Info
Ten blog rowerowy prowadzi dodoelk z miasta Ełk. Przejechałem 192240.84 kilometrów w tym 4539.60 w terenie. Moja średnia prędkość 20.53 km/hWięcej o mnie. GG: 5934469
odwiedzone gminy
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2024, Październik8 - 0
- 2024, Wrzesień17 - 0
- 2024, Sierpień6 - 0
- 2024, Lipiec9 - 0
- 2024, Czerwiec16 - 0
- 2024, Maj18 - 0
- 2024, Kwiecień25 - 0
- 2024, Marzec33 - 0
- 2024, Luty33 - 0
- 2024, Styczeń27 - 0
- 2023, Grudzień25 - 0
- 2023, Listopad25 - 0
- 2023, Październik22 - 0
- 2023, Wrzesień30 - 0
- 2023, Sierpień31 - 0
- 2023, Lipiec32 - 0
- 2023, Czerwiec32 - 0
- 2023, Maj37 - 0
- 2023, Kwiecień31 - 0
- 2023, Marzec30 - 0
- 2023, Luty30 - 0
- 2023, Styczeń29 - 0
- 2022, Grudzień27 - 0
- 2022, Listopad26 - 0
- 2022, Październik33 - 0
- 2022, Wrzesień27 - 0
- 2022, Sierpień33 - 0
- 2022, Lipiec35 - 4
- 2022, Czerwiec38 - 0
- 2022, Maj29 - 0
- 2022, Kwiecień31 - 0
- 2022, Marzec36 - 3
- 2022, Luty27 - 0
- 2022, Styczeń28 - 0
- 2021, Grudzień31 - 0
- 2021, Listopad23 - 0
- 2021, Październik33 - 0
- 2021, Wrzesień29 - 0
- 2021, Sierpień30 - 0
- 2021, Lipiec29 - 0
- 2021, Czerwiec34 - 4
- 2021, Maj35 - 2
- 2021, Kwiecień26 - 3
- 2021, Marzec37 - 0
- 2021, Luty34 - 1
- 2021, Styczeń38 - 0
- 2020, Grudzień32 - 1
- 2020, Listopad27 - 2
- 2020, Październik29 - 0
- 2020, Wrzesień25 - 0
- 2020, Sierpień23 - 4
- 2020, Lipiec35 - 2
- 2020, Czerwiec33 - 2
- 2020, Maj30 - 2
- 2020, Kwiecień32 - 10
- 2020, Marzec27 - 0
- 2020, Luty30 - 0
- 2020, Styczeń20 - 3
- 2019, Grudzień25 - 4
- 2019, Listopad36 - 4
- 2019, Październik32 - 0
- 2019, Wrzesień28 - 0
- 2019, Sierpień23 - 3
- 2019, Lipiec23 - 0
- 2019, Czerwiec24 - 3
- 2019, Maj29 - 2
- 2019, Kwiecień28 - 3
- 2019, Marzec23 - 0
- 2019, Luty34 - 0
- 2019, Styczeń34 - 5
- 2018, Grudzień29 - 2
- 2018, Listopad31 - 0
- 2018, Październik25 - 1
- 2018, Wrzesień24 - 7
- 2018, Sierpień26 - 3
- 2018, Lipiec27 - 0
- 2018, Czerwiec26 - 3
- 2018, Maj29 - 4
- 2018, Kwiecień27 - 0
- 2018, Marzec34 - 4
- 2018, Luty40 - 1
- 2018, Styczeń35 - 1
- 2017, Grudzień33 - 2
- 2017, Listopad35 - 1
- 2017, Październik26 - 0
- 2017, Wrzesień26 - 2
- 2017, Sierpień25 - 6
- 2017, Lipiec31 - 2
- 2017, Czerwiec23 - 0
- 2017, Maj28 - 4
- 2017, Kwiecień26 - 6
- 2017, Marzec30 - 1
- 2017, Luty21 - 9
- 2017, Styczeń24 - 13
- 2016, Grudzień34 - 3
- 2016, Listopad27 - 2
- 2016, Październik33 - 0
- 2016, Wrzesień23 - 11
- 2016, Sierpień25 - 4
- 2016, Lipiec37 - 3
- 2016, Czerwiec24 - 12
- 2016, Maj33 - 2
- 2016, Kwiecień30 - 19
- 2016, Marzec30 - 6
- 2016, Luty30 - 0
- 2016, Styczeń30 - 15
- 2015, Grudzień33 - 4
- 2015, Listopad16 - 0
- 2015, Październik30 - 3
- 2015, Wrzesień31 - 5
- 2015, Sierpień27 - 19
- 2015, Lipiec31 - 27
- 2015, Czerwiec36 - 7
- 2015, Maj34 - 10
- 2015, Kwiecień24 - 6
- 2015, Marzec30 - 11
- 2015, Luty25 - 7
- 2015, Styczeń28 - 13
- 2014, Grudzień29 - 10
- 2014, Listopad31 - 10
- 2014, Październik25 - 11
- 2014, Wrzesień29 - 6
- 2014, Sierpień28 - 23
- 2014, Lipiec38 - 21
- 2014, Czerwiec30 - 23
- 2014, Maj35 - 8
- 2014, Kwiecień31 - 16
- 2014, Marzec27 - 18
- 2014, Luty30 - 9
- 2014, Styczeń35 - 16
- 2013, Grudzień26 - 5
- 2013, Listopad34 - 7
- 2013, Październik32 - 11
- 2013, Wrzesień29 - 10
- 2013, Sierpień40 - 5
- 2013, Lipiec18 - 10
- 2013, Czerwiec26 - 12
- 2013, Maj25 - 17
- 2013, Kwiecień25 - 21
- 2013, Marzec24 - 10
- 2013, Luty30 - 4
- 2013, Styczeń38 - 1
- 2012, Grudzień25 - 4
- 2012, Listopad29 - 0
- 2012, Październik31 - 7
- 2012, Wrzesień29 - 7
- 2012, Sierpień31 - 8
- 2012, Lipiec34 - 33
- 2012, Czerwiec35 - 20
- 2012, Maj36 - 10
- 2012, Kwiecień30 - 13
- 2012, Marzec27 - 29
- 2012, Luty42 - 39
- 2012, Styczeń42 - 20
- 2011, Grudzień28 - 5
- 2011, Listopad30 - 3
- 2011, Październik34 - 4
- 2011, Wrzesień57 - 26
- 2011, Sierpień55 - 14
- 2011, Lipiec41 - 24
- 2011, Czerwiec55 - 18
- 2011, Maj57 - 36
- 2011, Kwiecień52 - 21
- 2011, Marzec50 - 3
- 2011, Luty29 - 5
- 2011, Styczeń3 - 0
- 2010, Listopad12 - 1
- 2010, Październik32 - 0
- 2010, Wrzesień43 - 1
- 2010, Sierpień3 - 0
it outsourcing
Wpisy archiwalne w kategorii
>300
Dystans całkowity: | 32631.63 km (w terenie 201.00 km; 0.62%) |
Czas w ruchu: | 1290:35 |
Średnia prędkość: | 25.28 km/h |
Maksymalna prędkość: | 74.52 km/h |
Suma podjazdów: | 29533 m |
Maks. tętno maksymalne: | 172 (92 %) |
Maks. tętno średnie: | 147 (79 %) |
Suma kalorii: | 188822 kcal |
Liczba aktywności: | 66 |
Średnio na aktywność: | 494.42 km i 19h 33m |
Więcej statystyk |
Dane wyjazdu:
665.50 km
0.00 km teren
29:21 h
22.67 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Focus Cayo 4.0
MRDP Etap 1
Sobota, 19 sierpnia 2017 · dodano: 27.08.2017 | Komentarze 4
Wstaję wyspany, zakupy, jajecznica, krótka podróż i przed 10tą jesteśmy w bazie. Czas leci na rozmowach, oglądaniu sprzętu kolegów i poznawaniu strategii na kolejne dni. Postanawiam ubrać się jednak na długo, trochę pokropiło, wiatr jest chodny, a ja raczej jestem zmarzlakiem. Kolejka po nadajniki długa, przeciągnęło się trochę, spod latarni ruszamy o 12.10.PK 1 Świbno. godz. 15.55
Jechaliśmy autem od strony trójmiasta więc wiem co będzie po starcie. Bruk. Szczęśliwie udaje się przejechać, nic nie odpadło, mózg zbytnio o czaszkę się nie poobijał. Od Władysławowa korek. Wszystko stoi, lawirujemy więc między autami, w sumie mógłbym zgarnąć kilka, jak nie kilkanaście punktów za manewry na drodze. No ale albo jedziemy, albo w korku stoimy. Zaczyna mnie boleć brzuch. Dziwne, nic nienormalnego nie jadłem - czym się mogłem struć? Wpycham snickersa, poprawiam góralkiem i niestety wcale nie jest lepiej. Przy drodze w Rumii niespodzianka, sąsiedzi Mariusza stoją przy drodze z transparentem. Super, aż się łezka w oku zakręciła. Bardzo miły gest. Na początku Gdańska haltuje nas policja na rowerach, skończyło się na pouczeniu, ale od tej pory jedziemy już po DDR skacząc co raz z jednej na drugą stronę drogi. Kilka kilometrów jedzie z nami Rafał Buczek, producent większości podsiodółwek uczestników maratonu. Miejski horror w końcu zostaje za nami, a mnie robi się lepiej, chyba przez wdychanie spalin tak mnie brzuch bolał. Na prom docieramy chwilę przed zamknięciem bramy, spora część zostaje jednak po zachodniej stronie Wisły. Dyrektor zarządza oczekiwanie na resztę zawodników, aby były równe szanse, więc mamy pół godzinki przerwy.
PK 2. Gronowo. godz. 21.07
Po starcie ostrym widać, że większość ostro dziduje, w tym sporo osób które są zdecydowanie słabsze fizycznie. No cóż, każdy ma swoją strategię. Krótki stop w Stegnie, kupujemy wodę i jedziemy spokojnym tempem bocznymi drogami w stronę Elbląga. Mijamy kilka grupek kibiców (między innymi Dareckiego), jedzie się przyjemnie z lekkim wiaterkiem w plecy. Sam pojechałbym szybciej, wiedziałem że tak będzie, ale trzymam się planu. Docieramy do DW503 i zaczynają się pierwsze po drodze górki. Plan ułożyliśmy w ten sposób, że co około 40 km zatrzymujemy się na rozciąganie, dosłownie na chwilę, a co 80 km na dołożenie porcji assos'a. Przez chwilę towarzyszył nam Marecki, z dyrektorem mijaliśmy się kilka razy. Przed samym Braniewem zjeżdżamy się z Jarkiem, postój w Biedronce, woda w bidony, cola oraz butelka na zapas. Przed startem sprawdzałem ten fragment i obawiałem się, że możliwa jest pustynia aż do Gołdapi, lepiej więc się zabezpieczyć. Czapeczkę zamieniam na buffa, właśnie zaczyna się noc, ale jest jeszcze całkiem ciepło.
PK 3. Sępopol. godz. 1.19
Spodziewałem się bardzo słabych dróg, kiedyś już tu byłem i wspomnień nie mam dobrych. Całe szczęście w okolicach Lelkowa sporo nowych asfaltów, słaba była tylko DW 512. Przed Bartoszycami trafiamy na mokre asfalty, musiało niedawno padać. W samym mieście jest otwarty sklep, kupuję dwie bułki, jedną zjadam i trzeba jechać dalej. W Górowie Iławieckim stajemy na zamkniętej w nocy stacji, akurat wypadała tam przerwa. Od samego początku po rozciąganiu czuję pieczenie uda, które przechodzi za kilka minut, zastanawiam się o co chodzi, bo nigdy takich dolegliwości nie było. Boli mnie głowa, myślę o łyknięciu jakiegoś procha, poprawiam na głowie buffa, odpuszczam trochę kask. Dziurawe drogi się kończą i jak ręką odjął skończył się także ból.
Prędkość mocno spadła, jedziemy w okolicach 20 km/h, czasami wolniej. Grupka liczy 5 osób, ale współpracy nie ma żadnej, ot takie turlanie się w zasięgu wzroku. Dopadł mnie kryzys, a że była otwarta stacja za Węgorzewem korzystamy z chwili odpoczynku. Zmieniam gacie na nowe, ciepła zapiekanka, a w oczekiwaniu na resztę siadam i zamykam na chwilę oczy. Nie podoba mi się taki układ, bezsensowne trwonienie czasu i jazda w pseudo peletonie w którym nie ma zupełnie współpracy. Patrząc na rozpiskę, jedziemy mniej więcej zgodnie z planem, więc głośno swoich poglądów nie wyrażam. Tutaj po raz pierwszy dopada mnie psychiczny dół i myśl, że w limicie dojechać będzie bardzo, bardzo trudno. A to przecież dopiero 10% całości. Zaczyna się nowy dzień, wokół sporo mgieł, wszechobecna wilgoć, ale nie jest przesadnie zimno. Zerkam w pogodę i widzę że deszczu nie ma szans uniknąć, no cóż, nikt nie mówił że będzie lekko.
PK 4. Gołdap. godz 6.54
W Gołdapi poleciało ze 30 minut na stacji, po odpoczynku dostaję jakby nowe życie. Jedzie się super, kryzys fizyczny i psychiczny minął. W Wiżajnach zaczyna padać. Ubieram nieprzemakalne skarpety, zakładam deszczówkę i znowu czekam na resztę. Do dupy z taką jazdą. Kilka km dalej na sztywnym podjeździe za Rutką zostaje Jarek, zwalniam żeby zobaczyć czy wszystko OK i gonię Mariusza. Przez parę minut pada mocny deszcz, nie zdążyłem zapiąć kurtki i założyć rękawiczek, więc mam mokre dłonie i korpus.
Od Sejn znów we trójkę, fajny kawałek, przestało padać, a przed nami wizja spotkania Małgosi, która wyjechała na spotkanie. To najbliżej położony punkt od mojego domu. Posiedzieliśmy trochę, zadzwoniłem potwierdzić nocleg i chwilę po wyjeździe znów się rozpadało. Kolejny trochę przydługi przystanek na rozciąganie, ciągle mam wrażenie uciekającego przez palce czasu. Mógłbym jechać szybciej, rozmawiamy z Mariuszem o tym, ale póki trzymamy się planu jedziemy razem. W Kuźnicy również długi postój, Jarek planuje szukać tutaj noclegu, my mamy przed sobą jeszcze spory kawałek.
Nocleg. Bondary. 22.10
Gdy ruszyliśmy zrobiło się jakoś przyjemniej, przestało lać, deszczyk tylko siąpi, a wiatr praktycznie ucichł. Lubię te tereny. Bardzo. Szkoda że padało. Za Krynkami znowu z Jarkiem i Danielem i jeszcze kimś. Odcinek szutrowy jest fatalny, pomijam tarkę, bo o niej wiedziałem, ale droga jest bardzo rozmokła i koła zapadają się w grząską ziemię. Od jakiegoś czasu jest już ciemno, deszcz nie ustaje, a ja jestem wypruty i zziębnięty (jest niecałe 10 stopni). Najchętniej zaległbym na jakimś przystanku, ale to nie ma sensu. Zostało kilka kilometrów do noclegu. Tutaj po raz pierwszy przeżywam na rowerze jazdę bez świadomości (a trochę już w swoim życiu przejechałem), wyobraźnia płata figle, co i rusz widzę różne stwory czające się w przydrożnych krzakach. Mam dziury w pamięci, jadę ostatkiem sił, dobrze że nie zasypiam i nie zjeżdżam na środek drogi. W nocy, w deszczu, na dosyć ruchliwej drodze mogłoby się to tragicznie skończyć. Gdy weszliśmy w końcu do ciepłego zaczynam mieć drgawki, nigdy w życiu tak nie zmarzłem, nigdy nie byłem na skraju wyczerpania.
Co to będzie dalej? Jak na razie pozostaje reset głowy, kąpiel, rozwieszenie mokrych rzeczy, makaron, piwo i około 23.30 spać.
zaliczone gminy: Puck (teren miejski), Rumia, Reda
Dane wyjazdu:
373.30 km
0.00 km teren
16:28 h
22.67 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Focus Cayo 4.0
gminy z Jankiem
Czwartek, 27 lipca 2017 · dodano: 28.07.2017 | Komentarze 0
Wyjazd kilkukrotnie przekładany. Brak pogody, wyjazd z Gosią w ostatnią niedzielę, brak możliwości wzięcia wolnego w tygodniu. Wreszcie się udało, choć i tak nie bez problemu.Spakowany ruszam szosówką do pracy. Wsiadam, 10 metrów, coś szura. Szur. Szur. Szur. Podnoszę przednie koło - ok, kręcę tyłem - szur, szur,szur. Macam szprychy - luźne, jest duże bicie góra-dół i opona trze tam gdzie łączą się widełki. Jacieżniepierdolę. Wracam, biorę czołg i jadę do pracy wkurwionynamaxa. Do wkurwu na niesprawne koło dochodzi jeszcze fakt że jestem kompletnie przemoczony za sprawą gęstej ni to mżawki, ni to mgły. Informuję Janka że nici z wyjazdu, na co kolega podsuwa pomysł podmiany koła z roweru Gosi. Na to nie wpadłem !!!. Załatwiam jeszcze wcześniejsze niż planowałem wyjście z pracy, cisnę do domu, zamieniam kasety, ustawiam klocki hamulcowe i znowu w mżawce lecę na dworzec. Pada mocno na całej trasie do Białegostoku.
Janek czeka na peronie, pakujemy rower i graty do auta. W Białymstoku już nie pada, po drodze do Siedlec coraz więcej błękitu, a nawet błyska słonko. Parkujemy na Orlenie, gacie i assos na dupę, zapasy na plecy i ruszamy. Na dzień dobry krajowa dwójka, dobrze że jest pobocze, a my mamy w planie zaliczyć tylko Kotuń i udać się na spokojniejsze asfalty. Dmucha mocno w plecy, jedzie się bardzo przyjemnie, na liczniku często ponad 30 km/h. Wiem że szybko tej trasy nie pokonamy, że kolega jest bez formy, a nawet kiedy ją miał był dużo ode mnie wolniejszy. Nie jest to komfortowe, ale przyjmuję to do wiadomości - będzie turystyka. Po 19tej gaśnie wiatr, idealnie bo skręcamy na południe. Musimy kupić wodę, a że trafiliśmy na wygodne miejsce od razu można się ubrać na nocną jazdę. Nocka bardzo przyjemna, piękne gwieździste niebo, dobre drogi, zero wiatru i komfortowe 12-13 stopni. Nad ranem trochę klimatycznych mgieł, ale o dziwo nie było w nich zimno. Dwa stopy na stacjach w Łukowie i w Rykach, do tego sporo krótkich na sikanie, rozciąganie i dokładkę assos'a. Koło 7mej rano widzimy pod sklepem dostawę świeżego pieczywa, warto stanąć, do tego słońce zaczyna już mocno przypiekać. Mam kryzys senny, może nie jakiś straszny, gdy same oczy się zamykają, teraz na szczęście pomaga pociągana co jakiś czas cola z butelki. Końcówka wyraźnie wolniejsza, wiatr powoli się rozkręca, więcej pomaga niż przeszkadza, ale tempo siadło mocno. Na metę docieramy w samo południe, ja jadę jeszcze zdobyć samą miejscowość Siedlce (Janek już ma), myjemy się, przebieramy w cywilki i czas wracać do domu.
Assos zdał egzamin na piątkę. Nakładałem sporą warstwę co jakieś 80 km i z tyłkiem najmniejszych problemów nie było. Kolan ani pleców (na dole) nie czułem, trochę bolał kark, ale jak zwykle pobolał, pobolał i przestał. Największy problem był d dłońmi, bo zacząłem je czuć już po jakiejś 50tce. Pewnie był to wpływ jazdy bez rękawiczek (zapomniałem spakować). Ogólnie wyjazd bardzo udany, czas poleciał szybko i przyjemnie na rozmowach.
Gminy (+33): Siedlce (obszar wiejski), Siedlce (teren miejski), Kotuń, Mokobody, Liw, Bielany, Suchożebry, Paprotnia, Korczew, Przesmyki, Mordy, Trzebieszów, Łuków (obszar wiejski), Łuków (teren miejski), Ulan-Majorat, Borki, Kock, Jeziorzany, Ułęż, Nowodwór, Ryki, Kłoczew, Krzywda, Adamów, Serokomla, Wojcieszków, Stanin, Stoczek Łukowski (obszar wiejski), Stoczek Łukowski (teren miejski), Wodynie, Skórzec, Domanice, Wiśniew,
Kategoria >300
Dane wyjazdu:
566.30 km
0.00 km teren
22:34 h
25.09 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Focus Cayo 4.0
nie wyszło...
Czwartek, 15 czerwca 2017 · dodano: 20.06.2017 | Komentarze 0
Idea przejazdu po przekątnej przez Polskę powstała jakiś czas temu, podrzucił ją Janek Doroszkiewicz. Mariusz ułożył trasę, (z tym że od Ełku, a nie od Wiżajn jak było w założeniu) wybraliśmy termin i czekaliśmy. Miał to być generalny sprawdzian przed MRDP a także kwalifikacja Mariusza do tej imprezy. 900 km w 72 godziny. W międzyczasie z wyjazdu rezygnuje Janek (nie ma jeszcze formy na długą trasę), proponuję wyjazd jeszcze kilku osobom, ale nikt nie chce dołączyć. Prognozy niestety nie są korzystne, ale co zrobić...Ruszamy w Boże Ciało o 7mej rano. Trochę zimno, ciut ponad 10 stopni i wieje oczywiście w pysk. Początkowe kilometry lecą szybko, raz, dwa, trzy i mamy Orzysz chwilę za nim Pisz. Jedziemy w większości obok siebie rozmawiając. Pierwszy stop na leśnym parkingu, jest już ciepło, trzeba się rozebrać. Spodziewałem się nikłego ruchu na drogach, ale jest jakaś porażka, (co prawda w większości w przeciwnym kierunku) na drogach całe kolumny aut z literką "W" na początku rejestracji. Przejeżdżając przez jakiś mostek (nawierzchnia z kostki) z uchwytu wyskakuje mi telefon, za bardzo się nie poobijał, a wyświetlacz pozostał cały, pękło tylko szkiełko go zabezpieczające.
W Rozogach postój pod sklepem, biednie jest dziś pod tym względem z powodu święta, ale trafiamy na otwarty. Drożdżówka, sok pomidorowy, pepsi i woda do bidonu. Czasu nie tracimy, czas ruszać dalej, tym bardziej że pod sklepem nie ma cienia, a słońce całkiem nieźle przypieka. W pewnym momencie z tyłu zeszło powietrze. Pięknie. Znowu. Szukamy dobrego miejsca na robotę i rad niewola mus zakasać rękawy. Prawdopodobnie dętka była przyszczypana już przy zakładaniu, bo żadnych śladów na oponie nie stwierdziłem. Pompuję, odkręcając pompkę odkręca się też wentyl. Czad. Dmucham po raz drugi...Poleciało sporo czasu.
Kolejny postój na stacji w Jedwabnem, czas na kawę bo zaczyna mnie mulić. Muszę też odwiedzić kibelek, bo już od jakiegoś czasu mam problem z zadkiem. Nie wiem jaki jest tego powód, wcześniej było dobrze, a teraz drugi wyjazd i zbyt szybko zaczyna gnieść. Przy okazji można się umyć, bo trochę się przy naprawie koła usmarowałem. Kolejny fragment to przelot do Działdowa. Fajne widoki, trochę podjazdów i niestety słabych dróg. Zaczynam czuć kolana, to pewnie efekt jazdy pod wiatr. Nie jest źle, nie boli, poza tym na każdym postoju pamiętam o rozciąganiu.
W miasteczku zatrzymujemy się na kebaba. Sporo czasu żeśmy czekali, walory smakowe na kolana nie powalały, ale odpoczynek i coś na ząb były potrzebne. Kawałek dalej, w Lidzbarku stajemy ponownie. Mam kolejny kryzys senny, choć jeszcze słonko wysoko na niebie. Kawa całe szczęście stawia na nogi. Powoli zaczyna kończyć się dzień, a wraz z nim cichnie wiatr, super - nie będzie już tak męczył. Nie spodziewałem się że będzie tutaj tak ładnie. Sporo jeziorek, trochę lasów - tylko te drogi... Drogi i tyłek. Do komfortu brakuje dużo. Po drodze tankujemy wodę u gospodarza, bo schodzi bardzo szybko. Znajdujemy otwartą stację, trzeba się na nocną jazdę przygotować i zrobić zaopatrzenie, bo do Włocławka będziemy mieli spory kawałek po zupełnym pustkowiu.
We Włocławku kolejny postój. Kawa, fanta (po głowie chodziła już od dawna) i na chwilę zamykam oczy. Lukam w prognozy, już rano powinniśmy trafić na front z burzami i porywistym wiatrem. Jest słabo. Mamy trochę ponad godzinę zapasu do pociągu, ale ciężko tak liczyć, bo jeszcze nie przejechaliśmy nawet połowy trasy. Jestem już wypruty, czuję zmęczone kolana i obity tyłek - nie będzie dobrze. Punktem zwrotnym całej wycieczki jest zwykły znak przy drodze. Nic nadzwyczajnego. "Warszawa 147". Głowa szuka wymówek, jak zwykle w takich sytuacjach. Przed oczami stają mi obrazki z ubiegłorocznego Brevetu. To jak mnie wiatr przestawił kilka metrów od drogi i drzewa połamane jak zapałki. Rzucam hasło: "a może by tak do Warszawy jechać i dokręcić pod domem brakujące kilometry?" Widzę że ziarenko padło na podatny grunt, bo Mariusz czuje się podobnie jak ja. Sprawdzamy pociągi, sprawdzamy prognozy pogody i postanawiamy jechać do stolicy, pociągiem do Białegostoku i stamtąd do domu - na kołach.
Do Płocka jedzie się całkiem nieźle, głowa czuje bliski koniec (choć to jeszcze sporo kilometrów), potem zaczyna się niestety rzeźnia. Stan mazowieckich dróg wojewódzkich woła o pomstę do nieba, a nas zaczyna nas morzyć sen. Jest tak źle, że Mariusz zasypia zaliczając pobocze, na szczęście nic się nie stało. Boli mnie już chyba wszystko, dłonie, plecy, siedzenie i niestety kolana. Kilometry stoją w miejscu, ale pewnie dlatego że się cały czas gapię na licznik. Musimy wykombinować jak przejechać przez miasto, którego absolutnie nie znamy. Ostatecznie przejeżdżamy znów przez Wisłę i kierujemy się na dworzec Wschodni. Takiej drogi przez mękę nie pamiętam. Najpierw ciągnąca się w nieskończoność prosta do Jabłonnej (pamiętam z Brevetu - też się wtedy ciągnęło), potem Modlińska z zakazem ruchu rowerów i kombinacja jak toto objechać. Kulminacją była prawie półgodzinne oczekiwanie na dworcu na kupno biletu i ze sporego zapasu czasu zrobiło się "na styk".
Odpuszczamy jazdę do domu z Białegostoku i kupujemy od razu bilety do Ełku. W pociągu kilka minut snu, potem trzeba było ustalić plany na dokręcenie brakujących kilometrów - czasu na to jest jeszcze sporo.
Czuję się źle, nie wiem jak kolega. Niby zrobiliśmy pincet z groszem, niby tylko tyle będziemy robić na raz na MRDP, ale pozostał duży niedosyt. Zawsze tak jest gdy człowiek zrezygnuje. Można było zaryzykować, choć wiem że byłby spory problem ze zdążeniem na pociąg. Burzę trzeba byłoby gdzieś przeczekać no i druga noc...a przecież pierwsza już szła jak po grudzie. (No i te połamane drzewa z ubiegłego roku. )Można było zawrócić, mielibyśmy wtedy z wiatrem i coraz bliżej do domu. To na obecną chwilę chyba najrozsądniejsze rozwiązanie, niestety w czasie jazdy na to żeśmy nie wpadli. Nicto, decyzja podjęta i tego się już nie cofnie. Zupełnie inaczej się jedzie na imprezie, gdy człowiek zapłacił wpisowe i ma bagaż na mecie, a inaczej gdy jest to zwykła przejażdżka z której łatwo zrezygnować w momencie słabości.
Kolejny raz duży problem z siedzeniem, nie wiem jaka tego przyczyna, ale jeśli nadal tak będzie, to będzie słabo. Reszta w stanie akceptowalnym jak na taki dystans. Do MRDP już raczej nic dłuższego nie pojadę, pozostaje zrobić trochę podjazdów, poszukać rozwiązania na bolące kolana i tyłek i dograć do końca sprawy logistyczne.
FOTKI
Zaliczone gminy - 13: Górzno, Świedziebnia, Osiek, Wąpielsk, Brzuze, Kikół, Czernikowo, Bobrowniki, Fabianki, Brochów, Leoncin, Czosnów, Warszawa.
Kategoria >300
Dane wyjazdu:
497.60 km
0.00 km teren
21:50 h
22.79 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Focus Cayo 4.0
Maraton Podróżnika 2017
Sobota, 3 czerwca 2017 · dodano: 06.06.2017 | Komentarze 0
Chyba nigdy tak dobrze nie spałem w noc przed. Budzę się chwilę przed budzikiem nastawionym na 6.00. Śniadanie w postaci musli, niespieszne ubieranie się, sprawdzenie bagażu na drogę i trzeba ruszać na start. Wypiłem mnóstwo przed startem, pomny tego co się działo w górach dwa lata wcześniej, dziś na szczęście aż tak gorąco nie będzie. Zapomniałem słuchawek, ale nie chce mi się już po nie cofać. Ruszamy w piątej grupie, o 8.20.Tempo spokojne, takie w okolicy 30-32 km/h, nikt nie szarpie, w grupie nie ma przypadkowych osób. Bez sensu jest się zarżnąć na początku. Po jakichś 15 km Wiesiek ma problem z kołem, okazuje się że nowo zakupione koło z dynamem ma zupełnie luźne szprychy. Zostawiamy Go na przystanku, mijają nas dwa szybkie pociągi z zawodnikami startujących na końcu grup, z których dołącza do nas Jarek. Tak krystalizuje się nasza czwórka, w której dojedziemy do końca imprezy. Pierwszy postój na uzupełnienie płynów, wyciągam drożdżówkę z worka, pepsi, woda i po dłuższej chwili ruszamy dalej. Przed nami zaczynają się schody.
Mam od zawsze problem z dłuższą jazdą przy wysokim tętnie. Tak samo jest podczas biegania, dlatego chyba biegać nie lubię. Rędzińska podjechana "na Providenta", czyli w wielu ratach (tutaj akurat czterech). Zatrzymywałem się, czekałem aż się serducho uspokoi i ruszałem dalej. Spory kawałek w słońcu, męczy toto dodatkowo, ale pogoda jest całe szczęście łaskawa. Jest ciepło, w okolicy 28-30 stopni, ale nie ma upału. Czekamy z Łukaszem na Krzyśka i Jarka, można przy okazji zadzwonić do domu. Całkiem fajny widok ze szczytu, spotykamy trzysetkowiczów jadących w przeciwnym kierunku oraz zjazdowców na trajkach. To musi dostarczać masę adrenaliny...
W Podgórzynie robimy kolejny postój. Podjazd mocno osuszył bidony, dodatkowo chyba wszyscy są głodni. Kupuję to, co ostatnio dobrze wchodziło czyli bułki, parówki i sok pomidorowy. Można zaczynać mierzyć się z Karkonoską. Chciałem ją podjechać, specjalnie po to założyłem kasetę MTB, ale nic na siłę. Pierwsza część do Drogi Sudeckiej podjechana na raty, choć końcówka już rzutem na taśmę. Kolejny etap zaczyna się tak jak się pierwszy skończył, czyli grubo, po paru metrach rezygnuję i dołączam na chwilę do innych ludzi prowadzących rowery. Czuję nadchodzące skurcze w udach, łykam fiolkę magnezu, poprawiam elektrolitami w tabletce i więcej się nie szarpię. Gdy się wypłaszczyło na tyle, że można ruszyć jadę, ale końcówka również z buta. W sumie przeszedłem pewnie z 300-400 metrów. Na górze fotka, jest zdecydowanie chłodniej, tylko 19 stopni, trochę chmurek - super. Kładę się na asfalt, jest cieplej niż na trawie i odpoczywam jakieś 10 minut. Jestem wypompowany, nie mam ochoty jeść, to zły znak...
Na długi zjazd ubieram wiatrówkę, w sumie mamy jakieś 28 km ciągle w dół. Szybki przejazd przez Czeskie miasteczka, zjeżdżamy się w większą grupę. Krótki postój na zakup wody, dobrze że ktoś miał korony, bo złotówek ani kart nie akceptowano. Kolejny długi i męczący podjazd, robię jedną przerwę w połowie. Lepiej zaczekać dwa razy w krótszym czasie niż raz długo. Zaczyna się problem z tyłkiem. Niby smarowałem, gdy tylko była możliwość, niby nie ma upału, ale tak źle dawno już nie było. Za to nie mam żadnych innych dolegliwości. Bałem się o ręce i kolana, ale jest idealnie, może dlatego że na każdym postoju rozciągam się. Wracamy do Polski, w Lubawce kolejna przerwa pod sklepem, niby blisko do punktu żywieniowego ale nie mam już co pić.
Punkt zlokalizowany pd wiatą, jest full wypas. Pyszny makaron z sosem, arbuz, cola, soki... Przebieram się na nocną jazdę, kolejne rozciąganie, kolejne smarowanie tyłka. Super że można wziąć ze sobą coś na drogę, biorę sezamki, wafelki i dwie drożdżówki. Sporą grupą robimy drugi przelot przez Czechy, przyjemnie bo było cały czas lekko w dół, czas przeleciał szybko na rozmowach. W Kudowie krótki stop na napisanie SMSa i ruszamy pod górę. Zaczyna mi się kojarzyć ta droga, jechaliśmy tędy na GMRDP z Gavkiem, długi ale niezbyt stromy podjazd z masą zakrętów - stąd też pewnie nazwa - "droga stu zakrętów". Zaczyna dopadać mnie zmęczenie, coraz częściej ziewam. W Polanicy odwiedzamy ORLEN, hot-dog, kawa i zamknięcie oczu na chwilę.
Przed nami dwie kolejne górki. Puchaczówka (jeden stop) strasznie dziurawa nawierzchnia z obu stron, o ile na podjeździe nie przeszkadza tak bardzo, do jadąc w dół trzeba uważać. Wpadłem w jedną z dziur, na szczęście nic się nie stało. Lądecka, także dziurawa, ale po czeskiej stronie idealny asfalt do zjazdu - super. Tutaj zastaje nas wstające słońce, ale żal było stawać na fotkę na takim zjeździe. W Javorniku kładę głowę na kierownicy, czekając aż wszyscy dojadą, kolejny kryzys senny. Aby do kolejnej stacji...
W Paczkowie kolejny hot-dog i zamknięcie oczu, kawy nie piję, zamiast tego zaraz po starcie wciągam coś co zawsze stawia na nogi. Została ostatnia setka. Niby koniec, niby płasko. Ale żeby nie było zbyt pięknie twórca trasy zadbał abyśmy jechali najgorszymi drogami w okolicy. Tyłek cierpi, próbuję co chwila wstawać, jechać więcej stojąc, wietrzyć, coś poprawiać... Myślę nawet o jakiejś tabletce przeciwbólowej... Kolejny raz zaczyna się Sahara w bidonach. Niedziela. Rano. Zielone Świątki !!!! Wszystko zamknięte. Zagaduję do napotkanej przy domu kobiety o wodę, lejemy do pełna, jest także gdzie się przebrać, bo słonko już wysoko na niebie. Z kawy proponowanej przez Panią już rezygnujemy, szkoda czasu - koniec tak blisko. W końcu zaczyna wiać. W dobrą stronę. :) Momentalnie zaczynamy jechać szybciej, żeby jeszcze było równo...Ostatnia górka na trasie, zjazd i o dziesiątej trzydzieści cośtam meldujemy się na mecie.
Miałem kilka zwątpień na trasie, ale wszystkie na wymagających podjazdach. Przed MRDP trzeba będzie coś poćwiczyć, choć z drugiej strony, aż takich siekier jak Karkonoska tam nie będzie. Rozciąganie na każdym postoju przynosi efekty, bólu kolan brak. Niestety nie jest dobrze z rękoma, ale chyba znalazłem przyczynę - długie rękawiczki zakładane na noc, muszę rozejrzeć się za innymi. Nowe opony (gatorskin'y) niosły bardzo dobrze, uchwytu na telefon nie przetestowałem. Tak jak myślałem jeszcze przed startem, jazda była podzielona na trzy etapy. Początkowo góry mi się podobały, potem nie zwracałem na widoki uwagi, a na koniec miałem ich dość. Maraton zaliczony, kolejny trening odbyty, kolejne doświadczenia w nogach i głowie.
kilka fotek
Zaliczone gminy - 21: Marcinowice, Mietków, Żarów, Strzegom, Mściwojów, Paszowice, Jawor, Męcinka, Świerzawa, Wojcieszów, Bolków, Marciszów, Polanica-Zdrój, Kamieniec Ząbkowicki, Ząbkowice Śląskie, Ziębice, Ciepłowody, Kondratowice, Niemcza, Dzierżoniów (obszar wiejski), Łagiewniki.
Dane wyjazdu:
611.40 km
0.00 km teren
25:19 h
24.15 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Focus Cayo 4.0
dojazd na zlot
Piątek, 19 maja 2017 · dodano: 22.05.2017 | Komentarze 4
Do pracy jadę rowerem, chcę się urwać wcześniej i zaoszczędzić dzień urlopu. Dzionek jest ciepły, pochmurny - całkiem spoko, martwi mnie jednak widok mocno łopocących na wietrze flag. Rozmawiam z Mariuszem, który jedzie od rana, potwierdza mocny wiatr w twarz i ostre słońce. Nicto. Damy radę. Ruszam o 13.Zaraz za miastem chciałem pociągnąć łyka z bidonu, sięgam...bidonu brak...Nie dam rady na jednym, muszę wrócić, całe szczęście do domu mam bliżej. Nalewam wody i lekko wkurzony ruszam w drogę. Niestety chmury znikają, wychodzi słońce i temperatura rośnie znacząco. Za Ruską Wsią jakoś odruchowo sprawdzam czy mam wszystko, macam, macam... brak dokumentów i pieniędzy. Jacierpiedolę...dzwonię do kumpla, sprawdza, zostały w szatni. Wracam. Przy okazji biorę zimny bidon z lodówki, którego nie wziąłem za pierwszym razem. Nakręcone 37 km gratis.
Kolejny raz tą samą drogą, wkurw powoli mija. Informuję Mariusza żeby się nie spieszył, bo będę miał spory poślizg względem założonego planu. Przyroda mocno wystrzeliła do przodu, kwitnie rzepak, coraz więcej dmuchawców, wiosna pełną gębą. Niestety odzywają się oba kolana, nie jest źle, ale jeśli coś czuję to znaczy że się coś dzieje. Poprawiam tylko ułożenie spodenek na udach - pomaga Zaraz za Orzyszem słyszę cykliczne syczenie, które po chwili ustaje - guma? Staję. Sprawdzam. Tak, z tyłu mało powietrza, ale nie uszło do końca, jest go jeszcze sporo. Biorę głęboki wdech, coś ewidentnie nie idzie... Bardzo spokojnie biorę się do pracy, znajduję spore rozcięcie w oponie, podkładam pod nową dętkę łatkę w miejscu przecięcia. Pompuję. Znów problem z dętką która dobrze nie weszła i w okolicy wentyla jest zgrubienie. Spuszczam, wpycham oponę, pompuję. Jestem mokry i wkur... na maxa. Kolejny głęboki oddech. Korzystając z okazji postoju sikam, niestety kolor nie wróży dobrze, wypijam jakiegoś litra przez 10 km i zajeżdżam do sklepu w Maldaninie.
Obawiałem się mocnego wiatru, tak też jest, ale całe szczęście jest boczny, a ja mam sporo lasów po drodze. Piję bardzo dużo, łykam elektrolity i zaczyna być dobrze, to znaczy co jakąś godzinę ciśnie na pęcherz. Bardzo przyjemna ścieżka przez Puszczę Piską, chciałem nią się kiedyś przejechać i w końcu była na mojej drodze - pewnie nie ostatni raz. Zaczynają się Kurpie. Dużo drewnianych domów, kilka studni z żurawiami i drewniane kościoły z osobnym dzwonnicami widziane już kiedyś. . To ostatnie ładne miejsca na całej trasie. Zaczyna mnie boleć głowa, mam wrażenie że to po kanapce którą zjadłem, bo oprócz głowy dziwnie też zaczyna być w żołądku. Próbowałem zwymiotować, ale się nie udało
Przed Wielbarkiem fragment na zachód z mocno oślepiającym słońcem, opróżniam znowu bidony, czas zajechać do sklepu bo w nocy może być bieda. Kupuję sok pomidorowy, wodę, colę i ruszam dalej. Słońce zaszło, zaczyna się robić chłodno, rozglądam się wiec za jakimś przystankiem. Zakładam długi rękaw i buffa na głowę, a resztę ubrań przyczepiam do lemondki aby je mieć pod ręką. Na krajówce ruch umiarkowany, wiatr się trochę uspokoił, robi się całkiem przyjemnie, wręcz chłodno. Zatrzymuje się po raz drugi, zakładam nogawki, buffa na szyję, rękawiczki oraz łykam drugą już tabletkę przeciwbólową. Tym razem już pomogło i głowa przestaje boleć. Boczne drogi są w dobrym stanie, jedyny minus pokonywania ich nocą to psy, były trzy lub cztery sprinty. Pojawia się problem z prawym kolanem odkąd założyłem nogawki. Mam wrażenie że uciskają kolano, choć są luźne maksymalnie, poprawiam, przesuwam, na moment jest lepiej. Docieram w końcu do krajówki, zaraz powinna być stacja na której planowałem się zatrzymać.
Postój robię kilka kilometrów wcześniej, jest otwarte, a tamta może być zamknięta - po co ryzykować. Biorę kawę, odwiedzam kibelek i rozciągam się. Wojewódzkie w stanie różnym, są lotniska i dziury, rozmawiam z Mariuszem uzgadniając godzinę spotkania. Gdy analizowałem trasę widziałem że w Płońsku jest przy trasie 24h kebab, więc już od jakiegoś czasu leci mi ślina na myśl o wciągnięciu czegoś ciepłego. Kebeb jest. Niestety zamknięty. Na pobliskiej stacji hot-dogów brak. Zmieniam tylko baterie w nawigacji i wyciągam bułkę. Wiem że mi one nie podchodzą dziś, miałem (prawdopodobnie) przez nie problemy wcześniej, ale przecież muszę coś zjeść, więc wciskam ją na siłę. Zaczyna się robić jasno i coraz bardziej zimno, kolano praktycznie cały czas dokucza. Zastanawiam się co będzie potem? W Wyszogrodzie przekraczam Wisłę, zaczyna mnie morzyć sen, to najgorszy moment jazdy nocą, czyli okolice świtu. Odliczam kilometry do Sannik gdzie spotkać się mam z Mariuszem, w końcówce bardzo dziurawe drogi.
Gdy dojeżdżam na miejsce widzę że kolega leży na chodniku przy głównym skrzyżowaniu wzbudzając tym niemałe zainteresowanie przejeżdżających aut. Po drugiej stronie drogi jest sklep, czas więc na śniadanie i rozciąganie. Menu tradycyjne - drożdżówki, jogurt i cola. Zdejmuję wiatrówkę jadąc dalej na długo, przed nami 270 km do mety. Czas płynie zdecydowanie szybciej, w końcu można do kogoś gębę otworzyć. Całkiem niedaleko zatrzymujemy się kolejny raz pod sklepem. Jest już ciepło, czas się rozebrać i posmarować kremem od słońca. Drugie śniadanie w postaci loda, coli, parówek i bułki. Sporo się porozciągałem i na szczęście kolano się uspokoiło, uff, mam chyba klucz do sukcesu. Wspólnie podejmujemy decyzję o skróceniu trasy, powinno odpaść jakieś 40 km, bo jazda w tej temperaturze i słońcu nie pozwoli dojechać o rozsądnej porze. Dzielimy pozostałość na odcinki 40 km i w taki sposób ją pokonujemy aż do końca.
Było ciężko, choć wizja postoju za kilkanaście minut na coś zimnego przybliżała koniec trasy. W pewnym momencie trochę przesadziłem ciągnąc mocno pod wiatr i znowu odezwało się kolano. Sporo mocniej niż do tej pory. Chowam się za Mariusza i staram się kręcić więcej na stojąco, bo wtedy nie boli. Czuję że skończy się łyknięciem czegoś mocniejszego i zastanawiam się nad powrotem ze zlotu i przyszłymi wyjazdami. Tabletki ostatecznie nie łykam, kolejny raz pomogło rozciąganie, kolejny raz kamień z serca. Od razu lepsze samopoczucie. Przed Tomaszowem Lubelskim kolejne śniadanie, (a może już obiad?) złożone znowu z coli, loda, bułki i parówek. Koniec się zbliża, powinniśmy być na miejscu o 19tej, w końcu fragment z wiatrem do Przedbórza, mnie niestety zaczyna sen morzyć. Stajemy na chwilę, łykam kofeinę, już niedaleko, ostatnie 18 km. Robimy zakupy w Wielgomłynach i chwilę potem docieramy na miejsce. Przywitanko, prysznic, luźne gacie i koszulka, kiełba z ogniska i dwa złote izotoniki. Chwila rozmowy, ale oczy się kleją, znak że dzień trzeba zakończyć.
Plan na wyjazd był bardzo dobry. Nie udał się do końca pod względem gminnym, zostały cztery niezałatane białe plamy. Nie wyszło pogodowo, była kumulacja mocnego przeciwnego wiatru (dla mnie tylko w drugiej części trasy) i wysokiej temperatury (bardzo wzrosła z dnia na dzień). Tego nie da się przewidzieć, ale taki dzień na MRDP może mocno pokrzyżować plany. Dużo rozmawialiśmy na ten temat, po drodze miałem mnóstwo wątpliwości nad sensem startu w tej imprezie. Muszę dojść do ładu z kolanem, bo ostatnio nie jest dobrze, nie wolno przesadzać z mocą i pamiętać o rozciąganiu nawet wtedy kiedy nic nie czuć. Tyłek zadziwiająco dobrze jak na te warunki, za to dłonie zaczęły boleć zdecydowanie na wcześnie, może to sprawa rękawiczek - te w których mi się najlepiej jeździło się zdekompetowały. Wyjazd udany. Zdjęć brak, bo szczerze, gdy opuściłem Puszczę Piską nie było na czym oka zaczepić.
Zaliczone gminy - 33: Opinogóra Górna, Krasne, Karniewo, Gołymin-Ośrodek, Gzy, Sochocin, Płońsk (obszar wiejski), Płońsk (teren miejski), Czerwińsk nad Wisłą, Pacyna, Żychlin, Bedlno, Zduny, Bielawy, Domaniewice, Łyszkowice, Maków, Lipce Reymontowskie, Godzianów, Głuchów, Słupia, Jeżów, Koluszki, Budziszewice, Żelechlinek, Lubochnia, Tomaszów Mazowiecki (teren miejski), Tomaszów Mazowiecki (obszar wiejski), Mniszków, Fałków, Przedbórz, Masłowice, Wielgomłyny
Kategoria >300
Dane wyjazdu:
507.80 km
0.00 km teren
20:06 h
25.26 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Focus Cayo 4.0
Piękny Wschód
Sobota, 29 kwietnia 2017 · dodano: 02.05.2017 | Komentarze 3
Opis krótki - brak weny.Ruszamy po mokrym, spory wiatr z zachodu, na szczęście specjalnie mocno nie przeszkadzał. Do pierwszego punktu w sporej grupie, na podjazdach przed Szczebrzeszynem został Mariusz. Drugi Mariusz urwał szprychę, wykręciliśmy i dalej jedziemy asekuracyjnie. Dobry obiad w Horyńcu, super tereny - lasy i hopki no i w końcu przestaje dmuchać. Z Hrubieszowa w pięcioosobowej grupce, od razu mocniejsze tempo, niestety Mariusz zalicza jakąś dziurę na zjeździe i koło ma większe bicie. Szkoda, bo fajnie się z chłopakami jechało. Męczymy Chełmińskie góreczki, przejeżdżamy przez miasto i chwilę dalej ostatni punkt na stacji. W końcówce dopadł mnie kryzys senny, łykam odmulacz i powoli przechodzi. Mozolne odliczanie kilometrów, zimne mgły i w końcu meta.
Na wszystkich PK zero niepotrzebnego tracenia czasu, nie przypominam sobie abym kiedykolwiek maił tak mało przerw (1h30min). Przez drugą połowę dystansu czułem prawe kolano, nie bolało, ale coś musi być nie tak. Poza tym jest OK, dłonie, plecy i tyłek w dojechały w dobrym stanie. Zmęczenie na mecie spore, ciężko byłoby wsiąść i jechać dalej, no ale to pierwsza porządna jazda w tym roku.
Zaliczone gminy - 16: Spiczyn, Wólka, Mełgiew, Piaski, Rybczewice, Żółkiewka, Rudnik, Nielisz, Józefów, Susiec, Narol, Cieszanów, Lubaczów (teren miejski), Lubaczów (obszar wiejski), Horyniec-Zdrój, Bełżec,
Dane wyjazdu:
1021.20 km
0.00 km teren
42:15 h
24.17 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Focus Cayo 4.0
BBT 2016 - "powrót"
Wtorek, 23 sierpnia 2016 · dodano: 30.08.2016 | Komentarze 3
Budzik na 8mą, ale budzę się już przed 7mą, tym razem spałem jak zabity i wstaję wypoczęty. Jedynie kolana są zmęczone, nie bolą na szczęście. Jemy śniadanie i chwilę po 8mej idziemy do Caryńskiej, jest kupa ludzi i gdy patrzę na jedzenie czuję że i ja jeszcze bym coś wszamał. Tak też czynimy. Odprawa się opóźnia, posłuchałem co i jak i zwijamy się z Gosią na kwaterę po graty. Tak jak wczoraj całe Ustrzyki toną w chmurze, wilgotność straszna, jest chłodno. Opóźnia się wszystko. Dekoracja swoją drogą, ale to co mnie interesuje - czyli start też. Mocno się spóźnia, startujemy z 50 minutową obsuwą.Zaraz za Lutowiskami jest już przejrzyście, stajemy na sikanie i rozebranie się. Nie jest tak, że w drugą stronę jest z górki, trzeba się było napracować sporo na podjazdach, całe szczęście kolana się rozkręciły. W Dolnych przebija się słonko, wpadamy na punkt - głodni jak wilki :) Wcinamy to czego wczoraj nie skosztowaliśmy, deser i koktajl, kanapkę na drogę też zjadam od razu :) Jarek z Moniką nam odjeżdżają, chciałem gonić ale widzę że moi kompani - czyli Jarek i Darek niekoniecznie chcą. Wszystkim mocno chce się sikać, nie wiem o co chodzi, generalnie przez całą trasę sikałem ze 30 jak nie więcej razy. Jedzie się fajnie, jest moc w nogach, zero zmęczenia ale czuć że jest więcej w dół niż w górę. W końcu są jakieś widoki i jest na czym zawiesić oko.
W Brzozowie znowu wyżerka, ciągle jestem głodny, wciągam dwie porcje zupy, ciasto, kanapka na drogę i jazda. Jedziemy w większej grupie, na przedzie Kurier nadaje tempo, mamy pod wiatr, ale jakoś specjalnie mocno nie dmucha. Coraz więcej słońca, ale gorąco nie jest, zdejmuję tylko nogawki zostawiając górę "na długo". Jedzie się świetnie, trzymamy cały czas tempo w okolicy 30 km/h. Jarek mówi że objazdem nie jedzie, a że mamy dużą grupę postanowiliśmy zaryzykować i pojechać razem. W kupie siła. Miasto przejechaliśmy sprawnie, w Boguchwale zostawiając za sobą pewnie kilkukilometrowy sznurek aut...Kawałek za miastem zatrzymujemy się, Monika ma problem z butem (rozwiązany przy pomocy niezawodnej taśmy klejącej), sikamy i ubieramy się cieplej. Kolejny przystanek gdzieś na stacji benzynowej, cola, coś słodkiego i chwila odpoczynku. Odpoczynek przyniósł odwrotny skutek. Jedzie się ciężko, cała para gdzieś uszła i przechodzące przez głowę myśli o dobrym wyniku idą w zapomnienie.
W Majdanie coś na ząb, posiedzieliśmy chyba trochę, ale tego fragmentu za bardzo nie kojarzę. Pamiętam tylko, że gdy patrzyłem w cukiernicę miałem ochotę zjeść cukier łyżeczką - taką miałem zajawkę na słodkie.Skończyło się na słodkiej herbacie. Ruszamy, mozolnie się jedzie, przypomina mi się dojazd do Iłży podczas brevetu 1000, jest dokładnie tak samo. Zmęczenie coraz większe i odliczanie kilometrów do punktu, wieje niestety coraz mocniej (wtedy było w plecy, teraz niestety trzeba walczyć), chociaż jest jeszcze środek nocy.
W Iłży biorę prysznic i kładziemy się na godzinkę. Nie wiem czy coś spałem, pewnie tak, ale świadomość miałem też przez długi czas. Generalnie do dupy taki odpoczynek.Obiadek jemy po spaniu, przekładam kilka batoników do worka i kieszonek i wyjeżdżamy gdy robi się jasno. Dmucha konkretnie, po niebie widać że zapowiada się upalny dzień. Koledzy z Włocławka wyjechali wcześniej, Kurier z Moniką zostali. Jedziemy we czwórkę - dołączył Wiesiek. Koszmarny przejazd przez Radom, jest poranny szczyt - 7ma rano, na DK7 jakieś zakazy, ścieżki nienadające się do jazdy, co chwila przerwy na siusiu. Stajemy pod Biedronką w Białobrzegach, czas na śniadanie i rozbieranie się.
Strasznie nużący kawałek przez sady przed Grójcem, Darek ma problem z rowerem i kombinuje jakiś serwis. W Grójcu spotykamy serwisanta ale takiego suportu jaki był potrzebny nie ma. Jazda DK50 to istny koszmar, ruch jest niesamowity, gdy byliśmy tutaj jadąc w tamtą stronę tak źle nie było. Robi się ciepło.
Kulminacyjny moment wycieczki to to oto miejsce. W Jarka jadącego na czele 5-6 peletonu wjechało auto. Jechałem tuż za nim, ja byłem przy krawędzi, On niestety bardziej na środku. Nie będę wchodził w szczegóły jak to się stało. Pisk opon i Jarek lecący 2 metry do góry. Auto przesłania mi widok. "O KUR...A" Zsiadam. Opieram rower o barierkę i widzę że się rusza i próbuje podnieść. Ktoś do niego podbiega, mówi żeby leżał, ktoś krzyczy żeby dzwonić po karetkę. Jarek wstaje i mówi, że nic Mu nie jest. NIEMOŻLIWE. Niemożliwe po tym co widziałem. Dzwonię do Roberta informując o sytuacji. Zostaję z kolegą, reszta może jechać. Karetka. Policja. Po badaniu lekarz stwierdza że faktycznie nic mu nie jest, a obrażenia ma w zasadzie tylko od spotkania z asfaltem. W międzyczasie wypływa pomysł załatwienia drugiego roweru, w tym na 100% uszkodzone jest tylne koło i widelec przedni. 100 razy pytałem się czy wie co robi, odradzałem Mu dalszą jazdę, przecież to jest cud że On żyje. Jarek jest uparty :) Dojeżdża jego kolega, który akurat kręcił się w okolicy, dzwonię do Roberta, pewien że i tak nic z tej jazdy nie będzie i ruszam. Byłem święcie przekonany że po przejechaniu dwóch, pięciu, dziesięciu kilometrów zrezygnuje.
Jadę jak w amoku. Dogania mnie kolega ze Szczecina, jest mocny, chwilę jadę mu na kole, ale w Sochaczewie chce jechać do McDonalds'a. Ja stawałem na zakupy w sklepie w Żyrardowie, więc zatrzymywać się nie muszę, choć z drugiej strony nie chcę być sam. Muszę dogonić chłopaków z Włocławka. Jak na złość, kiedy wróciłem na DK50 łapię gumę, poszedł taki stek wyzwisk, jakiego dawno nie użyłem. Zmieniam, pompuję, źle weszła opona, spuszczam, poprawiam, znowu pompuję. Wkurw sięga zenitu. Pieprzę zakazy, aby w końcu zjechać z tej przeklętej pięćdziesiątki. Wreszcie wojewódzka i wreszcie spokój z autami. Ale w głowie spokojnie nie jest. Mam dość, chcę przerwać jazdę. Może po prostu pojechać do domu? Mam siłę jechać, to nie jest problem. Zastanawiam się po co mi to wszystko, jak niewiele trzeba, aby mnie tu nie było...Dzwonię do Jarka zapytać się jak się czuję i słyszę że jedzie !!! Że jedzie !!! Że wszystko w porządku !!!. Postanawiam zaczekać. Siadam, wyciągam kanapkę, ale żołądek mam ściśnięty tak, że nic nie przełknę. Nie chcę tez siedzieć i czekać. Dzwonię, że jednak powoli pojadę.
Jechałem. Stawałem. Dzwoniłem do Gosi. Dalej kłębowisko myśli. Mijam Gąbin i ślad po punkcie, za Łąckiem widzę w lusterku kogoś na rowerze. Na szosie. Dojeżdża do mnie dziewczyna, w sumie kobieta, mniej więcej w moim wieku. Wyprzedzamy się kilkukrotnie. Ten jeden uśmiech na jej twarzy przywrócił mnie do życia. Tak mało, a tak wiele... Zamieniliśmy ledwie dwa słowa... Urocza Wisła w zachodzącym słońcu, kilometrów ubywa, w końcu jest punkt u Janka i Tomka. Tam oczywiście zdaję relację z tego co zaszło, kąpiel, żołądek już działa więc wsunąłem pyszny obiad, piję browara i odlatuję jak małe dziecko na jakieś 3 godziny. Bałem się że będę się tylko przewracał w łóżku. Piwo powinno być obowiązkowo na każdym punkcie ze spaniem !!!!
Ruszamy, trzeba kolana rozkręcić bo zesztywniały, całe szczęście Robert znajduje w aucie pompkę stacjonarną, więc mogę dopompować koło. Na dojeździe do Włocławka przyjemnie chłodno, w mieście pustki, spotykamy Jarka z Moniką i kilka kilometrów jedziemy razem. Oddaję Monice maść przeciwbólową (bolą ją dłonie) i dalej ruszamy już sami. Robi się coraz zimniej, temperatura spada do 10ciu stopni a Toruń wita nas mgłami. Gorący żurek, zamykamy na chwilę oczy przy stoliku, nie chce mi się spać. Poprawiam pączkami i colą i czas ruszać. Zimnica straszna. Postanawiamy jechać DK 10 zamiast objazdem przez Bydgoszcz, ale to nie był dobry pomysł. Jarek ma kryzys senny, szukaliśmy jakiejś stacji benzynowej ale nic nie było, daję mu tylko shoota, bo zaczynał niebezpiecznie zjeżdżać do osi jezdni. Ruch przypomina ten z DK50. Masakra jakaś. Fizycznie nie ma możliwości przejechać bez złamania przepisów. Trochę się nakombinowaliśmy i jakoś się udało dojechać na punkt w Bydgoszczy. Zabawiliśmy dosyć długo, trzeba zjeść, przebrać się, na punkcie jest lekarz więc Jarkowi zmieniają opatrunki. Korzystając z chwili czasu wpuszczam kropelkę oleju do skrzypiącego od jakiegoś czasu kółka tylnej przerzutki, dzięki temu zabiegowi teraz zamiast piszczeć - strzela...
Wyjeżdżamy razem z Jankiem, który będzie nam towarzyszył aż do mety. Mam zastygłe kolana, po przejechaniu kilku kilometrów przechodzi, zresztą to samo było po każdej dłuższej przerwie. Razem z Darkiem ruszamy szybciej - do sklepu, on po baterie, ja konsumuję loda, potem gonimy spory kawałek. Asfalty momentami koszmarne, ale wolę tędy niż bardzo ruchliwą dziesiątką. Jest ciepło, ale nie upalnie i w końcu po przejechaniu 1700 km wiatr zaczyna pomagać !!!! Robimy zakupy i postój na trawce w cieniu w Złotowie, a potem jeszcze jeden w Machlinach, też na trawce w cieniu. Wiatr pomaga, ja siłę do jazdy mam, ale co z tego kiedy grupą szybciej niż 25 km/h nie da się jechać. Wkurza to, bo dałoby się szybciej, ale cóż...będzie kolejna noc na trasie. Do Drawska przyjeżdżamy w trójkę, zgubił się Janek. Naleśniki i na leżak, miałem nadzieję że po godzinie snu wrócą siły i da się jechać szybciej. Dupa. Nikt nie zasnął. Dojechał Janek opowiadając historię swojego zagubienia, pośmialiśmy się z tego i już we czwórkę ruszamy na ostatni fragment trasy.
Było ciężko, teraz i mnie siły opuściły, wleczemy się niesamowicie. Prędkość żenująca, wioskowy chłopaczek na wigrach z pewnością by nas wyprzedził. Wiatr dmucha konkretnie, a jedzie się niesamowicie ciężko, w końcu dopadło zmęczenie, przecież spałem ostatnio ponad dobę temu. Robię dwa szybkie sprinty żeby się obudzić - pomaga na chwilę. W okolicach Międzyzdrojów na ostatniej prostej pojawia się dwóch kolarzy, nie wiem kto to było - bo byłem po drugiej stronie - w MATRIX-ie. Bez świadomości. Siedząc w siodle i kręcąc nogami. Razem z Jarkiem w tym samym momencie przychodzi nam do głowy, że gdybyśmy mieli jeszcze dobę odpoczynku pojechalibyśmy trzeciego tysiaka, tylko tych ruchliwych krajówek żeby nie było. Docieramy na metę o 3.22 (czas brutto 61.37 - po uwzględnieniu 1,5h kiedy czekałem z Jarkiem po wypadku), gratulacje, zdjęcia, wrażenia i podziękowania od żony tego, który wyrósł na największego bohatera tej edycji.
Nie chcę już szukać noclegów, niedługo mam pociąg do domu. Myję się w umywalce, przebieram w cywilne ubranie, przeprawiam promem na drugą stronę na zakupy, żegnam się z kolegami. Na stacji PKP jest zakaz wchodzenia z rowerem. Paranoja jakaś. Jak mam kupić bilet? Zostawić rower za kilka tysięcy 100 metrów od kasy? Przypominam sobie (chyba dalej jestem w MATRIXie) że przecież obok jest meta wyścigu, wracam raz jeszcze, kupuję bilet i żegnam się już ostatecznie. Powrót pociągiem strasznie ciężki, spałem po kilka minut od stacji do stacji, w Szczecinie poszedłem na spacer, ale chodniki tam mają koszmarne, a z ciężkim plecakiem jeździć mi się nie chciało. Do domu docieram dopiero o 21.20 a wyjechałem o 7.23 rano. Umęczyłem się tą podróżą chyba bardziej niż jazdą rowerem.
Podsumowując. Wyszło lepiej niż myślałem. Nie miałem większych kryzysów, poza tym po wypadku. Oczywiście tak jak w tamtą stronę mógłbym skończyć szybciej, ale trzeba było się dostosować do okoliczności. Zresztą jazda na pół gwizdka, z dużym zapasem sił to chyba dobre rozwiązanie. Jak sięgam pamięcią zawsze oszczędzając się docierałem bez żadnych kontuzji. Najbardziej ucierpiały dłonie, zresztą już na starcie, 2000 km wcześniej nie było z nimi dobrze. O tyłek dbałem bardzo i dzięki temu nie było gorzej niż na starcie w Ustrzykach. Jestem gotowy podjąć próbę przejechania Polski wokół w przyszłym roku, choć wiem że to będzie zdecydowanie trudniejsze niż pokonanie 3 BBTourów pod rząd. Mam cały rok na wymyślenie strategii, bo oprócz zdrowia ona będzie najważniejsza.
AAAA. I bym zapomniał. GMINY. Coś tam wpadło, dobre i tyle, bo dymać 2K kilometrów bez dorobku byłoby słabo.
Mrocza, Łobżenica, Złotów (obszar wiejski), Złotów (teren miejski), Tanrówka, Jastrowie, Czaplinek, Złocieniec.
kilka fotek
Dane wyjazdu:
1008.00 km
0.00 km teren
39:32 h
25.50 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Focus Cayo 4.0
BBT 2016 - "tam"
Sobota, 20 sierpnia 2016 · dodano: 30.08.2016 | Komentarze 0
Spałem kiepsko, budząc się co chwilę i wstając cały mokry gdy zadzwonił budzik. Kręcę się rano, nie chcąc budzić Gosi, ale i tak wstała. Buziak na drogę, przypominamy sobie abyśmy na siebie uważali i czas ruszać na prom. Jest godzina zapasu, ale mija błyskawicznie. Rozmowy, 3 x siku, montaż nadajnika i w ostatniej chwili zakładam jeszcze nogawki, myślę sobie że jak ma wiać na całej trasie w ryj to niech chociaż kolan nie wychłodzi. Syrena i start. jest 7.10.Po chwili z naszej szóstki robi się czwórka, został Grzesiek i Henryk. Tempo mocne, w Wolinie średnia 31,0 wieje trochę z boku, ale mocno nie przeszkadza. Tak jak zawsze, gdy jest szybko zaczyna mnie boleć ścięgno za lewym kolanem, na razie jadę, zobaczymy co będzie później. Na punkcie w Płotach woda, bułka, siku, ale porozciągać się - zapomniałem, jadłem bułkę, którą przecież można było zjeść po drodze. Słońca brak, zaczyna mżyć, a wiatr się wzmaga, czuć go szczególnie gdy odbijamy bardziej na południe, całe szczęście jest sporo lasów dookoła. W Sumie jakąś godzinkę jechaliśmy w małym deszczyku. W Łobezie straszny syf na ulicach, pełno żwirku z łatanych przed drogowców ulic. Piotrek łapie gumę jakieś 6 km przed Drawskiem, nie zeszło do końca więc tylko 2 czy 3 razy stawaliśmy aby dopompować.
W Drawsku woda, bułka i ruszamy we trójkę. Wychodzi słońce i wtedy robi się ciepło, całe szczęście nie ma go dużo. Dochodzi nas trójka (540, 541, 542), tempo wzrasta. Jarek zostaje na górkach, chwilę na niego poczekałem, ale gdy minął nas duży pociąg z pierwszej grupy w jedną stronę (202, 203...) podczepiam się. Początkowo trzymam się z tyłu, potem zaczynam też wychodzić na zmiany. Wolniej niż 35 km/h nie jechaliśmy, 2 km na zmianie orać pod wiatr jest niesamowicie ciężko. Postanawiam dojechać z nimi tylko do Piły, ale zaczęło być sucho w bidonach. Zjeżdżam do najbliższego sklepu, kupuję wodę i zimną colę. Rozciągam się, pojawiają się skurcze a kolor moczu wskazuje, że się odwodniłem. Jest gorąco, do tego kiepski asfalt i centralnie pod wiatr. Trochę lepiej w samej Pile, bo mniej wieje i udało się od świateł do świateł załapać się za naczepę. Wypiłem po drodze wszystko co miałem, jest lepiej, skurczów brak.
W Pile na spokojnie zjadłem makaronik, rozebrałem się i chwilę odpocząłem. Dojechał Jarek i Edward poczekałem aż zjedzą i ruszyliśmy dalej razem. Bardzo miło wspominam drogę do Bydgoszczy, po odpoczynku jechało się przyjemnie i kilometry szybko ubywały. W końcówce łapie mnie jakaś zadyszka, oddech krótki - nie mam pulsometru, ale chyba trzeba dłużej odpocząć. Na punkcie obiad, nasmarowałem bolące piszczele, tyłek i dłonie i przygotowałem na nocną jazdę. Jakieś 20 km po starcie trzeba zapalić światła, jedzie się zdecydowanie przyjemniej, wiatr ucichł. W Toruniu też chwilę odpoczęliśmy, zaraz po wyjeździe był wypadek, mnóstwo szkieł na drodze więc kawałek spacerkiem z rowerami na plecach. Stanęliśmy na chwilę na stacji benzynowej, potrzebowałem porozciągać się, poleżeliśmy z 3-4 minuty na trawie i w drogę. Momencik dalej dogania nas duża, mocna grupa z Pawłem i Michałem w składzie, łapiemy się na koło, przelatujemy przez Włocławek i zaraz jesteśmy na punkcie u Janka.
Kolejny obiad, chwila pogaduszek, toaleta tyłka i ruszamy, już sami. Droga do Gąbina krótka i przyjemna. Kładziemy się do namiotu na pół godziny, nikt nie zasnął, ale odpoczynek czuć. Po drodze strasznie mi się odbija, ale tak niesamowicie jak nigdy dotąd. To chyba po izotonikach które dostawałem na punktach, więcej nie swoich nie biorę do ust. Niestety cały czas mamy całkiem spory twarzowy wiatr, spotykamy dwójkę zawodników i razem dojeżdżamy na PK w Żyrardowie. Posiedziałem chwilę na leżaku, zjadłem, pogadałem z Hipkiem i czas ruszać dalej. Po przejechaniu kilku kilometrów zaczyna mnie mulić, robi się coraz cieplej. Poprosiłem kolegów alby zatrzymać się na stacji, muszę zmienić okulary i się porozciągać, bo kolana dają znać o sobie. Stajemy na ciut dłużej, zimna cola, jeszcze chłodny beton, siadam pod ścianą i udaje się zrobić reset. Przyłącza się do nas dwójka zawodników i tak docieramy do Białobrzegów.
Postój krótki, uzupełniam tylko bidony, myję i smaruję zadek (reszta może być brudna i spocona - tylko on jest ważny :) ), zjadam bułkę, garść ciastek do kieszonki i ruszamy dalej - od siedzenia kilometrów nie ubywa. Radom to jakaś tragedia (pamiętam z zeszłej edycji), koszmarny wjazd do miasta, wyjazd po ścieżce rowerowej, temperatura na licznikach przekracza 37 stopni. Po drodze sprawdzam radar meteo, widzę że idzie front - będzie padać i to mocno. Końcówka do Iłży ciężka, parno, duży ruch na drodze, Jarek strasznie się wlecze, spada z koła przy 20 km/h. Robimy odpoczynek na trawie, ale mrówki i inne latające tatałajstwo nie dało zbyt długo odpocząć. Docieramy na punkt, biorę prysznic, jemy obiad i kładziemy się na trawie w cieniu namiotu. Wiem że lepiej byłoby jechać, uciekać przed deszczem, ale plan nie zakładał ukończenia szybko, ale jak najmniejszym nakładem sił. Budzik na godzinę w przód. Jarek godzinę przespał, ja tylko przeleżałem. Z nowymi siłami ruszamy dalej.
Dosłownie kilka minut od wyjazdu z Iłży zaczyna padać, szybko przechodzi w ulewę. Zjeżdżamy na stację i pod wiatą ubieramy się na deszcz. W ciągu dwóch godzin od wyjazdu z punktu przejechaliśmy jakieś 15 km, stawaliśmy kilka razy gdy nie było świata widać. Były też momenty gdy w ulewie nie było gdzie stanąć, a napotykając przystanek już tylko mocno padało. Do skarpet woda dostała się od góry, tak samo do nieprzemakalnych rękawiczek woda spłynęła po rękach. Za to było i tak komfortowo w porównaniu do jazdy bez nich. W takim deszczu jeszcze nigdy nie jechałem. Jedyny plus tego deszczu to fakt, że zniknęły wszelkie dolegliwości związane z tyłkiem i rękoma. O dziwo asfalt między Tarnobrzegiem a Majdanem jest suchy, już mieliśmy nadzieję że będzie tak dalej, jednak na punkt wjeżdżamy już w mżawce. Zupa, w środku jest cieplutko, kładę się na krzesłach i odpływam na 40 minut.
W międzyczasie rozpadało się znowu, po spaniu jest przeraźliwie zimno, rozkręcam się dygocąc, chwilę potem jest już dobrze. Szczęśliwie fragment przed Rzeszowem wyszedł w nocy, nie ma dużego ruchu, a do non stop padającego deszczu już się przyzwyczaiłem. Tylko jeden incydent z autem które specjalnie zwolniło, jechało kawałek za nami a potem wyprzedziło na gazetę. Skąd się tacy debile biorą ??? Rzeszów przejechany w środku nocy, bezproblemowo, fajny punkt z super jedzeniem. Spania nie było, tylko chwila odpoczynku i wizyta w toalecie na tzw. dwójkę. Tutaj było trochę słodyczy, apetyt na słodkie mi nie przeszedł, a najbardziej przypasowały mi mini twixy, których pochłonąłem kilka garści. Po wyjeździe zaliczam upadek, zblokowałem na zjeździe tylne koło i uciekło mi tak jakbym jechał po lodzie. Udało się szybko podnieść, bo za nami jechała ciężarówka, a zjazd był ze sporym nachyleniem. Auto które zatrzymało się przed nami na światłach jeszcze na drugim biegu nie łapało przyczepności. Od tego momentu jadę bardzo, bardzo ostrożnie.
Drogi do Brzozowa specjalnie nie pamiętam, padało cały czas, ale uspokoiło się i deszcz był już umiarkowany i równy. Dojechaliśmy we trójkę, ale zaraz pojawiło się kilka osób. Wcinam kolejny żurek, zagryzam kanapką i ciastem z kremem i zalegam na leżaku w przedsionku - tam jest chłodniej. 20 minut pospałem, smaruję tyłek i trzeba się zbierać na ostatni fragment trasy. Przed Sanokiem zaczyna się większy ruch, w samym mieście na zjeździe czuję że znowu mi dupę nosi. Staję sprawdzić co jest i okazuje się że mam luźno zapięte koło, prawdopodobnie podczas upadku się to stało. Jadę bardzo, bardzo ostrożnie, cały czas pada i jest ślisko. Droga się dłuży, podjazdy wchodzą bez problemu, nogi kręcą, ale czuję już znużenie. Gdy docieramy do Ustrzyk Dolnych już nie pada. Świetny punkt, chyba najlepszy na trasie, wciągam kanapkę, zupę, koktajl warzywno-owocowy i coś tam jeszcze. Ruszamy - czas skończyć tę farsę.
Ostatni fragment w porządku, miałem tylko strach w oczach na zjazdach, po mokrym. Klocki wydarte do końca, całe szczęście mam zapasowe. Nie pada, ale chmury stoją tak nisko że cały czas jedziemy w tej chmurze. Końcówka jak zwykle, powolne odliczanie kilometrów, cały czas lekko pod górę, w końcu jest tablica. Zatrzymuje się ktoś autem, pyta czy nie pomóc - oczywiście !!!- zrób nam fotę z tablicą. Kilka obrotów korby dalej docieramy na metę. Czas 52h25m - poprawiony w stosunku do ubiegłej edycji o ponad godzinę.
Zjadłem, pogadaliśmy, biorę bagaż i jadę na kwaterę. Wynikło małe nieporozumienie z terminem rezerwacji, już mi w oczy zaglądało to, że nie będę miał gdzie spać, ale sytuację udało się opanować. Kąpiel, rozwieszam mokre rzeczy (jest i tak taka wilgoć że nic nie schnie), godzinę pospałem, kiedy zadzwoniła Gosia - "jestem w Dolnych". Wstaję, czyszczę rower, zmieniam klocki i udaję się na metę w oczekiwaniu na żabę.
Udało się przejechać tak jak zaplanowałem, czyli spokojnie, aczkolwiek tak, żeby był czas odpocząć przed kolejnym startem. Wiem, ze gdybym jechał w jedną tylko stronę pojechałbym sporo mocniej, bo zapas był spory, miałbym wtedy mniej deszczu i szansę na złamanie 48h. Nie miałem żadnych problemów żołądkowych, spora część ludzi narzekała na jedzenie, ja wcinałem wszystko co było, w różnorakiej konfiguracji. Jedyne co mi zaszkodziło to nie swoje izotoniki. Po drodze miałem problemy z lewą piszczelą (przed Bydgoszczą), oboma kolanami co jakiś czas (pomagało rozciąganie), odciskami na dłoniach i drętwiejącą lewą stopą. O tyłek dbałem jak nigdy, nawilżane chusteczki to strzał w dziesiątkę, do tego sudokrem i maść chłodząco - znieczulająca (dzięki Mariusz !!!). Zaliczyłem szlif na asfalcie, ale tylko się od niego odbiłem, ocierając przedramię tuż pod łokciem i udo - wiatrówka niestety porwana. Przez cały czas maiłem łączność z Gosią, była cały czas niedaleko z tyłu, nigdy nie skarżyła się że jest ciężko. "Jemy", "leżymy", "jedziemy"....Dobrze że jechaliśmy osobno, to już któryś raz kiedy widać że tak nam jest lepiej.
fotki
Dane wyjazdu:
325.00 km
0.00 km teren
11:33 h
28.14 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Focus Cayo 4.0
po gminy
Niedziela, 17 lipca 2016 · dodano: 18.07.2016 | Komentarze 0
Miałem dwa plany na gminne wyjazdy, tak się złożyło że nie mogłem wyjechać pociągiem w sobotnie popołudnie, trzeba było ułożyć więc trzecią trasę. Niestety aż 160 km trzeba przejechać "na pusto".Kładę się koło 21, nie zasypiam, może raz czy dwa na chwilę odleciałem. Dzwoni budzik, poleżałem jeszcze chwilę i czas się zbierać. Jest kilka minut przed północą.
Według prognoz miało być bezwietrznie, jednak wiatr jest, dobrze że kierunek nie przeszkadza. Na ulicach pełno imprezowiczów, szybko opuszczam miasto i robi się spokojnie. Do Orzysza towarzyszy mi księżyc, potem na niebie pojawia się coraz więcej chmur, to dobrze, będzie ciepło. Ruch na krajówkach minimalny, specjalnie jadę przez Ruciane, bo nie lubię jeździć nocą po zadupiach. Na krajówkach są linie, słupki, czasem auta pięknie doświetlają z tyłu. Kolejny więc raz nie przetestowałem drogi przez Puszczę Piską, może będzie jeszcze ku temu okazja. Przed Myszyńcem robi się jasno, świtu nie uświadczyłem bo były chmury. W Chorzelach kupuję wodę, kanapkę jem w drodze. Pojawiają się mgły na łąkach, jest chłodno, ale nie na tyle abym musiał się ubierać. Zaczynają się lokalne drogi, ale nie ma co narzekać, chyba jeszcze na żadnym gminnym wyjeździe nie było tak dobrze. Jedyny mankament to brud. Ziemia z pola oraz krowie gówno, wkurza to niesamowicie. Im bliżej Mławy tym więcej pagórków, fajnie, jazda nie jest taka monotonna. Nudę zabijam zjadanym co 5km HIT-em, a gdy w uszach pojawia się QUEEN także prędkość odczuwalnie wzrasta. Miałem po drodze kilka nieprzyjemnych odczuć za sprawą mocniejszego depnięcia, jednak rozciąganie podczas jazdy i na krótkich stopach pomagało. Pierwszy raz do dwóch lat (BBT) czułem też ból piszczeli, oznaka tego że jest zbyt mocno. W Mławie robi się ciepło, wreszcie przebiło się słońce, rozglądam się więc za stopem aby się rozebrać. Znajduję sklep w Iłowie, robię jedyną dłuższą przerwę na trasie. Nie ma się gdzie spieszyć, jest wygodna ławeczka, niecałe pięć dych do celu, a zapas czasu do pociągu spory. Końcówka pod wiatr, ale nie był mocny, więc jedynie średnia trochę spadła. W Nidzicy na chwilę na zamek, ale są dzikie tłumy, na dziedzińcu stoją auta, nawet porządnej fotki nie można zrobić. Nicto, przecież już tu kiedyś byłem.
Jadę na stację, okazuje się że nie ma kasy, wracam się więc do mijanej niedawno pizzerii. Tam też spędzam czas do przyjazdu pociągu. W środku ścisk, godzinę do Olsztyna stoję z rowerem, przynajmniej podróż miałem za darmo, bo się kanar nie pojawił. W kolejnym pociągu już nie ma klimatyzacji, ludzi dużo, jest duszno niesamowicie. Bardziej mnie ta podróż dobiła niż jazda rowerem.
Bardzo fajna trasa, hopki koło Mławy miłym zaskoczeniem, także stan lokalnych asfaltów. Noga podawała, musiałem przystopować, bo kolana twierdziły że jest za ostro. Ciepła noc, fajny poranek, dobrze że nie jechałem w południe, bo potem było już gorąco. Jedyny problem to fakt, że zapomniałem zabrać sudokremu i na ostatnich kilometrach trochę tyłek otarłem. Wyjazd praktycznie bez snu, tym razem nawet nie ziewnąłem podczas jazdy, a dwa tygodnie temu spać się chciało niesamowicie.
kilka fotek
Gmin 14: Czarnia, Jednorożec, Krzynowłoga Mała, Dzierzgowo, Szydłowo, Stupsk, Wiśniewo, Lipowiec Kościelny, Szreńsk, Kluczbork-Osada, Mława, Iłowo-Osada, Wieczfnia Kościelna, Janowiec Kościelny.
Kategoria >300
Dane wyjazdu:
356.20 km
0.00 km teren
15:03 h
23.67 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Focus Cayo 4.0
na Roztocze się toczę...
Sobota, 2 lipca 2016 · dodano: 04.07.2016 | Komentarze 0
Wstępny zarys powstał rok temu. Na pierścień po raz kolejny jechać nam się nie chciało, zresztą z kameralnej imprezy zrobiła się masówka, a tego nie lubię. Dogadany termin, zaproszeni znajomi, ostatecznie zjawia się na miejscu u Mariusza 6 osób. Już w dniu dojazdu kombinujemy jak będzie z pogodą, słońca nie zgasimy, ale front idący z zachodu da się wyprzedzić. Na miejscu zapada decyzja, że startujemy około północy, kładę się na jakieś pół godzinki około 22giej.Zasnąć nie zasnąłem, tyle że poleżałem sobie, wstajemy, jemy śniadanie (w środku nocy), zbieramy się powoli, wszak to żadna impreza, wyjedziemy kiedy wszyscy będą gotowi. Ruszam na krótko, jest "na styk", sporo mgieł, więc gdy pada decyzja o sikaniu ubieram się. Już po jasności docieramy do Sandomierza, chwila na rynku i szukamy otwartej stacji. Kawa i dość długa przerwa. Spać się chce...
Zaczyna się gorąc, dotaczamy się do Kraśnika i robimy kolejną długą przerwę pod sklepem. Gdy ruszamy z cienia bucha gorącem, a jest dopiero chwila po 8mej. Czeka na nas seria hopek, a przed Szczebrzeszynem kilka soczystych podjazdów. Czuję się lepiej niż na podróżniku w ubiegłym roku, teraz się nie odwodniłem, ale dobrze nie jest. Ostatnia górka przed Szczebrzeszynem w pełnym słońcu w samo południe, przelała czarę goryczy. Nasze zwłoki lądują w knajpie, w oczekiwaniu na obiad ucinam sobie krótką drzemkę (choć do końca nie jestem pewien czy zasnąłem). Wspólnie podejmujemy decyzję o skróceniu tej farsy, zajeżdżamy tylko po fotkę z chrząszczem. Przez chwilę od wyjazdu przez myśl mi jeszcze przechodziła dalsza jazda, ale szybko mi przeszło. Decyzja o powrocie do Lublina była trafiona, Gosię zaczęło boleć kolano, a Wojtek miał problemy z żołądkiem. Przed samym Lublinem widzimy burzę, na deszcz nie trafiliśmy, ale upieprzyliśmy się bardzo od mokrego asfaltu. Nie chce mi się liczyć wizyt w sklepach i stacjach po drodze, ani tego ile litrów wypiłem - było tego naprawdę dużo.
W Lublinie już nigdzie nie zajeżdżamy, czekamy tylko na pociąg. Godzina drogi i ostatnie 21 km od Dęblina na miejsce startu na kołach. Tam prysznic, grill, piwko i chwilę po północy idę spać.
Pozostaje mały niedosyt, nie udało się przejechać zaplanowanej trasy, ale decyzja o skróceniu była jak najbardziej słuszna. Gdyby była to impreza to pewnie bym jechał dalej, ale miał to być spokojny, turystyczny przejazd z grupą znajomych. Pomijając upał było super, dawno się tyle nie naśmiałem. No i będzie kolejna okazja do wizyty na Roztoczu, ale na pewno nie latem...
Gmin 26: Garbatka- Letnisko, Policzna, Zwoleń, Ciepielów, Tarłów, Ożarów, Dwikozy, Zawichost, Annopol, Gościeradów, Trzydnik Duży, Wilkołaz, Zakrzówek, Zakrzew, Bychawa, Wysokie, Turobin, Goraj, Radecznica, Szczebrzeszyn, Tułów, Krzczonów, Jabłonna, Głusk, Lublin, Ściechów.
kilka fotek