym roku po bardzo niemiłych doświadczeniach z Lubelskimi asfaltami miałem do Parczewa nie przyjeżdżać. Zmieniono jednak trasę, postanowiłem więc jednak wziąć udział, również Gosia będąc już w cywilu mogła pojechać. Dojeżdżam sam z dwoma rowerami, małżonkę prosto z jednostki zabieraRano spokojne śniadanie, ubieranie i przede wszystkim patrzenie w niebo i prognozy pogody. Nie jest źle, padać ma tylko na początku, potem stabilne 5-7 stopni, również nocą. Biorę ze sobą tylko drugie spodnie i rękawiczki na zmianę, zakładam też nieprzemakalne skarpetki. Ruszamy z Mariuszem w 7 grupie, miałem plan dogonić ze 2-3 grupy i jechać w jakimś większym peletonie. Tak też robimy, staram się nie przeginać, bo widzę że koledze jest ciężko. Dosyć szybko kogoś łapiemy, jedziemy po zmianach, dochodzimy kolejnych zawodników, grupa się rozrasta. Przed Chełmem pojawiają się suche asfalty, zmokłem ale nie przemokłem, wiatrówka wytrzymała, a od pasa w dół dyskomfortu nie czułem. Na każdym z punktów kontrolnych tracimy kilka sekund więcej niż pozostali, w związku z tym musimy gonić, co i raz słyszę z tyłu "jedź dalej sam, dla mnie za szybko". Dochodzimy, odpoczywamy, kolejny punkt, kolejna pogoń. Za czwartym razem sam mam dość, dochodzimy resztę dopiero gdy trochę zwolnili. Zaczynają się góreczki, tempo szarpane, wiatr może niezbyt mocny, ale przeciwny. Na podjazdach zaczynam czuć że coś się dzieje z lewym kolanem, nie boli, organizm na razie daje znak-sygnał, więc nie przeginam. Staję na sikanie i zmianę rękawiczek, krzyczę do Mariusza że go dogonię i znowu orka pod wiatr. Tym razem odpuszczam, dochodzę do Stasia P, po raz kolejny mijamy się na trasie, tym razem zamieniam z nim kilka słów. Stasiu jedzie na TCR, w związku z tym jeździ tylko solo. W Krasnobrodzie z dalszej jazdy rezygnuje Tomek, tydzień temu biegł maraton i ma problem z nogami. Tutaj i ja mam kryzys, strasznie mi się nie chce, końca nie widać, a Gosia mi pisze że jej tylko stówka do mety została...Dalej najprzyjemniejszy chyba fragment trasy - Zwierzyniec - Biłgoraj i wizja ciepłego jedzonka w Janowie Lubeskim. Jest już "z górki", morale wzrosło, wypoczęci i najedzeni ruszamy. Jest już ciemno, czeka nas prawie stukilometrowy odcinek, który dzielimy na dwie części, najpierw kawa w Kraśniku, potem sikustop za Opolem Lubelskim. Przed samym Kazimierzem zjeżdżamy się z drugą częścią grupy, punkt słaby, nie ma gdzie usiąść, przydałoby się też coś ciepłego do picia. Została stówka, kolejny punkt blisko, stacja za Nałęczowem, następny również niedaleko - w Kamionce. Rozsiadam się na podłodze, strasznie chce mi się spać, nie zdążyłem zjeść - kończę podczas jazdy. Za Lubartowem pierwszy raz "Parczew" pojawił się na tablicy i w grupę wstąpiły nowe siły. Ja mam niestety zjazd, wypity wcześniej pobudzacz przestał działać, drugiej dawki nie łykam, bo zaraz meta. Odpuszczamy szybką jazdę i tym razem Mariusz holuje mnie do mety.
Brutto 21.40
Jechałem bez nawigacji, śladu nie zapisywałem bo i po co. Z plecami super, trochę je czułem w okolicy 150km, praktycznie cały czas bolał mnie brzuch, ale spokojnie dało się z tym jechać. Największy problem miałem z nadgarstkami, ostatnie dwieście czułem je mocno. Kondycyjnie nie za bardzo, wymęczyła mnie nierówna jazda, dojechałem nieźle wypruty.
Gmin -33: Leśniowice, Wojsławice, Werbkowice, Tyszowce, Rachanie, Tarnawatka, Tomaszów Lubelski (obszar wiejski), Tomaszów Lubelski (teren miejski), Krasnobród, Adamów, Zwierzyniec, Tereszpol, Biłgoraj (obszar wiejski), Biłgoraj (teren miejski), Frampol, Dzwola, Janów Lubelski, Modliborzyce, Szastarka, Kraśnik (obszar wiejski), Kraśnik (teren miejski), Urzędów, Chodel, Opole Lubelskie, Karczmiska, Kazimierz Dolny, Wąwolnica, Nałęczów, Markuszów, Garbów, Kamionka, Lubartów (obszar wiejski), Lubartów (teren miejski).
Dane wyjazdu:
314.70 km
0.00 km teren
12:06 h
26.01 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Focus Cayo 4.0
Toruń
Piątek, 15 kwietnia 2016 · dodano: 16.04.2016 | Komentarze 1
Wypatrzyłem pogodę na piątek, załatwiam urlop (nie bez problemów) i informuję małżonkę o wyjeździe do Działdowa po gminy. Padło: "to przyjedź do mnie...", w sumie czemu nie..., dystans ten sam, kierunek praktycznie też. Nie planuję już żadnego kluczenia, odbijania, aby zaliczyć jak najwięcej gmin, prostą drogą do celu, jedynie w końcówce chcę ominąć ruchliwe DK.Czwartek był długi. Najpierw 70 km rano, po pracy jak zwykle kupa spraw na głowie, a trzeba jeszcze przygotować się do wyjazdu. O 20 jestem już w łóżku, o 23.30 dzwoni budzik, dodaję 10 minut drzemki, ale już nie zasypiam. W drogę wyruszam 20 minut po północy. Jest zimno, głównie za sprawą zimnego wiatru,dobrze że wziąłem zimowe spodnie. A miało wcale nie wiać...
Pierwszy przystanek na rozciąganie robię za Piszem. Droga przyjemna, jadę jak zwykle nocą środkiem, mnóstwo zwierzyny w lesie, całe szczęście pod koła nic nie wyskakuje, no może poza spanikowanym jeżem, który nie wiedział w którą stronę uciekać. Na kanale Jeglińskim jest jakiś remont, jadę bokiem tymczasowym mostem, niewiele niestety widziałem. Krótki siku-stop przed Zgonem, w Marksewie i Starych Kiejkutach jest w końcu nowy asfalt, niezłe tam kratery były ostatnio. Zaraz za tajnym więzieniem CIA ;) skręcam po gminę Dźwierzuty, droga kiepska, całe szczęście niezbyt długa. Zaczyna świtać, w bidonach prawie sucho, odliczam więc czas do Szczytna gdzie planuję zrobić dłuższą przerwę. Przed miastem staję jeszcze raz na sikanie, jest dotkliwe zimno, ludzie skrobią szyby w autach, a woda w jeziorach paruje. Gdy ruszam słyszę jakieś tarcie, sprawdzam o co chodzi... klocek z tyłu trze o obręcz. Ja pierdzielę. Muzyka u uszach, a ja 120 km na hamulcu jechałem. Ładnie. Chwilę potem piję kawę na Orlenie w Szczytnie, piszę SMS do Gosi, wlewam wodę do bidonów i podłączam do ładowania słuchawki bezprzewodowe.
Zabrałem do testów (pożyczone na razie) słuchawki bezprzewodowe, torebkę na ramę z miejscem na telefon - będzie służył do nawigacji, bo dakotę dostanie Gosia. Słuchawek w domu nie naładowałem oczywiście, ale dzięki temu usłyszałem tarcie klocka. Ruszam. Dookoła zaczyna się życie, wstaje też słońce, znowu chce mi się sikać, zimnooooo!!!. Kolejną przerwę robię na przystanku w Napiwodzie, dzwonię do domu, do chłopców sprawdzić czy wszystko w porządku, jest 7ma rano, zbierają się do szkoły. Zamek w Nidzicy odpuszczam, widzę go tylko kątem oka po lewej, biorąc ostry zakręt w prawo. Już tu byłem, dopiero teraz zaczyna się zbieranie nowych gmin. Za Działdowem robię drugą dłuższą przerwę na parkingu, pod daszkiem. Kanapka, zmiana ubrania na lżejsze, wpływ słońca czuć, ale wiatr jest nadal zimny, nawet minutkę poleżałem dając ulgę plecom.
Plecy. Hm. Żeby nie zapeszyć jest dobrze, czuję coś jakby ból mięśni cały czas, ale udaje mi się podczas jazdy się przeciągnąć tak że na jakiś czas uczucie mija. Cały czas lekko czuję ścięgno za kolanem, szczególnie gdy przycisnę mocniej - więc nie przyciskam :) Turystyka. Żadnego ścigania, żadnej średniej, zapas czasu jest duży. Za to z wiatrem jest bardzo ciekawa sytuacja, niestety bardzo denerwująca. Nie może się zdecydować na kierunek z którego wieje, co kilka, kilkanaście minut potrafi zmienić się na zupełnie przeciwny. Nie jest też taki niewielki jaki miał być w prognozach.
Lidzbark mijam obwodnicą, tak mnie ślad prowadził, zaczynają się większe hopki, w jakiejś wiosce zajeżdżam do sklepu po wodę i przy okazji postoju rozmawiam z Gosią. Mówię jej ze została mi jakaś stówka do mety. W Brodnicy trochę się gubię, za późno zauważyłem że trasa prowadzi w lewo, a ja jestem wśród sznura aut na prawym pasie, robię więc dodatkowe kółko po mieście. Ruch na DK15 duży, jedyny incydent to wymijająca mnie na gazetę karetka pogotowia, bez sygnałów, z naprzeciwka nic nie jechało. Gest przyjaźni i kilkanaście miłych słów pod adresem kierowcy padło. Skręcam z ruchliwej trasy wreszcie, ale teraz wolałbym chyba jechać w dużym ruchu niż w stronę Golubia-Dobrzynia. Ostatnie 60 km kiepskiej nawierzchni nieźle mnie wytrzepało. Może dziur takich jak w gminie Dzierzgoń nie było, zresztą taki to urok gminnych wypadów.
Na Dworcu Wschodnim jestem o 13.30, kupuję bilet i jadę na starówkę, czekać aż małżonka opuści mury koszar.
Bardzo udany wyjazd. Trochę trzeba się było z wiatrem pomordować, drogi ogólnie na plus, choć wyjątki zawsze być muszą. Dobrze że założyłem zimowe spodnie, w nogawkach zmarzłym na pewno. Test telefonu jako nawigacji wyszedł w porządku, po 10 godzinach pozostało jeszcze 50% baterii, przy ciągle włączonej lokalizacji, BT i muzyce. Ekran wyłączony, gdy nie będę maił dakoty pójdzie więcej prądu, ale spokojnie da się całą (nawet długą) noc przejechać bez ładowania. Kolejna sprawa na plus to polecany przez Mariusza Orsalit, zero skurczów po jeździe i zmęczenie jakby mniejsze.
Gminy: Dźwierzuty, Kozłowo, Działdowo (obszar wiejski), Działdowo (teren miejski), Płośnica, Lidzbark, Bartniczka, Brodnica (obszar wiejski), Brodnica (teren miejski), Bobrowo, Golub-Dobrzyń (obszar wiejski), Golub-Dobrzyń (teren miejski), Ciechocin, Obrowo, Lubicz.
Kategoria >300
Dane wyjazdu:
1128.80 km
0.00 km teren
50:33 h
22.33 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Focus Cayo 4.0
Góry MRDP
Sobota, 22 sierpnia 2015 · dodano: 28.08.2015 | Komentarze 10
Szum na sali zaczął się wcześnie, jak zwykle. Do sklepu po zakupy na drogę, śniadanie, pakowanie, rozmowy, wszystko to w leniwym tempie, godzinę przed startem wciągamy z Krzyśkiem pizzę, montuję nadajnik i pozostaje tylko dojechać na rynek. Tam odprawa, odliczanie i startujemy, za wozem policji, spokojnym tempem. Jest przyjemnie, świeci słonko, dwadzieścia kilka stopni.Przemyśl - PK1 Ustrzyki Górne (106,9) - godz. 16.00
Jadę w środku stawki, gdy zaczęła się rozciągać szukam Krzyśka (początkowe założenia mówiły że będziemy jechać razem), zwalniam, zwalniam, jest na końcu, za nim może ze 3 osoby. Nie. Tak to ja nie jadę. Przyspieszam. Na pierwszym podjeździe jeszcze bardziej się towarzystwo rozciąga, doganiam Jacka (Turystę) i chwilę jedziemy razem. Kiedy ze sporą prędkością wyprzedził mnie wilk, siadam mu na koło i kilkanaście kilometrów jedziemy razem łykając pojedyncze osoby. Wreszcie docieramy do większej grupki z Hipkami, tutaj też wiozę się głównie z tyłu korzystając z możliwości odpoczynku. Kończy mi się woda, rozglądam się po bidonach innych uczestników i wiem że szybko stawać nie będą, na czym oni jadą??? Mijamy stację paliw, zjeżdżam, tankuję, wcinam wafelka, a po powrocie na asfalt mija mnie Stasiej. Kawałek z nim, ale jakoś się współpraca nie układała, jadę więc za nim kilkadziesiąt metrów w zasięgu wzroku. Robię jeszcze krótkiego stopa na siku nad Wołosatym, potok wyschnięty prawie na wiór, tak samo zresztą większość - susza wszędzie. Łapię się znowu na koło Adama i Marcina, mijamy Ustrzyki Górne (kilka rowerów stoi pod sklepem), ale nie zatrzymujemy się.
Ustrzyki Górne - PK2 Nowy Żmigród (234,7) - godz. 21.25
Zaczyna kropić, zaczynają się pierwsze poważniejsze podjazdy, chłopaki mi odjeżdżają (to nie moja liga), a ja przecież nie mam zamiaru z nikim się ścigać. Na przełęcz Wyżną wjeżdżam sam, na szczycie staję na chwilę na rozciąganie (kolana się odezwały) i wyjąć coś do jedzenia, bo to co miałem pod ręką się skończyło. Dojeżdża grupka 5 ludzi i zabieram się z nimi, chwilę dalej stajemy na przystanku ubrać się na deszcz. Grupka się dzieli, spory kawałek jadę z Bronisławem z Głuszycy, potem grupka się zjeżdża (w sumie we czwórkę jechaliśmy do połowy trasy - Robert1973, Ricardo, Gavek i ja). Przystanek za Komańczą na stacji paliw na kolejne tankowanie, rozciąganie, siku i kanapkę. Szukamy jakiejś knajpy, ale dopiero w Nowym Żmigrodzie jest pizzeria, siadamy. Ja głodny nie jestem, piję tylko herbatę, zmieniam baterie w Dakocie i próbuję (bezskutecznie) zasnąć choć na chwilę. Zeszło jakaś godzina i 15 minut, ale z nowymi zapasami sił można mierzyć się z pierwszą nocą na trasie i kolejną porcją górek.
Nowy Żmigród - PK3 Banica (292,8) - godz. 1.01
Pogoda jest łaskawa, deszcz już od jakiegoś czasu nie pada, jest w miarę ciepło, a najważniejsze że mamy przyjemny wschodni wiatr w plecy. Kolejne tankowanie przed podjazdem za Ropą, idzie ciężko ale jakoś się tam wdrapuję. W Banicy wysyłamy SMS i dojeżdża do nas Kurier, ma już sporo dodatkowych kilometrów, ale tak to jest jak się jedzie bez nawigacji.
Banica - PK4 Muszyna (320,7) - godz. 2.18
Ciężko, dwa z najtrudniejszych podjazdów na trasie Banica i Piorun, znowu kolana się odzywają, tym razem łykam pigułę i 10 minut później mam spokój. DW 971 do Muszyny już na luzie, wieje w plecy, kolana nie bolą - super. Podczas pisania SMS w Muszynie do naszej grupy dojeżdża Daniel i Rafał i ruszamy wspólnie razem.
Muszyna - PK5 Stary Sącz (366,1) - godz. 3.55
Droga wzdłuż Popradu to najprzyjemniejsza część całej trasy. Rafał na przedzie narzucił niezłe tempo, no ale warunki były wyśmienite, płasko i wiatr w plecy. Tak to można jechać, kilometry szybko uciekają, a jadąc z tyłu nie trzeba się wcale męczyć. Mam świadomość tego że dużo korzystam z koła, ale plan spania drugiej nocy może skutkować tym że drugą część trasy będę jechał sam, chcę więc jak najwięcej skorzystać teraz, póki są na to warunki. W Starym Sączu pusto, wysyłamy tylko SMS i szukamy otwartej stacji.
Stary Sącz - PK6 Zazadnia Polana (453,8) - godz. 9.45
W mieście było ich kilka, ale takiej z kawą nie było żadnej. Dopiero przed samym Łąckiem trafiamy na Orlen i robimy długą sjestę. Udało się spędzić kilka minut na podłodze w cieple, za oknem widać rozpoczynający się dzień, a przez otwierane co jakiś czas drzwi wdziera się zimne powietrze. Nicto. Na zimno też się nastawiałem. Faktycznie wierzchołki górek pod czapką mgieł, jedziemy wzdłuż Dunajca. Zimno. To najzimniejszy moment na całej trasie. Trasą tą już jechałem, w czerwcu na Maratonie Podróżnika w zgoła odmiennych warunkach. Podjazd na przełęcz Osice tym razem bez problemów, na młynku, kaseta 36 zębów to doskonałe rozwiązanie. Zjazd nad jezioro Sromowieckie niestety do kitu, we mgle, musiałem zdjąć okulary bo nic nie było widać. Podjazd pod Łapszankę na raty, stajemy na chwilę coś przekąsić i odpocząć. Długa i męcząca góra, za to w nagrodę ze szczytu piękny widok na Tatry. Sesja zdjęciowa i ruszamy dalej. Przed Głodówką rozbieramy się bo robi się ciepło, sam podjazd jakoś szczególnie nie zapadł mi w pamięć, więc albo był stosunkowo lekki albo świadomość tego nie zarejestrowała. Wszak to najgorsza pora dnia na rowerze dla mnie, ze dwie godziny po świcie, gdy już słonko jest całkiem wysoko na niebie. Zdjęcie nogawek to nie był dobry pomysł. O ile w korpus nie zmarzłem wcale na zjeździe o tyle kolana zaczęły łupać konkretnie. Wysyłamy tylko SMS i ruszamy dalej - do Zakopca, stąd już tylko rzut beretem.
Zazadnia Polana - PK7 Stryszawa (547,7) - godz. 14.34
W Zakopanem stajemy na drożdżówki, łykam kolejną biało-niebieską pigułkę (całe szczęście mam spory zapas), zakładam spowrotem nogawki i ruszamy przez zatłoczone już o tej porze miasto. Na wylocie jeszcze jeden krótki stop na wizytę w WC. Nogawki i pigułka pomogły, nie czuję kolan wcale, za to tyłek zaczyna o sobie przypominać. W Czarnym Dunajcu mija pierwsza doba na trasie - 494 km. Jest dobrze, nawet za dobrze, bo na nocleg będę sporo przed czasem. Odstawiam od tej pory wszelką kofeinę i inne wspomagacze. Krowiarki weszły bez większych zgrzytów, za to a zjeździe coś dziwnie zaczął mi się rower zachowywać. Oglądam go i widzę jakąś rysę na tylnych widełkach. Złamałem ramę ??? Koniec marzeń. A może to tylko jakiś paproch się przykleił ??? Krzyczę że muszę stanąć na chwilę, a że przypadkowo po prawej był sklep - skręcamy. Macam palcem, spadło...uff...ze mnie też ciśnienie spadło. Mały popas i ruszamy. Sporo szosowców po drodze, kawałek drogi jedziemy wspólnie razem miejscowym uczestnikiem BBTour'u, (niestety nie pamiętam nazwiska tego Pana).
Stryszawa - PK8 Istebna (612,8) - godz. 1.40
Dostajemy wskazówki co do dalszej trasy, dla mnie jest to końcówka, wszak zaraz będę miał odpoczynek. Jestem już zmęczony, ziewam cały czas, marzę o kąpieli, jedzonku, zimnym browarku i miękkim łóżeczku. Lekko nie jest, podjazd za Pewelą dała się we znaki, ale potem jest już w dół. W Węgierskiej Górce robimy zakupy, chłopaki zostają pod sklepem a ja jadę na kwaterę. Plan zrealizowany w całości, po dotknięciu poduszki głową odlatuję pomimo tego że jest dopiero około 17tej. Chwilę potem dzwoni budzik - 23.30 :) Trochę czasu zajęło zebranie się, ruszam kilka minut po północy, pusto, cicho, ciepło i pod wiatr. To dobry znak, bo tylko kawałek w tym kierunku a potem będzie już pomagał. Czuję się świetnie, regeneracja pełna, udało się nawet spodenki wyprać, nie muszę zakładać nowych - będą na później. Podjazd do Koniakowa będę długo pamiętał, raz że ostro było, dwa - sławne płyty po których ciężko iść (choć niektórzy podjechali), trzy - świetna otoczka - cykanie świerszczy, gwiaździste niebo i tysiące światełek w
dole. Po drodze jedyna podczas całej imprezy przygoda z psem, pewnie byłby KOM na STRAVie :) W Istebnej staję na
chwilę, piszę SMS przekładam jedzenie do kieszonek, łykam kolejną pigułkę - kolana łupią na przemian, raz lewe raz prawe.
Istebna - PK9 Kietrz (726,3) - godz. 6.49
Piękny zjazd na dzień dobry, środek nocy więc można ciąć lewą, prawą, środkiem... wedle uznania - super. Droga bez historii, to odpoczynkowy fragment trasy - 200 km mniej więcej po płaskim. Wiaterek niewielki, ale zamiast z południa zawiewa bardziej z zachodu. Mijam Wisłę, Ustroń, Cieszyn i dopiero w Jastrzębiu zajeżdżam na stację. Leję wodę, zmieniam baterie i ruszam przed siebie. Spory ruch jak na tak młodą godzinę (przed 5tą). Po drodze rozmawiałem z chłopakami że mają w planie dojechać do jakichś 700 km i szukać noclegu na 5-6 godzin, trzeba się za nimi rozejrzeć, może znów się zjedziemy. Piękny jak zawsze świt, odpalam relację w telefonie, widzę tylko że Kurier śpi gdzieś w Wodzisławiu w beli słomy :) Dalej Racibórz i Kietrz, czyli finał tego odcinka. Zatrzymuję się tylko na napisanie SMS.
Kietrz - PK10 Głuchołazy (794,0) godz. 10.01
Widzę w relacji na stronie, że Gavek i Ricardo byli na puncie 21 min. przede mną. Jest szansa. Jest szansa. Gonię więc, bez przesady oczywiście. W Głubczycach staję na dłużej pod biedronką. Jest kilka rzeczy do zrobienia, między innymi trzeba nasmarować łańcuch. Okazuje się jednak że buteleczka była źle zamknięta i wszystko się wylało, ehh do tego w suporcie coś zaczyna strzelać...Wcinam 3 drożdżówki, 2 chowam w torbę na plecach i rozebrany do jazdy dziennej ruszam dalej w pościg. Gdzieś po drodze spotykam Gabriela i od tej chwili jedziemy razem aż do końca. Rysiek ma nad nami minimalną przewagę, ale w Głuchołazach stajemy na dłużej. Zakupy, smarowanie łańcucha, a że była obok apteka kupuję polarny lód.
Głuchołazy - PK11 Złoty Stok (846,4) - godz. 13.52
Z relacji dowiedzieliśmy się że kawałek za miasteczkiem przy drodze są jeżyny, zatrzymujemy się w tym samym miejscu co Ricardo, mnie bardziej niż owoce interesuje stan siedzenia. Aplikuję więc porcję chłodzącej maści i ruszamy dalej. Wiatr zmienia biegi coraz szybciej, w nocy był minimalny, teraz dmucha jak szalony. Było kilka fajnych odcinków gdzie dało się wręcz lecieć. W miejscowości Łąka mam z przodu kapcia, coś się musiało wbić i wypaść, bo opona czysta, a w dętce powietrze do końca nie uszło. W przydrożnej knajpce wcinamy obiadek, szkoda że nie było ogórkowej, bo marzyła mi się już od dobrych kilku godzin. Spory ruch na krajówce, silny boczny wiatr to najniebezpieczniejsza sprawa gdy jeździ stado ciężarówek, momentami kierownicę z rąk wyrywa. Przed Złotym stokiem zjeżdżamy się na chwilę z Kurierem, wiatr taki że ciężko 20 km/h wycisnąć. Zaraz będzie pod górę i w lesie, nie wiem co wolę z tego dwojga... chyba jednak pod górę jest lepiej niż pod wiatr...
Złoty Stok - PK12 Stronie śląskie (871,5) - godz. 15.39
Przed podjazdem wysyłamy potwierdzenie i turlamy się pod górę. Przełęcz Jaworowa na wykresie nie wygląda imponująco, ale w moim odczuciu był to jeden z trudniejszych podjazdów, za to przyjemny zjazd okraszony odpoczynkiem na uroczym rynku w Lądku-Zdrój. Do Stroni Śląskich niedaleko, tylko z wiatrem trzeba walczyć.
Stronie śląskie - PK13 Międzylesie (902,3) - godz. 17.53
Robi się gorąco, na Puchaczówce robimy chwilę przerwy, jest kapitalny widok na okolicę, można też trochę ochłonąć, bo jestem cały mokry, słońce nieźle pali. Tu na wykresie podjazd wygląda "grubo" ale wcale ciężko go nie wspominam. Dalej walka z wiatrem na krajówce, dopadł mnie głód i chciałbym znowu coś zjeść, ale jak na złość nic nie ma. Wracamy na Orlen minięty chwilę temu, korzystam z toalety aby się umyć i w końcu założyć nowe, świeże spodenki. Coś tam zjadłem z zapasów które wiozę i ruszamy dalej.
Międzylesie - PK14 Kudowa-Zdrój (959,1) - godz. 21.18
Najpierw trochę górek, między innymi Jedlnik, potem super droga wzdłuż czeskiej granicy i Dzikiej Orlicy, szkoda że Gabriel trochę zamulał bo dałoby się tam jechać zdecydowanie szybciej. Cóż, albo trzeba się dostosować, albo jechać samemu - ja wybrałem to pierwsze rozwiązanie. Nowe spodenki przynoszą sporą ulgę obitemu tyłkowi, fajnie że można o nim choć na dwie godziny zapomnieć. Robimy przerwę pod sklepem, z szyldu wynikało że można coś zjeść, ale Pani twierdzi że o tej porze to już nic dla nas nie ma. Wyciągam awaryjne (już ostatnie) wafelki które konsumujemy, przy okazji jeśli i tak stoimy warto ubrać się na nadchodzącą noc. Zaraz po odjeździe jednak zdejmuję wiatrówkę - jest zdecydowanie za ciepło. Super zjazd do Kudowy, asfalt jak marzenie, nachylenie też - miło jechać 4 dyszki bez kręcenia :) W samej Kudowie stajemy tylko na napisanie SMS, wafelkami się najadłem i na jakieś grubsze jedzenie nie mam już ochoty.
Kudowa-Zdrój - PK15 Głuszyca (1013,4) - godz. 1.31
Oczywiście jak za każdym większym miastem droga wiedzie pod górę, tym razem to droga Stu Zakrętów z przełęczą Lisią. Nie ma szans podziwiać bo jest ciemno, wiatr dmucha niesamowicie, szum liści na otwartym terenie straszny a na asfalcie mnóstwo połamanych gałązek i kilka grubszych gałęzi. Przed nami widać migające światełko - to Marcin, spał gdzieś przy drodze. Ja też powili odczuwam zmęczenie, warto by się gdzieś na chwilę połozyć, z drogi widać wieżę ratusza w Radkowie - skręcamy (Marcin pojechał prosto) i lokujemy się na rynku na ławkach. Gdy zaczęło mi być dobrze wybiła 23.00, jedenaście razy dzwon dzwonił !!!...ehh poleżeliśmy jeszcze chwilę, sen nie nadchodzi, szkoda czasu. Wciągam tylko liquid shock'a i dalej w drogę. Za chwilę znowu Marcin się znalazł - spał w tym czasie na przystanku. Na dziurawym zjeździe Gavkowi wypadł telefon rozpadając się na kilka części, pozbieraliśmy, złożyliśmy - działa :) Przed Głuszycą Marcin miał wypadek, zasnął, uderzył w krawężnik i przeleciał przez kierownicę, szczęśliwie nic się nie stało ani jemu ani rowerowi. Zjeżdżamy kawałek z trasy na stację paliw, niestety Pani sprzedaje przez okienko i nie ma szans wejść do środka.
Głuszyca - PK16 Lubawka 1049,9 - godz. 4.46
Ruszamy posileni, ale żebym coś odpoczął to nie powiem, zeszło jedynie ciśnienie z dużej potrzeby zrobionej pod krzakiem podczas postoju na stacji. Dalej to już walka ze snem. Co chwilka krótkie stopy, oczywiście zasnąć nie zasnąłem nawet na sekundę. Dojeżdżamy do Lubawki, tutaj też zjeżdżamy z trasy na otwartą na szczęście stację paliw.
Lubawka - META Świeradów – Zdrój 1121,8 - godz. 9.44
Wciągnąłem 2 hot dogi, tyłek nasmarowany (choć i tak niewiele to daje), zmrużyć oka dalej się nie dało. Szkoda czasu, trzeba jechać. Prognozy zapowiadały deszcz w godzinach 5-11, właśnie w ten okres czasu wjechaliśmy, całe szczęście na razie nie pada, ale lepiej jechać w deszczu krócej niż dłużej. Zaczyna się nowy dzień, a nas cały czas muli, kolejna przerwa w Miszkowicach, Marcin nawet przysnął bo słychać było chrapanie. Potem długi i na szczęście niezbyt stromy podjazd pod przełęcz Kowarską. Na zjeździe w Kowarach trochę przestrzeliliśmy zjazd, bo tak miło było jechać w dół...W Ściegnach ostatnie zakupy, butla coli i wody, chwilka na ławce i można się mierzyć z finałowym podjazdem na Zakręt Śmierci. Końcówka pokonywana już w deszczu, całe szczęście niewielkim. Na szczycie stajemy się ubrać, zostało jakieś 16 km...Najpierw po płaskim, wiatr przeciwny, jedziemy nie więcej niż 20 km/h, chyba każdy ma już dość, a wiadomo że w 3 dobach bez problemu się zmieścimy. Gdy zaczęła się stroma część zjazdu
do Świeradowa jadę bardzo ostrożnie, jest mokro, kontroluję prędkość i gdy jest tylko powyżej 35 km/h zwalniam. W taki sposób dopieramy na metę, gdy stajemy zaczyna świecić słonko.
Udało się !!! Na trasie nie miałem ani jednej chwili słabości, no może w momencie gdy myślałem że rower ma pękniętą ramę. Doskonała pogoda to na pewno najważniejszy czynnik uzyskania tak dobrego czasu. Liczyłem na jakieś 4 dni, a 3 i pół brałbym w ciemno jako doskonały czas, wyszło mniej niż 3 doby. Wszystkie podjazdy (oprócz płyt) pokonane, kolana dostały w kość, ale nie skończyło się żadną kontuzją na szczęście. Kręgosłup OK, troszkę szyjny odcinek pobolewał, za to jestem zdziwiony zupełnym brakiem bólu nadgarstków, ostatnio bolały zawsze, gdybym wiedział to nie brałbym wcale lemondki, praktycznie wcale z niej nie korzystałem. Planowany postój to doskonała strategia, spanie w łóżku to zupełnie co innego niż na przystanku, co prawda schodzi na to więcej czasu. Był to doskonały trening, można przesuwać poprzeczkę wyżej, bogatszy w doświadczenia wiem jak jeździć coraz dłuższe i cięższe trasy. Za 2 lata pełne MRDP, niby dużo czasu, ale czas już o tym powoli myśleć...
fotki
Dane wyjazdu:
392.00 km
0.00 km teren
16:30 h
23.76 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Focus Cayo 4.0
Na pączki do Gdyni
Niedziela, 2 sierpnia 2015 · dodano: 03.08.2015 | Komentarze 4
- pamiętasz te ciepłe pączki które jedliśmy kiedyś w Gdyni?- jasne, że pamiętam, od dwóch lat mnie tam zabierasz...
Tak mniej więcej brzmiała nasza rozmowa jakieś 3 tygodnie temu. Rysuję więc trasę, rzucam propozycję Jankowi i informuję o planach Mariusza. Janek jest chętny, ale gmin by po drodze trochę nazbierał, więc modyfikuję trasę pod niego, dorzucając jeszcze Mierzeję Wiślaną. Z planowanych trzech stówek robią się cztery, ale co za różnica...wyjazd ma być typowo turystyczny, z zapasem czasu przed powrotem, zdjęciami, plażą i tak dalej. Mieliśmy jechać tydzień temu, ale pogoda przeszkodziła, teraz już Gosia była tak zdesperowana, że nawet i pod wiatr by pojechała...Na szczęście tym razem pogoda kształtuje się idealnie,początkowo pod lekki wiatr, w nocy flauta. Również Mariusz ma możliwość wyjazdu, zaliczyć ma gminy na południe od Olsztyna i dołączyć do naszej trasy.
Po powrocie z pracy zmieniam rower, pakuję kanapki zrobione przez Gosię i o 14.30 ruszamy. Droga znana na pamięć, z pierwszej setki jedyny fakt warty odnotowania to mały wypadek który się Jankowi przytrafił. Mianowicie. We wsi Dąbrówka pod koła wyleciał nam pies. Ja jechałem z przodu i bardziej po lewej, Janek bliżej pobocza, Gosia za nami. Pies był tak głupi że rzucił się prosto pod koła, przednim go przejechał, ale tylnym już niestety nie, szlif...dobrze że szybko wtedy nie jechaliśmy. Pies z piskiem uciekł, właściciela oczywiście nie ma, a w leżącym na asfalcie rowerze wybucha dętka zrywając oponę z obręczy. Do tej pory zastanawiam się jaka była tego przyczyna. Gosia pomaga Jankowi opatrzyć rany, ja zajmuję się w tym czasie zmianą gumy i po kilku minutach ruszamy dalej. Dobrze że skończyło się tylko na potłuczeniach i rower nie ucierpiał.
W międzyczasie ustalamy z Mariuszem swoją pozycję, powinniśmy być w tym samym czasie i faktycznie tak jest. Jesteśmy jakieś 5 minut wcześniej, na ustalonym punkcie pod sklepem w Sorkwitach. Dosyć długi popas, głownie za sprawą kolejki...piwo, wóda, kiełbasa...co ci ludzie robią z wolnym czasem :) Chwilę po wyjeździe wjeżdżamy na "eskę", jest zakaz oczywiście, ale jadę tędy już 4 czy 5 raz, poza tym to tylko jakieś 20 km. Krótka przerwa na stacji benzynowej na wizytę w WC i zjeżdżamy na lokalne drogi. Niewielki fragment nieciekawej nawierzchni, ale widzę w oczach małżonki wyrzuty...gminy...uspokajam ją że to tylko chwilowo... :) Robi się chłodno, aby do Dobrego Miasta... Tam stajemy na Orlenie, ubieramy się, tankujemy bidony, za stojak z płynami do spryskiwaczy wpada latarka Małgosi. Żeby to odsunąć to trza wszystko wyjąć, mieliśmy więc nawet trochę siłowni po drodze...wyjęte, włożone...ruszamy.
Teraz jest już super. Świeci księżyc, cykają świerszcze, wiatru nie ma, tylko my i droga, do tego całkiem niezła, a od Ornety do Pasłęka wręcz idealna (jechałem już nią w tym roku) Po drodze jesteśmy parę metrów od domu Roberta Janika, ale po co go niepokoić po nocy...W Pasłęku kończy mi się woda, jedziemy kawałek w stronę Orlenu, ale jest to jakieś 2 kilometry po bruku...nie !!!, Gosia dzieli się swoimi zapasami, do Elbląga niedaleko, tam staniemy na dłużej. Starą "7" do Elbląga, długa wizyta na stacji LOTOS, hot-dog, herbata, w środku ciepło, aż się nie chce ruszać, ale trzeba...bo zaczyna do snu mulić. Zaliczamy rynek i kierujemy się na ostatni fragment trasy.
Zaczyna świtać, na horyzoncie farmy wiatraków, dookoła płasko a licznik pokazuje wysokości ujemne. Ciężko mi się tam jechało, jak to zawsze rano, Gosia też marudzi że umawiała się na 300, które zaraz mija, a mety nie widać...gminy...eh te wasze gminy...Krynicę Morską odpuszczamy, wjeżdżając tylko za granicę gminy, tak samo wizytę nad morzem. Jedyny widok wody to zatoka w Kątach Rybackich, ogólnie mierzeja nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia, ale w sumie nie byłem wszędzie, może za lasem jest na co popatrzeć. Na prom w Świbnie nie czekamy długo, w sam raz aby się rozebrać, bo słoneczko miło przygrzewa. Dalej już typowo miejska jazda, światła, DDR-y, przystanki na fotki, jednym słowem - turystyka. Na plaży w Gdyni jesteśmy około 10tej, zostawiam tam Janka i Gosię a z Mariuszem ruszamy dalej, On do domu, ja po bilety na pociąg.
Potem chwila odpoczynku dla mnie, nabrzeże, wizyta u celu podróży czyli w Pączusiu i oczekiwanie na pociąg na dworcu.
Podsumowując kolejne testy przed GMRDP.
1. Spodenki. Pojadę w CCC, ze wszystkich jest mi w nich najwygodniej.
2. Zamiast akumulatorów zabrałem do zasilania dakoty baterie GP Super alkaline (po obejrzeniu testu), działały krócej niż Eneloopy, ale będę ich używał, żeby całego stada akumulatorów ze sobą nie ciągnąć.
3. Założyłem nowo zakupioną wiatrówkę Castelli, moją porwała Gosia na pierścieniu i niestety nie spisała się dobrze. Pod spodem widoczne były krople potu, czego nigdy w starej nie miałem.
Przed wyjazdem za sugestią
zdjęcia
Zaliczone gminy: Sztutowo, Krynica Morska, Sopot
Dane wyjazdu:
434.50 km
0.00 km teren
17:48 h
24.41 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Focus Cayo 4.0
Załatać gminne dziury po "Pięknym Wschodzie"
Niedziela, 26 lipca 2015 · dodano: 28.07.2015 | Komentarze 2
Planów na weekend było kilka, wszystkie krzyżowała pogoda, a dokładniej front zmierzający z zachodu. Jedyną opcją w miarę rozsądną był wyjazd wcześnie rano w niedzielę i trafienie na ewentualną końcówkę opadów. Problemem tez był stan mojego zdrowia, w czwartek wziąłem ostatnią porcję antybiotyku, nadal byłem jeszcze zatkany z lekko bolącą głową.Budzik dzwoni 3.45, byłem przygotowany, więc tylko ubrać się, umyć i zapakować jedzenie do torby. W mieście kończą się właśnie imprezy, pełno pijanych wyrostków, na stację niedaleko, cztery minuty i siedzę w pociągu. Próbuję przydrzemać trochę, ale się nie udaje, jem śniadanie w postaci makaronu z tuńczykiem i sprawdzam najświeższą pogodę. Ma padać, ale tylko do około 15tej, nie jest źle... Uświadamiam sobie że nie spakowałem sudocremu, piszę do kolegi, on niestety nie ma, posiada tylko Xenofit...Pociąg ma jakąś małą awarię i do Białegostoku dociera z 10 minutami opóźnienia. Janek już na mnie czeka, ładujemy rower do auta i kilka minut później ruszamy. Im dalej na wschód tym gorsza pogoda (koło Grajewa i Moniek świeciło nawet słoneczko), Radzyń Podlaski wita nas mocnym deszczem, stajemy na stacji ORLEN, ale nie ma tu prysznica (na stronie www widniało że jest) więc jedziemy kawałek dalej.
Pada. Nicto. Mus się zbierać, bo czas leci, a już mamy spore opóźnienie względem planów. Dumam jak się ubrać, mam wodoodporne skarpetki, ale ostatecznie zakładam normalne i ochraniacze na buty. Gdy ruszamy deszcz słabnie, jest jednostajnie upierdliwy, ale spokojnie da się jechać. Najpierw na północ, w Międzyrzeczu orientuję się że coś jest nie tak, zerkam w telefon i już wiem co. W Garminie mam starą wersję śladu, w poprawionej - trasa od Kąkolewnicy prowadzi po gminę Trzebieszów, ehh cofać się nie będziemy, skręcamy tylko i ratujemy co się da. Całe szczęście ominęliśmy tylko jedną. W okolicach Łosic przestaje padać, nie jest zbyt ciepło więc nadal jadę w wiatrówce. Po skręcie na wschód wiatr zauważalnie zaczyna pomagać, robi się coraz cieplej, momentami nawet wychodzi słonko. Przebijamy się przez Białą Podlaską, w samym mieście nie trafiliśmy na żaden sklep, ale kawałek za trafiamy na całodobowy, na dużym parkingu przy DK2. Woda, wafelki, telefon do żony...15 minut
Pierwsza setka poszła gładko, natomiast na drugiej jest tragedia, boli mnie głowa. Smarkam co chwila, cały czas się zbiera wydzielina w nosie, a głowa jak ćmiła od samego rana, tak teraz już regularnie łupie. Biorę pigułę, po godzinie kolejną, bo ta pierwsza nie pomogła, zakładam jeszcze buffa pod kask i po kilku minutach w końcu zaczyna być dobrze. W założeniach mieliśmy nie tracić czasu na zbędne stawanie, a ja musiałem zatrzymywać się dosyć często, więc umawiamy się że Janek jedzie, a ja gonię Go po swoich postojach. Jest szansa na chwilę szybszej jazdy, bo tempo jest dla mnie trochę za niskie. Im bliżej Parczewa tym więcej fatalnych dróg, było kilka odcinków przypominających "najlepsze" i kultowe wręcz fragmenty z Pięknego Wschodu. Przed Włodawą kilkunasto-kilometrowy fragment po betonowych płytach, co kilka metrów łączenia - stuk, stuk - stuk, stuk. Dla osłody wychodzi słońce, wiatr dalej jest w miarę sprzyjający, czasem jednak zawiewa w twarz. W mieście stajemy na Orlenie, tankujemy bidony, wypadałoby coś zjeść, ale na hot-dogi nie mamy ochoty, może coś po drodze? Ostatecznie kończy się na kanapce.
Fajna droga w stronę Chełma, niestety DDR z kostki, zakaz...ciśniemy asfaltem, ktoś tam trąbił...Kawałek za miastem dwa jeziora, nie lada atrakcja w tym rejonie, sporo namiotów, turystów, rowerzystów na równoległej DDR. Dalsza droga w porządku, choć przed samym Chełmem duży ruch, zauważalnie czuć że dzień się skraca, około 21.00 trzeba już palić światło i robi się zimno. W Chełmie mieliśmy zrobić dłuższy postój i zarazem ostatni. Najpierw wizyta w MC, nie jadam tutaj, co najwyżej kawa...tym razem się na jakiegoś burgera skusiłem i będzie to chyba ostatni w moim życiu. Ani toto dobre, ani się tym nie najadłem, za to kawa była pyszna. Ubieramy się na noc i jedziemy na ostatnie 150 km. Chociaż...po niecałym kilometrze następny postój...po wodę. Sprawdzałem przed wyjazdem że po drodze żadnych Orlenów już nie będzie, tankujemy na full + mała butelka i puszka coli na zapas.
O dziwo po drodze kilka małych hopek, ogólnie trasa płaska jak stół, podjazdów przed GMRDP nie poćwiczyłem. Krajówka z poboczem, można wygodnie jechać, ale średnia nam spada, włączył się tryb nocny. Sama noc bardzo przyjemna, z mocno świecącym księżycem, zerowym wiatrem i całkiem miłą temperaturą. Odbijamy kawałeczek po gminę Rejowiec Fabryczny, a potem już na północ. Obserwuję ETA do celu i czas ten cały czas przesuwa się do przodu - czy zdążę na pociąg do Ełku ? Są fragmenty gdy jedziemy szybciej, ale generalnie prędkość oscyluje między 22-23 km/h. Drogi w stanie różnym, ale jakoś tak się działo że jeżeli na drogowskazach widać było miejscowość Parczew to nawierzchnie się strasznie psuły...Końcówka jak zawsze, powolne znikanie kilometrów z licznika, mgły na łąkach, momentami temperatury w granicach 5-6 stopni. Wiem już że w góry ubranie które mam na sobie nie wystarczy, będzie zbyt zimno.
Docieramy w końcu do Radzynia, patrzę w mapę za jakimś skrótem, da się urwać kilka kilometrów, na parking docieramy parę minut przed piątą rano. Na prysznic nie ma czasu, zresztą warunki były...takie sobie...żeby się źle nie wyrażać. Wstaje słońce, nie mogło wczoraj tak być? Ehh, nie ma co narzekać - i tak pogoda była łaskawa. Próbuję się zdrzemnąć w aucie, zasnąłem może na 5 minut, czuję się dobrze, ale co będzie potem, wszak za kilka godzin będę siedział w pracy...Szaleńcza jazda w końcówce, jedziemy przez Białystok opłotkami aby uniknąć świateł i porannego szczytu komunikacyjnego. Na stację PKP docieramy ze 3 minuty przed odjazdem, szybki montaż przedniego koła, wsiadam do pociągu słysząc "...odjedzie z toru przy peronie pierwszym...", po chwili zamykają się drzwi...
Zasnąć dalej nie mogłem. Będzie horror w pracy...
Podsumowując. Kolejna udana wyprawa po gminy, łaskawa w sumie pogoda, trasa niezbyt ciekawa, jak to na gminnych wyjazdach. Udało się zminimalizować postoje do około 1h15 minut, jechałem w spodniach z BBT i tym razem było nieźle. Nie smarowałem tyłka wogóle, nie było takiej potrzeby, było cały czas sucho, trochę obity, ale otarć zero. Przetestowałem ładowarkę USB i używanie telefonu w torebce na ramie. Ładowarka spoko, w niecałą godzinę nabiło mi 25% baterii, natomiast nie bardzo da się używać telefonu z tobą którą posiadam, pozostaje forma: kieszonka, ręka i ładowanie (najlepiej na zjazdach), tak będzie najwygodniej. Założyłem na plecy worek na jedzenie, dobry patent, można się do niego dostać w czasie jazdy nie zatrzymując się. Sam worek nic nie waży, wkładam do niego tylko jedną bułkę, ze 2 wafelki, porcję izotonika, poza tym spełnia rolę oczojebną. Po drodze bolał mnie lekko kark, tak jak zawsze w okolicy 80 km, potem przeszło, z kolanami wszytko w porządku. I bym zapomniał...Miałem zderzenie z ptakiem, całe szczęście jakimś małym i całe szczęście że uderzył mnie w ramię a nie w twarz. Zakończył żywot na asfalcie pozostawiając mi niezłego siniaka. Co by było gdyby wleciał taki bocian? A kilka nisko nad drogą już mi w życiu przeleciało...
zdjęcia moje i Janka
Gmin 34: Radzyń Podlaski (teren miejski), Radzyń Podlaski (obszar wiejski), Kąkolewnica, Zbuczyn, Stara Kornica, Leśna Podlaska, Biała Podlaska (teren miejski), Biała Podlaska (obszar wiejski), Zalesie, Piszczac, Tuczna, Łomazy, Rossosz, Wisznice, Sosnówka, Jabłoń, Podedwórze, Wyryki, Hańsk, Sawin, Siedliszcze, Rejowiec Fabryczny (obszar wiejski), Trawniki, Milejów, Puchaczów, Łęczna, Ludwin, Ostrów Lubelski, Uścimów, Niedźwiada, Ostrówek, Siemień, Wohyń, Czemierniki
Kategoria >300
Dane wyjazdu:
446.20 km
0.00 km teren
18:34 h
24.03 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Focus Cayo 4.0
Tak. O to chodziło. Żeby nie było lekko. Żeby bolało. Żebym miał dość
Niedziela, 12 lipca 2015 · dodano: 13.07.2015 | Komentarze 4
Wyjazd prawie bezpośrednio po pracy, wracam tylko zmienić rower, spakować kanapki i jedzenie na drogę.Jadąc pociągiem wciągam wiadro paszy, przez okno widzę stalowe niebo i wyginające się od wiatru drzewa. Rozum podpowiada - po co ci to chłopie??? Wiem że będzie ciężko, zimno, być może deszczowo i na pewno wietrznie, ale muszę się z tym zmierzyć. W Górach nie będzie lekko...Plan dawno nakreślony, jeden z wyjazdów po gminy. Rzucam w eter hasło, odzywają się co prawda, z tym że z odpowiedzią przeczącą...oprócz...Janka :) Na niego zawsze można liczyć. Umawiamy się na dworcu w Białymstoku i od razu ruszamy w trasę.
Sprawny przejazd przez miasto, jedziemy głównie asfaltowymi rowerówkami (u mnie takich nigdy nie będzie...szkoda), potem krajówką. Obawiałem się dużego ruchu i taki jest, ale droga do Zabłudowa mija szybko, duże zasługi ma w tym wiatr wiejący w plecy. Po zjeździe na wojewódzką do Hajnówki wreszcie jest spokój, można pogadać. Dowiaduję się że w Czeremsze będziemy mieli pit-stop u kolegi Janka, droga mija szybko, a na niebie pojawia się coraz więcej błękitu w miejsce ciemnych chmur. Chwilę po 20-tej wiatr wyraźnie słabnie, pojawia się nawet słonko na chwilę - zapowiada się fajna nocna jazda, ale te chmury mogłyby się trzymać nie niebie, zawsze to cieplej. W Kleszczelach odbijamy po gminę Dubicze Cerkiewne (ze śladu wynika że tam nie dojechaliśmy, ale tabliczkę żeśmy minęli) i ciśniemy do Czeremchy, super bo właśnie zrobiłem się głodny (ale i tak wafelka i snickersa po drodze spożyłem).
Wita nas Sławek, kolega Janka jeszcze z czasów pracy w straży granicznej. Wcinamy jajecznicę (nie wiem z ilu jajek, ale było tego duuuuużo) z boczkiem, swojska wędlinka i na koniec herbatka. W międzyczasie ubieram się na noc (zakładam nawet ochraniacze na buty) i z ciężkim brzuchem wyjeżdżamy. Czasu zeszło sporo, ale było warto. Nic nas nie goni, jest mała presja czasu, bo o 17tej mam ostatni pociąg, ale powinniśmy wyrobić się na spokojnie. Droga do Siemiatycz w remoncie, ale jest dużo odcinków ze świeżo wylanym asfaltem, na niebie chmury sprawiają wrażenie jakbyśmy w górach byli. W Siemiatyczach widzimy stację, wody dużo zeszło po słonej kolacji ale jedziemy jeszcze po gminę Mielnik (ta sama sytuacja - tablica stoi wcześniej niż to z mapy wynika), zawracamy za wiaduktem kolejowym i wracamy na mijaną wcześniej stację.
PRZERWA TECHNICZNA. Jeszcze 8 minut. Czekamy. Jest dostęp do toalety więc można skorzystać, wreszcie Pan otwiera drzwi, kupujemy wodę i ruszamy dalej, krajówką do Sokołowa. Ten fragment był chyba najprzyjemniejszy z całej wycieczki. Trochę hopek, zerowy ruch aut, świetny asfalt, jest chłodno, ale nie zimno. Z Sokołowa Podlaskiego zbaczamy z głównych dróg po gminę Jabłonna Lacka, pierwszy fragment przyzwoity, potem niestety dziury, pod koniec zaczyna być już jasno, wracamy na chwilę na krajówkę i odbijamy po Kosów Lacki. Jest zimno, niecałe 7 stopni, ale jestem odpowiednio ubrany, za to mam problem z tyłkiem. Może to przez inne spodenki, może przez zmianę smarowidła. Krótka wizyta w toalecie na stacji paliw, mijamy Bug i jedziemy w stronę Ciechanowca. W mieście wykopki, objazdem więc zwiedzamy miasteczko, całkiem ładne, jest tutaj pałac i skansen. Zbaczamy po gminę Klukowo, widziana po drodze stacja paliw w Ciechanowcu okazuje się jeszcze zamknięta, nicto jeszcze parę łyków zostało, jedziemy dalej.
Słonko miło przyświeca, dzięki temu znika chęć snu, ale nie trwa to długo i tak jak na niebo zasnuły chmury, tak moje powieki zaczęły się zamykać. Stajemy na stacji Pronar, rozbieram się trochę (zostaje tylko wiatrówka), kupuję wodę i 4 wafelki, z których od razu zjadam 2. Mam dziś spory apetyt, chyba jest to związane z niskim tempem jazdy, bo często jest tak na wyjazdach z Gosią. Opłotkami przebijamy się do krajówki, nie mogę znaleźć sobie miejsca w siodełku, do tego muli okropnie. W Boćkach opuszczamy dobrą drogę, zostaje ostatnia setka...
Przypomina ona tę z pierścienia. Tempem jazdy i stanem dróg, no ale jest zupełnie płasko, krajobraz typowy dla Mazowsza. Piję Jankowego shoota, jest lepiej przez chwilę, tak samo jest gdy rozmawiamy, gdy jest cisza - masakra, całości dopełnia wiatr wiejący w pysk, który z każdą chwilą się wzmaga. Na niebie coraz więcej błękitu, wreszcie wychodzi słonko, niestety tym razem nie odmuliło tak jak to było zaraz po świcie. Porażka jakaś. Postanawiam zmienić taktykę. Opieram głowę na kierownicy, zamykam oczy na minutkę, a potem gonię kolegę i tak kilka razy. Gówno to daje. Spaaaaaaać !!!! Szorstkie drogi masakrują nadgarstki, kilometry stoją w miejscu, oczy się zamykają, tyłek piecze. Po drodze jeszcze dwa stopy, w Brańsku pod Biedronką i Juchnowcu po wodę (kupiłem na drogę żeby w Białymstoku już nie szukać)
Tak. O to chodziło. Żeby nie było lekko. Żeby bolało. Żebym miał dość. Bo zawsze może być jeszcze gorzej...
Końcówka, jak to końcówka. Skądś się raptem biorą siły...Janek odprowadza mnie kawałek, do miejsca skąd już wiem jak dotrzeć na dworzec bez patrzenia w mapę. Żegnamy się, ale mam nadzieję że nie na długo, bo podczas tej długiej nocy snuliśmy plany na przyszłość :) Choć tempo jazdy nie do końca mi odpowiadało, jazda z nim to czysta przyjemność. Na stacji jestem godzinę przed pociągiem, dalej jestem głodny, wrzucam w siebie wszystko co mam i dalej walczę ze snem. Nie pamiętam żebym tak długo cierpiał z tego powodu, oczy na chwilę zamykam już podczas jazdy w pociągu.
Podsumowując.
Ciężko było, nawet bardzo. Nie tylko mnie, Janek miał identyczne odczucia. Ani słońce, ani górki, ani przesadnie kiepskie drogi, a wypruty byłem gorzej niż po pierścieniu, gdybym musiał jeszcze 150 km zrobić...pewnie bym zrobił.
Smarowidło i spodnie. Xenofit to porażka jak dla mnie, wracam do sudokremu, przetestuję jeszcze gacie z BBT po poluzowaniu ściągaczy w nogawkach, ale jak do tej pory jedyne słuszne są te z DMTEX.
Lemondkę na pewno zabiorę w góry, z nadgarstkami w tym roku jest duży problem (a może się po prostu nawarstwia i już lepiej nie będzie), a na niewielkich podjazdach da się jechać na leżaku.
Po drodze nie bolało mnie nic prócz tyłka i nadgarstków, za to po odpoczynku w pociągu zacząłem czuć kolano. Pewnie za sprawą jazdy na stojąco, gdy dawałem ukojenie tyłkowi.
Wiele nauki przyniosła ta wycieczka.
Zdjęć moich tylko kilka, reszta z ręki Janka - tutaj
Gmin - 36
Zabłudów, Narew, Czyżew, Bielsk Podlaski (obszar wiejski), Bielsk Podlaski (teren miejski), Orla, Kleszczele, Dubicze Cerkiewne, Czeremcha, Milejczyce, Nurzec Stacja, Siemiatycze (obszar wiejski), Siemiatycze (teren miejski), Drohiczyn, Repki, Sokołów Podlaski (obszar wiejski), Sokołów Podlaski (teren miejski), Sabnie, Jabłonna Lacka, Sterdyń, Kosów Lacki, Nur, Boguty-Pianki, Ciechanowiec, Klukowo, Perlejewo, Grodzisk, Dziadkowice, Boćki, Brańsk(obszar wiejski), Brańsk (teren miejski), Rudka, Wyszki, Poświętne, Suraż, Juchnowiec Kościelny.
Kategoria >300
Dane wyjazdu:
607.90 km
0.00 km teren
23:21 h
26.03 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Pierścień Tysiąca Jezior
Sobota, 4 lipca 2015 · dodano: 07.07.2015 | Komentarze 7
Do bazy w Świękitach docieramy w piątek po południu wspólnie z Darkiem i Mariuszem, rozbiajmy obóz i idziemy tradycyjnie do rzeki. Każdej edycji towarzyszy upał, tak jest i tym razem więc chwila w chłodnej wodzie daje przyjemne orzeźwienie. Wieczorne rozmowy ze znajomymi, nauczony doświadczeniem z Maratonu Podróżnika piwa nie piję wcale, za to oprócz wody osuszam jeszcze literek soku pomidorowego. Względnie wcześnie idziemy spać, w nocy budziłem się bardzo często, było wręcz zimno, ale pomimo pobudki przed szóstą jestem w miarę wypoczęty. Na niebie oczywiście lampa już świeci...Przygotowania do wyjazdu lecą bardzo szybko i na odjazd za wozem strażackim nie zdążamy, ale nie ma co się spieszyć, bo nasz start zaplanowany jest dopiero na 8.30. Plan jest prosty - jadę spokojnie tempem Gosi, czekam na Mariusza (startuje 5 minut po mnie) i Darka (10 minut po mnie) i jedziemy dalej razem. Chcę, o ole to możliwe dojechać rano, po cichu liczę na złamanie 24h, ale bez jakiejkolwiek presji, najważniejsze żeby nie trafić drugiego dnia na palące słońce.
Od czasu wyjazdu z bazy do startu wypijam jeszcze litra izotonika, dobrze że jest gdzie bidon uzupełnić, 8.30 wybiła, więc lecimy, od początku sami, tak jak w założeniach. Tradycyjny bruk po kilku kilometrach, my go doskonale znamy, ale sporo osób miało tam ciekawe przygody wpadając nań z czterema dyszkami na liczniku. Do Lidzbarka droga kiepska, ale nie ma co narzekać, bo wiem że będzie gorzej, spokojny przejazd przez miasto, Gosia jedzie tu trzeci raz ale dopiero teraz widziała zamek :) Kawałek za miastem dochodzi nas Mariusz z jeszcze jednym gościem. Tempo trochę wzrasta, patrzę na Gosię, jeszcze się trzyma, ale ma mówić jak tylko będzie za ciężko. Ta chwila nadchodzi na którejś z kolei górce, zatrzymujemy się, oddaję jej swoją wiatrówkę (zapomniała dać na przepak), buziak na drogę i jedziemy dalej we trójkę aż do Reszla. Parę minut na punkcie zeszło, bo dojechał Darek więc czekamy aż się oporządzi i ruszamy we trójkę, tu ostatni raz widzę Gosię, która własnie dojechała. Pilnuję się z piciem bardzo, mam założenie takie że dobrze jest wtedy kiedy chce mi się sikać.
Za Reszlem robię sikustop po raz trzeci !!!, a to dopiero 90-ty kilometr. Tempo wzrasta, chciałem dogonić tych którzy z punktu przed nami ruszyli, ale żadnego z tego pożytku nie było, bo ci których doszliśmy okazali się dużo wolniej jadący od nas. Mijamy Kętrzyn, zaczyna już mocno smażyć, a że wiatr pomaga i droga jest idealna moje zmiany są szybkie. Darkowi też tempo pasuje, ale Mariusz niestety odstaje, czekamy, ale w końcu podejmujemy decyzję o rozstaniu. Dalej we dwójkę bardzo sprawnie do drugiego PK, na plaży w Harszu. Zjadam chyba z 6 czy 7 kawałków arbuza, na chwilę do jeziora się opłukać i zamoczyć głowę, pakuję prowiant. Dojeżdża spora grupa, Mariusza w niej nie ma, a od Piotrka dowiaduję się że z Gosią chwile jechali, ale za Kętrzynem odpadła (oby tylko na Silec skręciła modlę się po cichu bo jedzie bez jakiejkolwiek nawigacji)
Ruszamy jakieś 2 minuty po Wojtku, którego doganiamy przed Jakunówkiem. Kolejny fragment kiepskiej drogi, Wojtek gubi bidon, a potem lotnisko aż do Gołdapi, fajnie jedziemy po zmianach. W międzyczasie dzwoni żaba z zapytaniem o drogę - jest przed Kruklankami, czyli nie tak wcale daleko. Na PK w Gołdapi spotykam sporą grupę znajomych, chciałbym z nimi jechać dalej, ale oni ruszają a my dopiero przyjechaliśmy. Znowu kilka kawałków arbuza, dwa pomidory (świetny pomysł !!!), gdy powoli zbieramy się do drogi dojeżdżają Wilk i Kot. Zanim ruszyłem dupę z cienia Marzena już była w drodze...
Zawsze po tym jak ruszam sprawdzam dla pewności czy wszystko gra. Obmacałem kieszonki, patrzę na rower, a tam brak bidonów...dobrze że to tylko jakieś 100 metrów :) Gonię kolegów i jedziemy dalej. Pora coraz późniejsza, powinno być chłodniej, ale jest wręcz przeciwnie. Wiatr umilkł, las daleko od drogi więc zero cienia, zaczynam polewać głowę wodą i chwilowo dale to ulgę, z tym że trwa ona może minutę. Turlamy się do Rutki-Tartak już sporo wolniej, Wojtek ma też kryzys, ja też specjalnie dobrze się tam nie czułem. Już przed Gołdapią zaczynały mnie parzyć stopy, ale teraz jest już tragedia. Zjazd spod wiatraków w Wiżajnach z kapitalnym widokiem na okolicę, jeszcze kilka obrotów korbą i jesteśmy w Rutce. Koledzy właśnie zaczynają jeść, byli tutaj tylko kilka minut przed nami. Zdejmuję buty, zimna podłoga przyjemnie chłodzi, pyszny żurek i bułka, poprawiam zimnym pomidorowym, na tyłek maść chłodząca (cóż za cudowny wynalazek !!!!) i przeżywam reset.
Rutka Climb. Podjeżdżałem ją kilka razy, chyba najsztywniejszy szosowy podjazd w okolicy 100 km od domu jaki znam. Dziś wchodzi jak w masło. Robi się chłodniej, jest nas 9 lub 10 osób, asfalt może nie idealny, ale dobrze się po nim jedzie. Prędkość zdecydowanie wyższa niż ostatnio i można w peletonie trochę odpocząć. Droga do Sejn nie była długa, a rozmowa z kolegami tak ją uprzyjemniła, że "po chwili" usłyszałem z czyichś ust "- oooo. Już Sejny". PK za Bazyliką, posiedzieliśmy chwilę tocząc rozmowy w miłym towarzystwie dziewczyn i zachwycając się cudownym działaniem chłodzącej maści :)
Droga do Augustowa to bajka, lecimy dwójkami, porządne zmiany, znienawidzone słońce potrafi jednak zachwycić czerwienią zachodu. Na punkt wjeżdżamy już w sporej szarówce. Jest dobrze, choć po zejściu z roweru bolą kolana. Zabawiliśmy długo, prawie godzinę, ale było warto. Dwa razy rosołek z makaronem i kotlet, cieszę się że tak dobrze dziś jedzenie wchodzi. Przygotowania do nocnej jazdy rękawki, nogawki (zapowiada się chłodna noc, będzie z 15 stopni chłodniej niż w dzień), o światło się nie martwię , bo jedyne co zrobić mam to nacisnąć włącznik na "pilocie".
Przez miasto jedziemy inaczej niż pokazuje ślad, w ten sposób unikamy bruku i pijanych imprezowiczów (ktoś z jadących miał jakieś zatargi z ludźmi tamże). Odległość do Wydmin dzielimy na pół odliczając drogę do stacji Orlen w Olecku. Kawa i koleje naście minut przystanku zamiast pobudzić przymuliły towarzystwo i jedziemy sporo wolniej. Postanawiam jechać z chłopakami do końca, jest miła atmosfera, czas szybciej płynie, a jazda poniżej swoich możliwości już na BBT spowodowała brak dolegliwości kolanowych. Przed Wydminami widać już zalążek rozpoczynającego się nowego dnia, wiem już że z mojego planu dojazdu jeszcze w porannym chłodku nic nie będzie, będę się smażył po raz drugi. PK w Wydminach wzorowo zorganizowany, szkoda tylko że pan serwisant nie miał pedałków, Tomek jechał większość trasy z połamanym jednym pedałkiem. Po zupce, kawce i kolejnej porcji chłodziwa ruszamy dalej.
Oj ciężko ten kawałek szedł...na liczniku marne dwadzieściakilka...może by tak jechać jednak szybciej?? Zaraz zasnę !!! Ziewam, w myślach śpiewam, gówno to daje, na niebie coraz jaśniej, a muli okropnie, taka pora...Obudziła nas dopiero droga do Rynu, chyba każdy się nieźle naklął na nią, bo to jeden z dwóch najgorszych fragmentów na trasie. Fajne górki na krajówce do Rynu, w końcu postanawiam się odmulić i końcówkę przed Mrągowem pojechałem mocniej łapiąc na koło jedynie Grześka. Jest chwila po 6-tej, w zeszłym roku byłem tu o 10-tej. Zeszło kolejne pół godziny o ile nie więcej. Rozbieram się, dwa gorące kubki dobrze mi zrobiły, jem kilka bułeczek i biorę spore zapasy na drogę bo jestem głodny, na koniec poczułem zew natury i tym razem chłopaki musieli na mnie czekać.
Tempo dalej marne, większość jest już wypompowana, po 7-mej jest już naprawdę ciepło, całe szczęście sen odpuścił. Stan asfaltów znałem i wiedziałem że im bliżej Dobrego Miasta tym będzie gorzej, parę łat położono od zeszłego roku ale to kropla w morzu...Dopada mnie mega ssanie, zjadłem 2 banany, ciastka, żelki i 3 batoniki, czyli wszystko co miałem, do następnego punktu niedaleko, a mi się przeraźliwie jakiejś mąki chce...bułki, ciatska, cokolwiek... Były banany i arbuzy...Ehh. Korzystam z pobliskiego jeziora, daję ulgę stopom, bo po nocnej przerwie zaczynają znowu parzyć, moczę głowę i koszulkę i ruszamy na ostatnie pięć dych.
Coraz więcej górek, coraz gorsze drogi, coraz cieplej, choć całe szczęście słonko lekko białymi chmurkami rozproszone. Kwintesencja ostatniej części to 10-centymetrowa wstążka asfaltu na środku drogi, z zeżartymi poboczami. Łapię doła, zaczyna mi się kręcić w głowie i jadę momentami zupełnie nieświadomie na autopilocie, próbuję odmulić się na podjeździe z serpentyną, ale nie pomaga. Tak jak na każdym wyjeździe powolne znikanie kilometrów w końcówce, w końcu osiągamy Dobre Miasto, a stąd już tylko rzut beretem. Na mecie jesteśmy o 11.25.
Po cichu liczyłem na lepszy wynik, gdybym startował w innej grupie to kto wie...choć z drugiej strony często gdy jest mocna jazda płacę za to bólem kolan. Teraz było pod tym względem super. Cały czas odczuwałem coś w lewym kolanie, ale nie bolało, a co ciekawe intensywniejsze było nie podczas kręcenia, a po zejściu z roweru. Pewnie za sprawą dużo lżejszego kasku nie miałem najmniejszych problemów z karkiem - jak nigdy. Najbardziej obawiałem się bólu w krzyżu, całe szczęście ćmiło trochę, ale spokojnie dało się jechać prostując się przy każdej nadarzającej się okazji. Test Luxos'a pozytywnie zakończony, jestem pod wrażeniem i wiem że zakup prądnicy to strzał w przysłowiową dychę. Najgorzej ucierpiały stopy (od temperatury) i nadgarstki (od dziur), ale następnego dnia już po problemach nie ma śladów.
Zdjęć po drodze nie robiłem, trasę znam na pamięć, w niektórych miejscach byłem kilka razy rowerem. Kilka swoich i nie swoich wrzucam tu
Odnośnie Gosi to trzymała się dzielnie i w 100% założenia spełniła. Dużo odpoczynków, mnóstwo wody i jazda swoim tempem. Na metę dotarła po 20-tej, 9 godzin po mnie, ale to nie ma najmniejszego znaczenia. Najważniejsze że dokonała tego sama, ciągnąc po drodze na kole chłopaków i zaliczając szlifa na asfalcie. Szacun wielki żabciu :)
Dane wyjazdu:
302.80 km
0.00 km teren
13:01 h
23.26 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Focus Cayo 4.0
Maraton Podróżnika
Sobota, 13 czerwca 2015 · dodano: 16.06.2015 | Komentarze 4
Startuję w drugiej grupie, o 8.05. Na początek przejazd przez Kraków, sporo świateł, na każdym postoju czuć palące słońce. Jedzie mi się świetnie, przed startem ostrym zjadłem wafelka, porozciągałem się i po kilku minutach ruszmy. Grupa się porwała, cały czas hopki po 7-8%, ale krótkie. Kończą mi się płyny, krzyczę na chłopaków że staniemy na minutkę, ale koledzy pomknęli dalej. Została ze mną Monika i kilka dobrych km jedziemy razem. Gdy na zjeździe w Łapanowie przestrzeliliśmy skręt, nawróciliśmy, trafiamy na grupę gdzie jedzie Wigor. Można trochę w peletonie odpocząć. Pierwszy konkretniejszy podjazd za Tarnawą mnie niestety zabił. Żar z nieba okrutny, w pewnym momencie pulsometr pokazał 185, a moje max jak do tej pory tętno to 182. Wystraszyłem się strasznie, odpocząłem trochę, dysząc jak parowóz, skończyłem podjazd, dogoniłem grupę. Na zjeździe tętno nie spada poniżej 140, tak źle jeszcze nigdy nie było. Robimy kolejny pit stop, w Limanowej. Obok sklepu jest apteka, kupuję magnez, bo zaczynają się skurcze, wciągam od razu trzydniową dawkę. Do tego zimny lodzik. Jest ciut lepiej, ale kolejna góra jest jeszcze gorsza, nie jest wcale stroma, nie brakuje mi siły, ale skurcze coraz częściej, non stop zadyszka. Tutaj już pilnuję bardzo pulsometru, gdy dobija do stu siedemdziesięciu kilku zatrzymuje się i odpoczywam, grupa mi ucieka, lepiej na chwilę zejść z roweru niż na zawsze z tego świata. Podjazd zaliczam z trzema czy czterema odpoczynkami. Czy to wogóle ma sens??Muszę odpocząć, na liczniku ciut ponad 100 km, a ja mam straszne skurcze, zawroty głowy, jakieś mroczki przed oczami, a na jedzenie nie mogę patrzeć. Wiem już, że dziś nic z tego nie będzie, myślę czy nie zawrócić póki jeszcze blisko. Ostatecznie położyłem się na przystanku na kilka minut, przemysłem sytuację i postanawiam jechać na pierwszy PK. Kolejne uzupełnienie bidonów, wciskam w siebie drożdżówkę powstrzymując się cudem przed wymiotami. Gdy idę siknąć widzę ze mocz jest pomarańczowy. Czad. Wypiłem coś koło 5 litrów, a jestem skrajnie odwodniony, żar z nieba jest tak okrutny, że nie jestem w stanie ubytków uzupełnić. Skurcze łapią cały czas, cale szczęście nie mocno i krótko. Magnez łykam co chwilę, blister połykam tak jak małe dziecko paczkę żelków :). Wzdłuż Dunajca niezły wmordewind, cale szczęście po płaskim, doganiam dwójkę ludzi aby powieźć się im trochę na kole, ale za chwilę pękają - czyżby ktoś czuł się jeszcze gorzej ode mnie?. W Krościenku spotykam kolegów z Lublina, z których jeden też ma dość. Miałem jechać już DW969 prosto do Nowego Targu, ale ostatecznie skręcam z kolegami na południe, kolejne podjazdy, kolejne skurcze, kolejne zgony i odpoczynki aby uspokoić serducho. Po co mi to było?? Mogłem jechać prosto, byłoby zdecydowanie lżej...
Wspólnie turlamy się, zaliczając jeszcze jedna wizytę w sklepie, kupuję też krem do opalania, choć przydałby się taki na oparzenia słoneczne, spalone przedramiona mam bardzo. Tutaj też pierwsze pchanie roweru pod górkę, było już za ostro a na stojaka jechać nie chciałem. Docieramy na punkt, chwila w przyjemnym chłodku pozwala wcisnąć w siebie obiad, głodu dalej nie odczuwam. Posiedziałem prawie godzinę, o 17 w końcu zaczęło się robić chłodniej. Siłę do jazdy mam, nawodniłem się tyle ile mogłem, w głowie już się nie kręci, ale perspektywa dalszej jazdy mnie przeraża, co będzie jak na Słowacji zasłabnę?? - chyba lepiej losu nie kusić.
Ruszam sam, walcząc ze skurczami na każdym podjeździe, cale szczęście nie było sztywnych. Tatry widzę, co prawda nie z bliska - innym razem... Dobijam do Krajowki, w Nowym Targu wkładam głowę w fontannę na rynku, cudowne uczucie orzeźwienia i słony smak potu w ustach. Na drodze ruch duży, za miastem spory podjazd a potem świetny zjazd, prędkość dobiła do 68 km/h, więcej już się bałem jechać. Jest lepiej, bo nie kręcąc wcale tętno spada już do 120 (normalnie powinno być około 90, więc potwierdza się to co myślałem - od samej temperatury i niewystarczającego nawodnienia jest +30 uderzeń). W Rabce obserwuję pierwsze pioruny na niebie, słońce chowa się za chmurkę, co za ulga, w końcu jest mniej niż 30 stopni. Kilka minut na Orlenie, bo znowu pusto w bidonach, wciskam w siebie drożdżówkę, ale dalej mam odruch wymiotny. Zastanawiam się jak jechać, czy łatwo krajówką do Krakowa czy odbić w lewo i skończyć maraton po przewidzianej trasie. Jako że jest mi już dużo lepiej decyduję się na trudniejszy wariant. Podjazd na Makowską Górę to mordęga, stawałem kilka razy, kilka razy wpychałem, stromizna taka ze buty ślizgały się po asfalcie prowadząc rower. Zjazd jeszcze bardziej stromy, serpentyny, wąsko, puścisz hamulce na chwilę i od razu 5 dych na liczniku. Obręcze się zagotowały, musiałem chwilę poczekać aż przestygną . Czy ja na pewno dobrze wybrałem?? Po co mi to było??
Patrzę w ekran Garmina czy nie da się pojechać jakoś inaczej, ale droga wydaje się w miarę optymalna. Męczę wiec się dalej, kolejne podjazdy, kolejne skurcze, w międzyczasie robi się ciemnawo, wiec czas się przygotować do nocnej jazdy. W Kalwarii Zebrzydowskiej fajny widok na Zakon na górce, krajówka tylko chwilę i dalej lokalne wąskie dróżki. Do tej pory asfalty były dobre, w końcu się zepsuły, ciężko jechać na latarce po dziurach, tym bardziej na zjazdach. Ustawiam Dakotę na ciągłe podświetlenie, przynajmniej wiem kiedy i w którą stronę będzie skręt. W bidonach znowu sucho, miałem nadzieję że przy DK44 znajdę coś otwartego (było już po 22giej) ale niestety nic, zero. Przy drodze rodzinna nasiadówka, grillik, muzyczka... (ehh czasem się zastanawiam czy nie lepiej byłoby tak czas spędzać :P), wjeżdżam więc na imprezę prosząc o wodę :) Musiałem fajnie wyglądać, jak jakieś egzotyczne zwierzę, bo furorę tam zrobiłem, a na pytanie - "skąd Pan jedzie" - odpowiadam - "z Mazur :), jestem chłop z Mazur". Kilometrów do celu coraz mniej, nawet dosyć szybko znikają, może dlatego że trzeba cały czas trzeba być skupionym. Drogi wąskie, kręte, ciemne - zupełnie inaczej gdy się nocą jedzie Wojewódzką czy Krajową, na której są słupki i pasy na jezdni namalowane - tutaj jedna wielka ciemność poprzecinana wioskami. Ostatnie trzy dyszki przed bazą z bólem lewego kolana, skurcze przeszły (jedynie przy mocniejszym depnięciu coś czułem), niebo co chwila przecinają błyskawice - czy zdążę przed burzą?? może pójdzie bokiem??
Docieram do Bazy o 0.40, wcale nie będąc styrany, tylko to kolano trochę pobolewa, noc do jazdy WYŚMIENITA, ponad dwadzieścia stopni. Na punkcie jest offensive_tomato, którego też upał rozłożył. Wykąpałem się, wypiłem jeszcze litra izotonika, coś tam chyba nawet zjadłem i poszedłem w kimę, choć powracający całą noc uczestnicy pospać nie dali.
kilka zdjęć
Podsumowując. Trasa bardzo ciężka, w normalnych warunkach pewnie podprowadziłbym w kilku miejscach i byłoby OK. Kompletny brak siłowego przygotowania, ale nie ma co się dziwić, zbając o kolana nie mogę mocno deptać w pedały. Wiedziałem że tak niektóre podjazdy mogą się skończyć i nie jest to dla mnie żadną ujmą. Początek był faktycznie dosyć mocny, ale nie wydaje mi się żebym przeszarżował. Piłem cały czas, ale widać że jeszcze za mało, następnym razem w takich warunkach trzeba się dobrze nawodnić dzień przed i z samego rana. Zdarzało mi się już jeździć w takich upałach kilkukrotnie, ale zawsze były to zdecydowanie mniej górzyste trasy... i nie wiem...chyba żeby ta taka była, to by mnie tak nie odcięło. Będzie z czego wyciągać lekcje w przyszłości.
Acha. Podczas jazdy powiedziałem sobie - "żadnego GMRDP nie jadę", dziś już inaczej myślę - wszak cały rok pod tą jedną imprezę zaplanowałem, ale ostateczna decyzja jeszcze nie jest podjęta.
Zaliczone gminy: Wieliczka, Biskupice, Gdów, Łapanów, Limanowa (obszar wiejski), Limanowa (teren miejski), Łukowica, Kamienica, Łącko, Ochotnica Dolna, Krościenko nad Dunajcem, Czorsztyn, Łapsze Niżne, Bukowina Tatrzańska, Nowy Targ (obszar wiejski), Nowy Targ (teren miejski), Rabka-Zdrój, Lubień, Jordanów (obszar wiejski), Jordanów (teren miejski), Bystra-Sidzina, Maków Podhalański, Budzów, Lanckorona, Stryszów, Kalwaria Zebrzydowska, Wadowice, Brzeźnica, Czernichów, Krzeszowice.