KATEGORIE

Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi dodoelk z miasta Ełk. Przejechałem 192240.84 kilometrów w tym 4539.60 w terenie. Moja średnia prędkość 20.53 km/h
Więcej o mnie. GG: 5934469


odwiedzone gminy



baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy dodoelk.bikestats.pl

Archiwum bloga


it outsourcing
Wpisy archiwalne w kategorii

zawody

Dystans całkowity:19997.59 km (w terenie 853.00 km; 4.27%)
Czas w ruchu:866:59
Średnia prędkość:23.07 km/h
Maksymalna prędkość:74.52 km/h
Suma podjazdów:23719 m
Maks. tętno maksymalne:180 (96 %)
Maks. tętno średnie:173 (93 %)
Suma kalorii:137690 kcal
Liczba aktywności:59
Średnio na aktywność:338.94 km i 14h 41m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
525.19 km 0.00 km teren
19:27 h 27.00 km/h:
Maks. pr.:62.64 km/h
Temperatura:19.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2665 m
Kalorie:17994 kcal

Kórnicki Maraton Turystyczny 2021

Sobota, 7 sierpnia 2021 · dodano: 16.08.2021 | Komentarze 0

Startuję sam, bo Gosia z udziału musiała niestety zrezygnować. Początkowo planowałem pojechać na spokojnie robiąc kilka skoków w bok po gminy, ale przed startem trzeba było jednak zaliczanie gmin odpuścić. Zapowiadano burze w nocy i nad ranem, więc plan przekształcił się w "skończyć jak najszybciej". Ruszam w drugiej grupie pięćsetkowej, nieco spóźniony, bo pomagałem koledze Darkowi z wymianą linki przerzutki. Grupę swoją doganiam i na ostrym starcie jesteśmy w komplecie.
Od początku ostre tempo, dla mnie stanowczo za mocno, ale trzymam się grupy. Sam za dużo nie pracuję, a jeśli ktoś chce tak (momentami 35 km/h pod wiatr) jechać to przecież nie będę mu żałował. Szybko mijamy grupę 300km i niedługo potem dochodzimy także startującą 10 minut wcześniej grupę 500km. Łączymy się, wspólnie kilka kilometrów, część osób odpada, w Górze szybka wizyta w sklepie po wodę, tak szybka, że nie zdążyłem się porozciągać. Tą samą grupą docieramy do pierwszego punktu żywnościowego. Wciągam zupę i schabowego i ruszamy dalej, już bez jednej osoby.

Z mojej grupy startowej nie ma już dawno nikogo, nie mam pojęcia po co było tak cisnąć na początku, aby po 1/3 trasy zostać daleko w tyle. Po jakimś czasie dogania nas Tomek (kończyłem z nim Kórnik w zeszłym roku) z kolegami, więc wiem że lekko nie będzie. Odzywa się kolano, rozciągam podczas jazdy i jest lepiej, typowy objaw zbyt mocnej jazdy. Zastanawiam się co robić dalej, bez sensu jest się zarżnąć, bo od razu po maratonie jadę na tydzień urlopu w góry. Postanawiam dociągnąć na drugi punkt i dopiero podjąć decyzję, wtedy już będzie więcej wiadomo, bo przed nami najbardziej wymagający odcinek. Dobrze że pod górę każdy jedzie swoim tempem, nie jest gorzej niż do tej pory.

Na zaporze robimy fotki i trzy osoby się gubią nie zjeżdżając na drugi punkt z jedzeniem. Tomek jedzie ich gonić, dojeżdża Wilk, który robi tutaj tylko krótką przerwę. Ruszam sam, zaliczam kultowy most na jeziorze Pilchowickim, a potem piękny zjazd w dół. Tutaj podejmuję decyzję że jednak jadę dalej, gdy kręcę na spokojnie z kolanem nic się nie dzieje. Dojeżdża Marcin, spod stacji rusza Wilk, więc przez chwilę we trójkę, ale spory odcinek przejechałem tylko z Michałem rozmawiając.

Staję na stacji w Jaworze, Wilk jedzie dalej, spotykam tutaj zagubione wcześniej osoby wraz z Tomkiem. Szybki hot-dog, woda i łapię się z chłopakami. Przystanek robimy w Wąsoszu, na niebie widać flesze zwiastujące nadchodzącą burzę, nicto, przecież tak miało być. Tak się też dzieje, zrywa się mocny wiatr, spychający z drogi, szczęśliwie trafiamy na przystanek, na którym przeczekujemy mocny deszcz. Jakiś czas później przeczekujemy drugi mocniejszy strzał, a na stacji w Dolsku trzeci. Stąd już tylko po mokrym rzut beretem na metę.

Kolano wygląda w porządku, podczas jazdy dokuczało tylko przy większym wysiłku, po skończeniu nie boli przy chodzeniu po schodach. Całe szczęście, dobrze że się nie wycofałem w Jeleniej Górze, podjęta decyzja była trafna. Kondycyjnie w porządku, pewnie gdybym pojechał po swojemu nie działoby się nic i przy okazji nie zostałoby tych kilka gminnych dziur na mapie. Nie wiem czy to nie będzie ostatni dłuższy wyjazd w tym roku.

 



Zaliczone gminy - 24: Czempiń, Kościan (obszar wiejski), Śmigiel, Rydzyna, Góra, Jemielno, Rudna, Grębocice, Polkowice, Lubin (obszar wiejski), Chocianów, Chojnów (obszar wiejski), Chojnów (teren miejski), Zagrodno, Złotoryja (obszar wiejski), Pielgrzymka, Lwówek Śląski, Wleń, Jeżów Sudecki, Ruja, Kunice, Ścinawa, Gostyń, Piaski
Kategoria >300, zawody


Dane wyjazdu:
457.32 km 0.00 km teren
14:46 h 30.97 km/h:
Maks. pr.:50.40 km/h
Temperatura:19.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1810 m
Kalorie:16097 kcal

Maraton 24h

Sobota, 26 czerwca 2021 · dodano: 28.06.2021 | Komentarze 0

Niestety nie poszło. Przyjechałem poprawić życiówkę (610km), płaskie, gładkie asfalty, powinno się udać. Do szczęścia potrzeba jeszcze zgranej grupy... Trafiłem niestety do miejscowych ścigantów, po dwusetce miałem średnią 32,7 i ponad godzinę przerw. Za szybko i za dużo czasu poszło przez palce. Zapas skromny, ledwie 10 km, ale niby ciągle była szansa. Tą szaleńczą jazdę przypłaciłem niestety bólem kolana na podjazdach i problemami jelitowymi.
Kolejnych kilka kółek trochę spokojniej, kolano przeszło, sraczka niestety nie. Już wiem że planu się nie uda wykonać, kładę się koło pierwszej w nocy, ale ze spania nici, ot podrzemałem jakieś dwie godziny. Jedno kółko sam, nawet nieźle było, kolejne w parze, już mocniejszym tempem. Wszystko znów wraca, na wyniku mi nie zależy, a nie ma sensu się katować, więc podejmuję decyzję o zakończeniu jazdy. 


Kategoria >300, zawody


Dane wyjazdu:
511.30 km 0.00 km teren
21:14 h 24.08 km/h:
Maks. pr.:74.52 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:6067 m
Kalorie:18819 kcal

Maraton Podróżnika 2021

Sobota, 12 czerwca 2021 · dodano: 15.06.2021 | Komentarze 0

Ruszamy z Gosią z drugą grupą, od razu z postanowieniem rozdzielenia się chwilę po starcie. Problemy z plecami nie pozwalają jej na dłuższą jazdę rowerem, więc wytyczam jej dwie wersje trasy. Jedna to 160 km, druga niecałe 200, z zahaczeniem o Bieszczady. Jest też opcja wcześniejszego wycofu i powrotu pociągiem, jak się potem okazuje, Gosia wykorzystuje tą właśnie możliwość.

Po pokonaniu pierwszych kilku hopek robi się płasko, wiatr miło popycha, tak jest do Medyki. Sporo korzystam z koła kolegi wyraźnie ode mnie mocniejszego, sam tak szybko bym nie jechał. Wspólnie stajemy pod sklepem i pokonujemy kilka dalszych kilometrów, aż do Klawarii Pacławskiej. Ciężki to był podjazd. To miejsce na pewno do ponownego kiedyś odwiedzenia, już nie podczas imprezy, a na spokojnie. Kolejne kilometry po trochu solo, po trochu na kole wyprzedzających mnie zawodników. Zaliczam mega doła, może nie ma jakiegoś wielkiego upału, nie ma co porównywać do Podróżnika wokół Tatr, ale jestem wykończony. Jadę z myślą gdzie się z małżonką umówić na odbiór mnie z trasy....

Mijam sklep, zawracam i posilam się zimną colą i gazowaną wodą. Gdy mam ruszać widzę nadjeżdżającego Darka, on na razie stawać nie zamierza, wiec jedziemy wspólnie dalej. Kawałek tylko, bo za chwilę kolejna wizyta w sklepie. Ja nic nie potrzebuję, więc jedynie odpocząłem trochę, morale wzrosło. Na razie nie myślę o wycofie, czas miło schodzi na rozmowie z jadącym z nami budowniczym trasy, wspólnie jedziemy gdzieś do okolic Wołkowyi. Zjeść planujemy kawałek dalej, w Cisnej, gdzie schodzi dobre pół godziny, do tego jeszcze wizyta w sklepie. Najprzyjemniejszy fragment trasy to zjazd do Baligrodu, łapiemy po drodze Szafara, który także myśli o tym jakby się tu najszybciej dostać do bazy. Fajnie - będę miał kompana. Niestety rozjechaliśmy się kawałek przed Leskiem i z planów nic nie wyszło...

Zaczyna kropić, chwilę potem padać. Wodę mamy, postanawiamy się nie zatrzymywać. Przejeżdżamy kilka kilometrów, rozmawiamy z Darkiem o planie na dalszy deszczowy fragment trasy. Stajemy na przystanku, zagaduję sprzedawczynię o nocleg, szybki telefon i załatwione spanie w Załużu 4 kilometry dalej dla trzech osób. Podczas tego krótkiego odcinka Darek i Żubr rezygnują, zostaję sam. Nie wahałem się, uważałem (i nadal uważam) to za słuszną decyzję, gdyby nie to to, garowałbym w dużo gorszych warunkach gdzieś na przystankach, bo jechać w deszczu w górach nie zamierzam. Miałem wcześniej kilka uślizgów na mokrej nawierzchni, hamulce obręczowe to w porównaniu do tarczówek jedynie spowalniacze, a zjazdy nawet na suchym i w dzień to nie jest moja mocna strona. Warunki mam komfortowe, jestem sam w hoteliku, mam prysznic i miękkie łóżko. Zasypiam zaraz po 22giej i śpię prawie do 4tej.

Wyglądam przez okno, chodnik lekko przesuszony, po drugiej stronie asfalt wygląda tak samo. Kuźwa, za długo spałem...Wrzucam tak jak się z właścicielką umówiłem klucze za doniczkę i ruszam na przełęcz Przysłup. Jechałem tu 3 lata temu, tyle że w przeciwnym kierunku. Warunki mam prawie idealne, jest ciepło, mocno wieje, więc oprócz zalesionych fragmentów wiatr podłoże osuszył, jedynie kierunek jest mocno niesprzyjający. Z wiatrem przyjdzie mi się mierzyć następne 150 kilometrów, po drodze zaliczając sporo łagodniejszych i bardziej stromych górek. Dwa pit-stopy, jeden w Brzozowie, drugi niedaleko dalej, bo ruszając ze stacji w Brzozowie zapomniałem wziąć zakupionej coli, została na chodniku. A na kawę czas już dawno przecież minął. 

Chwila ulgi gdy w końcu skręcam na wschód i wiatr zaczyna pomagać. Kilka kilometrów przegadałem z napotkanym po drodze miejscowym, potem tradycyjne odliczanie kilometrów pozostałych do mety. Dojeżdżam z prawie dwugodzinnym zapasem czasowym, bez kryzysów, bez dużego zmęczenia, bez porannego zamulania, bez żadnych myśli o wycofie, czy skróceniu trasy. Nocleg to była bardzo mądra decyzja. Jeśli chodzi o kolana, to było bardzo dobrze, nadal przed dłuższymi wyjazdami będę je tejpował, dokuczające ostatnio biodro nie odezwało się ani razu. Kondycyjnie nie jest źle, widać efekty przepracowanej na trenażerze zimy i wielu kilometrów zrobionych przewyższeń. 

MRDP nadal kusi. Co prawda po drodze na co stromszych podjazdach zarzekałem się że nie ma szans na start, teraz na chłodno jednak opcji startu nie skreślam jeszcze. Pozostały jeszcze dwa testy i wtedy podejmę ostateczną decyzję.

IMG-20210612-161336227-HDR IMG-20210612-175024903 IMG-20210613-092205068-HDR IMG-20210612-214417994 Screenshot-20210612-220408 IMG-20210613-043912649  

IMG-20210613-071201064 IMG-20210613-092159848-HDR IMG-20210613-050332847 IMG-20210613-142057085

Zaliczone gminy - 4: Jawornik Polski, Solina, Baligród, Świlcza
Kategoria >300, zawody


Dane wyjazdu:
89.87 km 0.00 km teren
04:57 h 18.16 km/h:
Maks. pr.:39.60 km/h
Temperatura:27.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:515 m
Kalorie: 2468 kcal
Rower:żwirek

Orientuj się na Ełk

Niedziela, 27 września 2020 · dodano: 28.09.2020 | Komentarze 0

W tym terminie były jeszcze dwie imprezy. GLG, która mnie bardzo kusiła, ale odpuściłem z powodu horrendalnie wysokiego wpisowego i MRDPW, niekoniecznie jeszcze czułem się na siłach po denerwującej kontuzji nabytej podczas BBT. Został więc udział w lokalnej imprezie na orientację. Tydzień temu z Tomkiem objeździliśmy trochę miejsce zawodów, wniosek był jeden - na pewno tutaj gravelem nie przyjadę. Wczoraj przygotowałem rower na którym nie siedziałem prawie cały rok. Prognozy straszyły deszczem, biorę awaryjnie w plecak deszczówkę, ale aura jest dziwna. Jest ciepło, ale mocno wieje, zobaczymy jak to będzie już po drodze.

Startujemy spokojnie z Gosią, przez pole i mocno zarośniętą drogą do lasu. Za chwilę zbiera się spora grupa, bo starty są indywidualne, co 30 sekund, jedziemy tak ze dwa kilometry. Szutrówka skręca w prawo, my mamy jechać prosto, ewidentnie nie ma jej na mapie. Hamujemy, zawracamy. Reszta pojechała dalej, to dobrze, zostaliśmy sami. Przeprawiamy się przez Święcek, zaczyna padać, zaliczamy pierwszy PK. W Myszkach spotykamy Tomków, źle skręciliśmy i musieliśmy ich gonić, kolejnego punktu trochę się naszukaliśmy. Znów jesteśmy w dużej grupie, niedobrze. Zaczynają się piachy, kropi z nieba, łańcuch rzęzi (a miałem wziąć smar ze sobą), na plecy zarzucam tylko wiatrówkę. Na kolejnym punkcie mówię Tomkowi że jeśli chce może jechać szybciej, bo my z Gosią takim tempem nie damy rady.

Resztę trasy pokonujemy we trójkę, gdzie kolega w zasadzie jedzie tylko obok. Większość punktów odnaleziona praktycznie bezbłędnie, były ze dwie drogi źle na mapie narysowane. Oczywiście aktualność mapy jest taka sobie, już w końcówce trafiamy na drogę która skończyła się w polu, dobrze że po rżysku tylko ze 200-300 metrów trzeba było do istniejącej dojechać. Potem przedzieramy się przez zapory w postaci drutów kolczastych, aby trafić na nieprzejezdną drogę przez bagnisty teren leśny. Trochę z buta, trochę w siodle, jakoś się przedarliśmy. Stąd już ostatnia prosta pod górkę i pod wiatr do mety. Dojechałem czwarty, Gosia pierwsza. 

Trasa ciężka, bardzo dużo piachu, sporo wymęczył wiejący mocno wiatr. To pierwsza i ostatnia za razem orientacja w tym roku, pojeździło by się więcej, może w przyszłym roku...Choć z drugiej strony planów jest tyle, że czasu na wszystko nie starczy...












Kategoria >50, z Gosią, zawody


Dane wyjazdu:
1018.62 km 0.00 km teren
38:27 h 26.49 km/h:
Maks. pr.:57.24 km/h
Temperatura:17.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:5427 m
Kalorie:33592 kcal

Bałtyk-Bieszczady Tour po raz piąty.

Sobota, 22 sierpnia 2020 · dodano: 28.08.2020 | Komentarze 1

Dojazd do Świnoujścia nocnym pociągiem, decyzja podjęta świadomie, bo ostatnim razem się ta opcja sprawdziła. Zakupy na drogę, krótka wizyta nad morzem na strasznie zatłoczonej plaży i porządne uzupełnianie kalorii przed startem. Cały dzień jestem lekko nieprzytomny, spania w pociągu nie było prawie wcale, więc koło 22-giej padam jak zabity. Noc mija w trybie ON/OFF, dawno tak dobrze nie spałem, całe szczęście spadła temperatura, bo dzień był bardzo upalny.Gdy zalewam sobie poranną kawę spada mocny deszcz, ocho będzie się działo. Ubieram od razu nieprzemakalne skarpety, kurtkę mocuję do lemondki aby mieć do niej szybki dostęp. Deszcz nie pada długo, a na start jedziemy ze Sławkiem już po praktycznie suchym asfalcie.


Ruszam w ósmej grupie startowej, początek dosyć spokojny, nie ma co szaleć, trzeba się najpierw rozkręcić. Zaczyna padać, niezbyt mocno, a że jest prawie 20 stopni nie staję się ubrać, tak samo jak koledzy z którymi jadę. Jak to bywa na początku, jest sporo tasowania, ktoś dojeżdża, ktoś się doczepia, ktoś odpada. Nie wnikam w to na razie zupełnie. Punkt w Płotach wyposażony tak jak zawsze - słodka bułka i kanapka, tylko miejsce inne. Postanawiam nadal jechać tak jak startowałem, jedynie z rękawkami na przedramionach. Odcinek do Drawska upływa również w padającym w kratkę deszczu, jedziemy w jednej grupie, współpraca się układa wyśmienicie. Na punkcie jest kawałek daszku, więc chociaż przez chwilę na głowę nie pada. Po mojemu stoimy za długo, zjadłem, uzupełniłem bidony i kieszonki i jestem gotowy, ale chłopaki się jeszcze nie ogarnęli. Nie ma się z kim zabrać więc czekam.

Długi, bo prawie stukilometrowy odcinek do Piły, tutaj chyba działo się najwięcej na całej trasie. Jedziemy w sporym, ponad dziesięcioosobowym peletonie, jest zdecydowanie za mocno. W tym rejonie jest sporo hopek, nie chciałem tam przesadzać, ale kilka razy poczułem znak-sygnał z lewego kolna. Wyprostowanie nogi i rozciągnięcie łydki pomaga na szczęście. Jazda z prędkością 35-38 km/h to sporo za szybko, ale jadąc gdzieś pod koniec peletonu można trochę odpocząć, no i kilometry zdecydowanie szybciej uciekają. Dociągamy tym wariackim tempem tylko do punktu i od tej pory aż do mety jedziemy we czwórkę.

Odcinek do Nakła jakoś bez historii, nie pamiętam czy tutaj popadywało, jeśli już to raczej niewiele. Na punkcie zupa, ciastka, kawa (bo już czas najwyższy na dawkę kofeiny) i arbuz. Również za długo tu siedzimy, ale ja na wynik nie jadę, więc specjalnie mi na tym nie zależy. Jest możliwość odpoczynku, rozciągania i spokojnej wizyty w toalecie, a o tyłek warto zadbać, bo za kilkanaście godzin może być słabo.Po przesychającym asfalcie docieramy do pierwszego DPK, jechało się całkiem przyjemnie, patrząc na czas raczej rekordu z poprzedniej edycji nie pobiję. W Solcu Kujawskim szama, kibelek, rozciąganie, poleżałem chwilę na ławce czekając aż się chłopaki zbiorą do drogi. Do worka wrzucam wiatrówkę, ale postanawiam się jeszcze nie ubierać, bo temperatura jest w zasadzie bez zmian.

Odcinek do Kowala niestety beznadziejny. Początkowo w dużym ruchu po mokrym asfalcie, a gdy zjeżdżamy na boczne drogi podłoże staje się tragiczne. Skutkiem tego jest guma i na naprawę schodzi trochę czasu. Nadal nie decyduję się na założenie wiatrówki, nie jest zimno, wolę wyschnąć niż się grzać. W Kowalu dobre jedzonko, czuć już zmęczenie w nogach, ale morale ciągle wysokie. W tym rejonie kręciłem się kiedyś zbierając gminy, pamiętam dziurawe drogi. Jest dokładnie tak samo, są miejsca gdzie jest po prostu DRAMAT, nie wiem czy organizator przejechał kiedykolwiek ten fragment. Masakra. Kryzys dopada w zasadzie całą grupę przed Łowiczem, zaczyna się zamulanie, nikt nie chce wychodzić na zmianę a prędkość jazdy dramatycznie spada. Doturlaliśmy się jakoś. Informuję kolegów że ja tutaj zostaję, muszę oko zmrużyć bo nie dam rady dłużej jechać. Najpierw jedzenie, bo głodny jestem, a potem kładę się na materacu.

Wypoczynek średni, jest głośno i jasno, na pewno godziny nie spałem, ale pewnie kilka blackoutów w tym czasie zaliczyłem. Nicto, trzeba się ruszyć, bo samo się nie przejedzie, dwie godziny poleciały a my ciągle w miejscu. Ruszamy już po jasności, temperatura trochę spadła, ale o dziwo nadal nie jest mi zimno. Od startu jadę tak samo ubrany. Po odpoczynku i w świetle dziennym od razu lepsza jazda, z nieba trochę pokropiło, ale bez dramatu. W Opocznie tradycyjnie - rozciąganie, toaleta, coś na ząb i coś na drogę. Niestety dopada mnie kolejny kryzys senny. Często tak mam, że gdy po spędzonej w siodle nocy wyjdzie słonko i zacznie się robić cieplej mnie dopada senność. Jadę kawałek próbując z tym walczyć, ale wiem że to nie jest dobre wyjście, a poza tym niebezpieczne. Zostawiam kolegów i kładę się na przystanku. Nie wiem ile minęło czasu, (pewnie kilka minut), nie wiem czy zasnąłem (pewnie tak), ale udało się mózg zresetować. Pełen wigoru ruszam w pościg, ale jak się potem okazało koledzy zjechali na stację benzynową, więc do Starachowic dojeżdżam samotnie. Bardzo dobrze mi się ten odcinek jechało, pewnie dlatego że w końcu zachodni wiaterek trochę pomagał. Bardzo fajne tutaj są tereny, sporo długich i dość wymagających górek. Jadę sam, więc nie muszę trzymać tempa grupy, ale i tak kolana oszczędzam wjeżdżając na młynku.

Punkt w Starachowicach taki sobie, jest zbyt mało miejsca przy stolikach i długa kolejka w oczekiwaniu na jedzenie. Za to można sobie wygodnie odpocząć na materacu z czego chętnie korzystam. Miałem w przepaku butelkę coli, więc najpierw wykorzystałem ją do rolowania mięśni ud - mocno już zbitych, a potem czarny napój wlewam w gardło. Zerkam w prognozy aby ewentualnie coś zmienić odnośnie odzieży, nie widać jakiegoś załamania, ale są zapowiadane mgły, czyli niespecjalnie miła końcówka nas czeka. Kolejny fragment do Sandomierza całkiem przyjemny, przed nami widać idący front burzowy, ci którzy są ze 100 km przed nami na pewno mają gorzej. Jest ciepło, ale nie upalnie, spać się w końcu nie chce, siła do jazdy jest, tylko zaczyna mnie to już nużyć. Kilometry stoją w miejscu. W końcówce trochę górek, znów się lewe kolano odzywa przypominając o sobie i o tym aby nie szarżować. Punkt położony nad Wisłą, sporo turystów, my mamy przystanek pod namiotem. Liczyłem na coś bardziej treściwego niż zupa, wiec dopycham się chlebem, ciasto które tam widziałem niestety się skończyło. Przed nami kolejny długi przelot, chyba trzeba będzie zaliczyć jakąś stację bo na batoniki nie mogę już patrzeć, a nie da się jechać z pustym żołądkiem.

Tak też robimy, wpadamy na szybką colę z hot-dogiem i trza cisnąć dalej. Niedługo potem zaczyna się druga noc na trasie, ciekawe jaka będzie? Odpowiedź przychodzi już niedługo, zaczynają się mgły, zaczyna się robić chłodno. Nie mam ciśnienia na wynik, przez głowę przechodzi mi nawet myśl aby w Łańcucie walnąć się w kimę na całą noc i ruszyć dopiero po świcie. Dojeżdżam na autopilocie w trybie zombie, w środku jest bardzo ciepło, bardzo przyjemnie, a działający nadmuch działa usypiająco. Nie jem, nie piję, kładę się od razu na materac i zasypiam w czasie lotu na poduszkę, za którą służy zwinięta pod głowę śmierdząca po 40tu godzinach jazdy koszulka. Pomysł spania całą noc zarzucam, popsułbym tym cały poniedziałek Gosi oczekującej na mnie na mecie, dwie godziny wystarczą. Kalorie uzupełniam po wstaniu, jestem wypoczęty, trzeba to wreszcie zakończyć. 

Początek fajny, po pustej, gładkiej i płaskiej drodze, w sam raz aby po odpoczynku znów się wkręcić na obroty. Potem zaczyna się gruby podjazd, miejscami dobrze ponad 10%, jadę na młynku, kolana nie czuję, ale za to odezwała się prawa piszczel. Pięknie. Jadąc na luzie po płaskim jest w porządku, ale pod górę już dobrze nie jest. Ten problem miałem podczas Rajdu Wyszechradzkiego, wtedy byłem jeszcze świeżakiem, nie wiedziałem co się dzieje i udział w imprezie zakończył się DNF. Drugi raz już się nie poddałem, było to podczas mojego pierwszego BBT w 2014 roku. Teraz też trzeba zęby zacisnąć i zmierzać ku mecie. Mgła nadal gęsta, pod górę nie ma to znaczenia, ale na zjazdach trzeba bardzo uważać.

W Birczy znów długi postój, trzeba coś zjeść i porozciągać się. Została niecała stówka. Od razu ostro w górę, znów dobrze ponad 10%, kolana w porządku, ale ból piszczeli się nasila niestety. Pięknie. Zamiast iść w góry będę garował w łóżku. Dojeżdżamy do Ustrzyk Dolnych tym razem z zupełnie innej strony. Kolejna długa nasiadówka, jest smaczna zupa (mnie się po niej niestety odbijało aż do mety, ale podobno niektórzy mieli dolegliwości żołądkowe), ciastka i kawa. Kilka minut po wyjeździe staję zdjąć wiatrówkę, bo jest już zbyt ciepło i niestety jestem zmuszony łyknąć pigułkę przeciwbólową. Rzadko to robię, ale wiem że będzie jeszcze jeden wymagający (ale nie aż tak jak dwa poprzednie) podjazd, a nie chciałbym go pokonywać z buta. Ketonal zaczyna działać, o nodze można zapomnieć i górka za Czarnym wchodzi całkiem nieźle. Ruch samochodowy jest kosmiczny, czyżby cała Polska ściągnęła w Bieszczady? Wśród aut mogę jeździć, nie jest to problem, ale tutaj się wszystkim spieszy, non stop wyprzedzają nas na przysłowiową gazetę. Wreszcie jest słynny znak "Ustrzyki Górne 14", tym razem aż tak jak ostatnio mi się nie dłuży. Z czasem 50h51min docieramy w końcu na metę.

Podsumowując. Przejechane, ale tak w sumie na siłę, może gdybym miał jakiś cel byłoby lepiej, samo ukończenie to przecież żaden wyczyn. Po drodze jak nigdy problemy ze spaniem, dawno mi się już to nie zdarzało. Organizacja w porządku, choć było kilka niedociągnięć, porównywalnie do wszystkich poprzednich edycji w których brałem udział. Za to trasa wg mnie sporo gorsza. Zamiast pustej DK91 z Torunia do Włocławka tłukliśmy się po dziurach nocą, tak samo było przed Łowiczem. Bardzo ruchliwa DK19, zresztą odnośnie ruchu to problem dotyczy chyba wszystkich dróg. Jest coraz więcej aut, ludzie zostali w kraju na wakacje i znacząco wzrósł ruch na wszystkich drogach. Początkowo narzekałem na odcinki górskie, ale z perspektywy czasu były one w porządku. Czasy gdy jechało się non stop po ruchliwych krajówkach, gdzie było cały czas płasko, a po drodze większe górki dopiero za Sanokiem chyba już nie wrócą. Nie wiem jaki był powód przeciążenia prawej piszczeli, czy to był źle zapięty but, czy podświadome oszczędzanie lewego kolana, czy może coś jeszcze. Będę się z tym niestety bujał przez dosyć długi czas. Dwa lata temu miał być ostatni start, ale na kolejny namówiła mnie małżonka więc pojechałem. Na obecną chwilę także to także mój ostatni przejazd, ale czy tak się stanie zobaczymy za dwa lata.


Zaliczone gminy - 18: Koneck, Bądkowo, Brześć Kujawski, Kowal (obszar wiejski), Kowal (teren miejski), Baruchowo, Szczawin Kościelny, Ćmielów, Stalowa Wola, Nisko, Jeżowe, Kamień, Sokołów Małopolski, Czarna, Łańcut (obszar wiejski), Łańcut (teren miejski), Markowa, Kańczuga.
Kategoria >300, zawody


Dane wyjazdu:
524.00 km 0.00 km teren
17:47 h 29.47 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Kórnicki Maraton Turystyczny 2020

Sobota, 1 sierpnia 2020 · dodano: 03.08.2020 | Komentarze 3

Kilka godzin przed wyjazdem Gosia dowiaduje się, że niestety nie może jechać, nie dostanie wolnego z pracy. Jacierpiedolę. Patrzę w rozkład kolejowy, dojechać i wrócić się da, ale szans na kupienie biletu na rower dzień przed wyjazdem w wakacyjny weekend nie ma. Zostaje dojazd autem, tak jak planowaliśmy, ale będę musiał jechać sam, prawie pięć stów w jedną stronę. Nie spodziewając się sukcesu piszę na FB ogłoszenie o wolnym miejscu startowym i możliwości dowozu na maraton. Odzywa się Darek, jest na wakacjach nad morzem i ma ze sobą rower, gdyż do Stegny właśnie nim dojechał. Pozostaje zorganizować to czego kolega ze sobą nie ma i ustalić miejsce spotkania na Ostródę, jemu blisko, a mi mniej więcej po drodze. Dojazd koszmarny, przed Olsztynem wypadek, jadę objazdami po wioskach, potem piątkowe korki w mijanych miastach i kolejne dwa wypadki po drodze już przed Poznaniem. Na miejsce docieramy po 18tej. Pozostaje oporządzić rowery, zrobić małe zakupy i miło spędzić czas przy piwku i kiełbasce na rozmowach na mniej lub bardziej rowerowe tematy.

Noc jak zwykle słabo przespana, budziłem się przy każdym przejeżdżającym pociągu, dodatkowo wiadomo - inaczej się śpi w swoim łóżku, inaczej na materacu. Niemniej jednak budzę się wypoczęty, nie jest źle, kawa i wielki kawał ciasta na śniadanie, ostatni rzut oka na rower i wyposażenie i można startować. Znów prawdopodobnie wziąłem ze sobą więcej niż potrzeba, ale jak się potem okazało było warto. Startujemy z Darkiem, który na numerze startowym ma napisane "Małgorzata" w pierwszej grupie, jest tutaj też Mario, Kurier na tandemie, Hans na poziomce i Marzena. Sprawnie do Kórnika, tam fotka pod balonem, odliczanie czasu do startu ostrego i....poszli. 

Grupa się dzieli szybko, siedzę komuś na kole kilka minut, daję zmianę i gdy chcę z niej zejść widzę że za mną jest tylko Darek. Pogoda dla mnie idealna, słonko i 17 stopni, jest wręcz lekko chłodno za sprawą północnego wiatru. Choć jest on przeciwny, na szczęście nie jest zbyt mocny, a przyjemnie chłodzi. Chwilę jedziemy z Kurierem, a niedługo potem dochodzi nas mocna trzyosobowa grupa w której jest Krzysiek. Pytam się Darka czy jedziemy z nimi, odpowiedź jest twierdząca, więc szybkie spawanie i mamy darmowe +10 do prędkości przez jakieś 15 kilometrów. Odpadamy od tego zdecydowanie zbyt szybkiego dla nas peletonu i na chwilę zbaczamy z trasy zaliczyć gminę miejską Wągrowiec, nadkładając jedynie jakieś 3 kilometry. Przejeżdżamy przez uroczą Noteć, na horyzoncie widać że czeka nas wyjazd z doliny i może być ostro. Tak też jest, podjazd trzyma koło 8%, lewe kolano momentalnie zaczyna protestować, pięknie - 137 km na liczniku i miałby to być koniec jazdy? Na całe szczęście na równym przechodzi, muszę uważać w dalszej części trasy. Powoli robi się ciepło, woda w bidonach się kończy, trzeba stanąć zatankować. Oprócz wody biorę jeszcze puszkę coli, zbliża się czas na drugą kawę, poza tym nie wyobrażam sobie jazdy rowerem bez zimnej coli :) Mija nas parę osób, kawałek dalej spotykamy Tomka który ma awarię (urwaną linkę) ale twierdzi że do punktu dojedzie, a przed samym punktem dochodzimy dwóch uczestników którzy niedawno nas wyprzedzili. Po drodze po głowie chodził mi schabowy z mizerią, pomyliłem się niewiele, zamiast ogórków jest surówka z kapusty. Dojeżdża Andrzej, szybko, bo startował grubo po nas, zabieramy się razem nim z Bartkiem. Miałem tutaj odbić po kolejną gminę, aby dziur po drodze nie zostawiać, ale widać że kroi się sensowna ekipa do jazdy, więc odpuszczam.

Ruszamy powoli, obiad był obfity, ciężko znowu wejść na obroty. Andrzeja łapią skurcze, co jest pokłosiem zbyt mocnej jazdy na początku, dobrze że zabrałem ze sobą SaltStick-i zabezpieczając się właśnie przed odwodnieniem. Zaczyna się najładniejszy fragment trasy, dużo lasów, sporo jeziorek i trochę hopek. Łagodne 2-3 procentowe wchodzą dobrze, ale gdy gradusów jest więcej przełączam się na tryb młynka i wciągam dupę na szczyty z kadecją koło setki. Raz tylko sprawdziłem co będzie gdy spróbuję pojechać mocniej i więcej już nie testowałem odporności kolan, lepiej wjechać na końcu peletonu niż potem żałować. Prognozy wieściły w tym rejonie jakieś 25 stopni,  ale sporo leśnego cienia daje wytchnienie, maksymalną temperaturę jaką widziałem na liczniku była 28 stopni. Przed Połczynem musimy stanąć na uzupełnienie płynów, sok pomidorowy, kolejna cola i drożdżówka. Oczywiście obowiązkowe rozciąganie i chwila odpoczynku. Do punktu niedaleko, mijamy Połczyn-Zdrój, jeszcze dwie dyszki i meldujemy się na drugim PK. Pyszna zupa, kolejna cola, dłuższa chwila odpoczynku, wizyta w toalecie niestety nie zakończona sukcesem, wzdęty brzuch dowiozę niestety aż do mety. Jedzenie było pyszne, z tym że było go mało, odwrotnie niż poprzednio (to znaczy tam też było smaczne, tylko za dużo). Ustalamy następny postój na Orlen w miejscowości Człopa, przed nami jakieś 90 kilometrów, do grupy dołączył kolejny mocny zawodnik -  Tomek.

Jest jeszcze parę górek po trasie, miejsca są urocze, ale ruch na południkowo położonej DW177 jest bardzo duży. Podjazdy odpuszczam tak jak Andrzej, dobrze że chłopaki czekają i jedziemy wspólnie. Grupa jest dla mnie trochę za mocna, nie ma na szczęście takiej różnicy jak tydzień temu w Parczewie, spokojnie na kole dam radę się utrzymać, ale moje zmiany są wyraźnie dużo słabsze. Docieramy w końcu na stację już w szarówce, kolejna próba w toalecie, rozciąganie, zapiekanka i tradycyjnie na noc rozrabiam red speed'a. Postanawiam nie ubierać się jeszcze, rękawki które w dzień miały za zadanie ochronę przed słońcem mam nadzieję zabezpieczą mnie teraz przed nadchodzącym chłodem. Kolejny przelot to 80 kilometrów do Sękowa.

Poza tym że jest ciemno żadnych zmian nie ma. Prędkość w zasadzie na podobnym poziomie jak poprzednio, zrobiło się płasko więc już się grupa nie rozrywa. Mogę określić ten kawałek jako nudnawy, bo poza uciekającymi kilometrami nic się nie dzieje. Systematyczne przesuwanie się do przodu i wypad na koniec, ot kolarskie rzemiosło. Brzuch coraz bardziej dokucza, mam nadzieję zjeść coś niesłodkiego, bo od batoników i ciastek robi mi się już niedobrze. Przy drodze jest stacja Total, stajemy tutaj, bo na Orlen musielibyśmy odbić trochę z trasy. Niestety nie ma nic na ciepło, nie mam już nawet ochoty na colę, sprzedawca proponuje mi paluszki lub chipsy - tak, to jest coś na co w sumie mam ochotę, choć wcześniej o tym nie pomyślałem. Już kilka razy zdarzało mi się jeździć na smażonych ziemniakach w charakterze paliwa, nigdy nie było źle. Siedzimy stosunkowo krótko, do mety niedaleko, nie ma co zwlekać.

Ostatni fragment podobny do poprzednich, jedyna różnica to dużo gęstsza zabudowa, wszak jedziemy przez podpoznańskie miejscowości. Kilometry jak zawsze w końcówce schodzą dużo wolniej niż na początku, może dlatego że zbyt często zerka się na licznik. Momentami zaczyna być zimno, szczególnie przy zbiornikach wodnych, mogłem się jednak na ostatnim postoju ubrać... Do mety docieramy jeszcze przed świtem (3.35), z bardzo dobrym czasem, którego sam na pewno bym, nie wykręcił. Tak jak ostatnio byłem raczej hamulcowym w tej grupie.

Szkoda że nie było Gosi, to miała być jej impreza tego sezonu. Fakt że wszystko wyglądałoby wtedy zupełnie inaczej, dużo wolniej i wtedy byłby to dla mnie maraton TURYSTYCZNY, jak wskazuje jego nazwa. Od strony organizacyjnej nie ma żadnych zarzutów, to jedna z najlepiej zorganizowanych imprez w kalendarzu, więc nie dziwi fakt że miejsca rozchodzą się błyskawicznie jak ciepłe bułki. Sama trasa także na dobrym poziomie, dużo lasów, jezior cieszących oko i pagórków na pojezierzach Drawskim i Krajeńskim. Kolejny raz mam problemy jelitowe, w poprzednich latach nigdy mi się to nie zdarzało, tak samo muszę nadal uważać z kolanem. Zostały 3 tygodnie do startu w głównej imprezie w tym dziwnym roku, forma jakaś tam jest, trzeba uważać żeby nie przesadzić na początku. Dobrze że nie mam żadnych założeń ani żadnych planów, nie jadę na poprawę wyniku, ot co ma być to będzie. Na przyszły rok pozostaje jeszcze poszukiwanie nowego siodełka, teraz przed wyjazdem już nie będę żadnych eksperymentów robił.













Zaliczone gminy +26: Kleszczewo, Kostrzyn, Pobiedziska, Kiszkowo, Skoki, Wągrowiec (obszar wiejski), Wągrowiec (teren miejski), Budzyń, Margonin, Szamocin, Wysoka, Krajenka, Barwice, Wierzchowo, Człopa, Wieleń, Lubasz, Wronki, Ostroróg, Szamotuły, Kaźmierz, Duszniki, Buk, Stęszew, Mosina, Puszczykowo. 
Kategoria >300, zawody


Dane wyjazdu:
507.02 km 0.00 km teren
16:50 h 30.12 km/h:
Maks. pr.:59.40 km/h
Temperatura:22.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1817 m
Kalorie:17913 kcal

PIĘKNY WSCHÓD 2020

Sobota, 25 lipca 2020 · dodano: 27.07.2020 | Komentarze 0

Gdy wracałem do domu z pracy przypomniałem sobie, że przed startem chciałem spróbować kinesiotapingu. Tylko czy uda się ogarnąć temat na ostatnią chwilę? Dzwonię - można. Z rowerami na dachu dojeżdżamy do fizjoterapeuty i 5 minut później ruszamy w trzystukilometrową podróż. Dojeżdżamy autem po 18tej, jest już sporo ludzi, chwila rozmowy z Robertem Janikiem, szybkie rozbicie namiotu i idziemy na imprezę. Na miejscu kilka znajomych osób, Radek z Elą i Kurier z poznaną właśnie Patrycją. Makaron, piwko, chwila rozmowy, potem przenosimy się do bazy i około 22giej idziemy spać. Wiedziałem że się nie wyśpię porządnie i tak też było, budziłem się ze sto razy, ale po wstaniu jestem w miarę wypoczęty. Czasu mam full, niespieszne śniadanie, start Gosi na trasie 250 km chwilę po 7mej, potem dalsze powolne szykowanie się do drogi.

W grupie nie ma nikogo znajomego, nicto, nic przed startem nie zakładam, mam nadzieję że uda się w jakiś peleton wpasować. Czuć że będzie ciepły dzień, damy radę, bardziej martwię się o kolana, bo wiem że tutaj spokojnej jazdy swoim tempem na pewno nie będzie. Grupa jest całkiem niezła, jest z kim jechać i wcale nie ma przesadnie mocnego tempa. Świetny asfalt do Radzynia Podlaskiego, potem długi i prosty jak strzała przelot DK63 (tej samej która jest niedaleko mnie i którą dosyć często jeżdżę na trasie do Giżycka), tutaj mamy fragment z wiatrem. Prognozy głosiły słaby wiatr z północy, ale ktoś się mocno pomylił, bo wieje mocno z zachodu. W kilku zacienionych miejscach jest sporo wody, nad ranem w Parczewie było słychać grzmoty, więc to tutaj była nocna burza. Dochodzi nas kolejna grupa, sporo od naszej mocniejsza, łączymy się w niemałe stadko i docieramy wspólnie na pierwszy PK, zlokalizowany w Międzyrzeczu Podlaskim pod wyciągiem narciarskim. Rozciąganie, drożdżówka, bidony, książeczka, toaleta, a jakoś specjalnie w biegu tego nie robiłem i ... wszyscy stoją. WTF ?? Pogadać przyjechali? 

Zabieram się z pierwszą ruszającą grupą, jest nas sporo - jakieś 8 osób. Wiem że będzie to ciężki odcinek, 80 km w wiatrem wiejącym w pysk i temperaturą powyżej 30 stopni. Jazda 38 km/h pod ten zachodni wiatr to zdecydowanie nie moja bajka, w grupie jest kilka takich osób, ale też takie których tempo jazdy mi odpowiada. Całe szczęście peletonik się rozerwał i do kolejnego punktu w Żelechowie dojeżdżamy już trochę spokojniej, choć i jak dla mnie także zbyt szybko. Zeszło tutaj znowu sporo czasu, jazda z dziewczynami zdecydowanie mi odpowiadała, ale znowu na postojach moi towarzysze tracą masę czasu. Sam stałem tutaj ponad 20 minut, gdybym wiedział że tyle to będzie trwało, ruszyłbym wcześniej. Zabieram się z pierwszą startującą ekipą - co ma być to będzie.

Kolejny odcinek był całkiem przyjemny, szczególnie gdy skręciliśmy bardziej na południe jadąc wzdłuż Wisły. Wiatr już nie daje się tak mocno we znaki, jest też chyba ciutkę chłodniej, przynajmniej takie mam wrażenie. Na każdym z dotychczasowych odcinków wypijałem wszystko do dna, schodziło 1,8L na 80-kilometrowe odległości pomiędzy PK. Jadę z nastawieniem na coś niesłodkiego w końcu, a i zimną colą bym nie pogardził. Marzenia się ziszczają, dostajemy ryż z mięsem, jest też także zimna cola. Znowu schodzi długo, ale przynajmniej można było chwilę w chłodku posiedzieć. Kontaktuję się z Gosią, ma jeszcze 60 km do mety, niestety jest wykończona, słońce ją wymordowało.

Ruszamy dalej tą samą ekipą, najedzony i wypoczęty. Super. To entuzjastyczne nastawienie jednak bardzo szybko się kończy, bo zaczynają się podjazdy. Nie ma nic nadzwyczajnego w jeździe pod górę, ale trzymanie tempa grupy szybko odbija się na kolanach. Dodatkowo nic po drodze nie jadłem, bo byłem najedzony po obiedzie, do kolejnego punku nie daleko, a na nim kolejny obiad. Niestety kończy to się spektakularną bombą, wciągam żela i końcowe 15 kilometrów do punktu dokręcam już sam. Tym razem spaghetti, kawa i chwila odpoczynku. Podczas rozciągania się łapią mnie skurcze, oho - może być ciekawie. Wlewam w siebie jeszcze izotonika, kieszonki wypycham żelami i czas ruszać na kolejny fragment - teraz na wschód, mam nadzieję że wiatr nie ucichnie, jak to często bywa po zmroku.

Nie ma już długich podjazdów, a te które są jadę na lekko na młynku, jeśli zostanę to trudno, będę jechał sam. Czuć pomagający wiatr, koledzy mnie nie zostawili, na płaskim jest w porządku, ale standardowo gdy muszę włożyć większy wysiłek lewe kolano protestuje. Miałem nadzieję że plastrowanie rozwiąże ten problem, jednak jak widać jego przyczyna leży gdzie indziej, a ja nie mogę jej znaleźć. Znaczy się mogę i umiem - jeździć tempem emeryta :) Może w końcu trzeba się pogodzić z tym że już bliżej niż dalej ? Po zmroku w oddali widać migające światełko, taki "zajączek" zawsze dodaje +1 do prędkości. Szybko go nie doszliśmy (piszę doszliśmy, choć to żadna moja zasługa, ja tu raczej jestem hamulcowym), bo na drodze stanął zamknięty przejazd kolejowy, ale w końcu się udało. Okazuje się że to chłopak z bardzo mocną dziewczyną i do kolejnego punktu w Żółkiewce docieramy wspólnie. Po drodze miałem mocne postanowienie zrolować obydwa uda, wiem że to pomaga w domu, w trasie kilka razy do tej pory próbowałem i nigdy spektakularnych efektów (takich że puści i będzie można zapomnieć) nie było. Może tym razem się uda? Niestety okrągła jest tylko butelka od małej niegazowanej wody, zbyt miękka, ale z braku laku... Faktycznie bolało mało. Zmuszam się do zjedzenia bułki, wypijam całą butlę OSHEE i zmieniam potówkę na długi rękaw.

Przed startem zastanawiałem się czy brać w ogóle dużą podsiodłówkę, czy wystarczy mała na dętki i klucze. Dochodzę jednak do wniosku, że na wadze roweru aż tak bardzo mi nie zależy i dodatkowy kilogram różnicy wielkiej nie zrobi, a po drodze zawsze lepiej jest mieć niż nie mieć. Zmieniam także rękawiczki i to w zasadzie jedyne rzeczy które były mi potrzebne po drodze, choć bez rękawiczek bym się obył, a długi rękaw z powodzeniem zastąpiłaby wiatrówka. Przed nami długi nocny odcinek. Czy rolowanie coś pomogło? Nie wiem, raczej niewiele. Jest praktycznie tak jak wcześniej, w zależności od tego kto jest aktualnie na zmianie, czasami dobrze, czasami coś czuję. Czas mija całkiem szybko, nie ma typowej dla nocnej jazdy zamuły, do kolejnego punktu w Łęcznej docieramy przed 2gą. Nie ma co się rozsiadać, został już rzut beretem do mety, choć i tak zeszło jakieś 20 minut.

Chłopaki rwą się do przodu, teraz już mam postanowienie, że gdy będzie za szybko po prostu zostanę. Tak się też dzieje, jakoś w połowie dystansu czwórka odjeżdża, zostaję z tyłu z dziewczyną i chłopakiem i wspólnie docieramy do mety. Niestety wyglądało to tak, że dawała Ona pięciokilometrowe zmiany z prędkością 30 km/h a ja 2-3 kilometrowe z prędkością 25 km/h. Na niebie widać już pierwsze zorze na wschodzie, a na łąkach mgiełki. Skończyliśmy na szczęście gdy temperatura była jeszcze przyzwoita, najmniejszą wartością jaką widziałem było 12 stopni.

Najważniejsze że w końcu pękła pięćsetka w tym roku, moja forma nie zachwyca, choć wydolnościowo spokojnie dałem radę. Do tej pory najlepiej wychodziłem wtedy gdy jechałem w słabszej grupie, gdy jechałem poniżej swoich możliwości. Podobnie jak teraz było na ubiegłorocznym brevecie bieszczadzkim, z tym że tam było dużo gorzej i musiałem z jazdy zrezygnować, tutaj na szczęście nie przesadziłem. Czy tejpy pomogły - nie wiem, nie mam zdania. Po dniu odpoczynku i chłodzeniu (zamrożonym zielonym groszkiem) jest w porządku, nie czuć zupełnie nic. Podczas wyjazdu testowałem także nowe spodenki. Jest lepiej niż we wszystkich pozostałych, ale niestety nie ma rewelacji - chyba zbyt dużo się po nich spodziewałem, dużo gorzej jest niestety jechać w nich na lemondce. Przed kolejnym wyjazdem opuszczę trochę dziób siodełka, może będzie lepiej, za to na pewno większy ciężar pójdzie na ręce. Jeśli to nie pomoże to w przyszłym roku trzeba będzie przetestować inne siodełka, choć z drugiej strony ciągle zastanawiam się czy nie rzucić tego wszystkiego w cholerę i się na turystykę nie przestawić...

      
  
        

Zaliczone gminy +7: Żelechów, Sobolew, Gorzków, Krasnystaw (obszar wiejski), Krasnystaw (teren miejski), Rejowiec (obszar wiejski), Rejowiec Fabryczny (teren miejski)

Kategoria >300, zawody


Dane wyjazdu:
25.20 km 0.00 km teren
04:00 h 9:31 km/h:
Maks. pr.: km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Ełcka Zmarzlina 2020

Wtorek, 7 stycznia 2020 · dodano: 08.01.2020 | Komentarze 0

Ruszam tak jak każdego dnia ostatnio - pełen obaw. Dobrze nie jest, bieganie po lesie NA PEWNO kolana nie wyleczy, ale chęć mam wielką. Niech się dzieje wola nieba...
Ruszamy w sporym tłumie, postanawiam wybrać wariant dłuższy, od południa. Gosia chciała krócej - na azymut, ale jest zaznaczona droga na mapie, której nie kojarzę co prawda, ale zawsze to droga. Kreska na mapie jest, droga kiedyś może i była, ładujemy się w podmokły teren, wskutek czego nie mając jeszcze żadnego PK mam już mokro w obydwu butach. Super. Za to jest okazja posmakować tego, co nas dziś będzie czekało, czyli sporo wody i mocno nieaktualna mapa. Dobrze że chociaż główne szlaki znam na wylot. Dalej już lepiej, gdzie się da to biegniemy, kolejny punkt w bagienku znaleziony w sumie dzięki sporej liczbie innych zawodników. W ten teren pchać się nie chciałem, pamiętam z rowerowej orientacji moment gdy się o mały włos nie utopiłem razem z rowerem. Dwa z punktów powinny być bez problemu dostępne, tak się też dzieje, nawet mokro nie było. Kolejny punkt na trasie to Tatarska, odtąd jesteśmy już sami, choć co jakiś czas natykamy się jeszcze na innych zawodników. Dalej niestety kolejna wtopa, również dzięki mnie, bo Gosia chciała dobrze. Zachodzimy z nieodpowiedniej strony, ładuję się do kolana w wodę, odpuszczamy, za dużo trzeba by obchodzić, zysk niewielki, a czas goni.
Z kolanem jest nieźle, najlepiej gdy biegnę, najgorzej przy schodzeniu i w momencie gdy biec przestaję. Ciekawe co będzie potem? Na razie nie wnikam, bo po co się zamartwiać na zapas, trzeba się cieszyć tym co lubię, tym co jest tu i teraz. Pogoda jest super, sporo słońca, trzy na plusie, a dmuchającego mocno wiatru w lesie tak bardzo nie czuć.
Przeprawiamy się przez tory, obchodzimy kolejny rów melioracyjny i w miarę precyzyjnie trafiamy w punkt. Dalej na azymut, po jakichś torfowiskach, całe ubranie oblepione przyczepionymi doń kującymi nasionami. Zaczynają się fajne górki, pierwszy punkt na ambonie, potem trochę się nakręciliśmy aby znaleźć schowany w wąwozie. Musimy już wracać, kuszą te które są niedaleko, ale czasu zostało niewiele, trochę ponad godzina i nawet w linii prostej przed nami kawał drogi. Na szczęście widać że będzie sporo długich i prostych przelotów. Nie dam rady już biec cały czas, przechodzimy na marszobieg pól na pół, zaliczamy kolejne dwa punkty praktycznie przy drogach. Gdy jesteśmy przy jeziorku Tatarskim zostało pół godziny, "mało casu kruca bomba...". Mnie konkretnie odcina, nic nie jadłem po drodze, bo nie mogłem się zmusić. Wypita niedawno cola powoduje kolkę, co dodatkowo utrudnia przemieszczanie się szybciej niż marszem. Chowam się za żonę i tyle ile mogę podbiegam, ale szału nie ma, oddech płytki, dawno taki wypruty nie byłem. Zaliczmy ostatni punkt już na osiedlu, mówię Gosi żeby cisnęła sama, ja mam dość. Może zdążę, może nie. Cały czas zerkam na zegarek, podbiegam troszkę, w głowę wbijając "tylko do następnej latarni, tylko do końca budynku...". Wyszło całkiem nieźle - 3:59:07, czyli w zapasie prawie minuta :)



Tak jak się obawiałem z kolanem jest słabo. Nie jest to jakiś mocny ból, ot odczuwalny dyskomfort, nasilający się przy prostowaniu i nacisku (schodzenie po schodach). Wiedziałem że lepiej nie będzie, zależy od tego co się z tym kolanem dzieje - czy to fakt stłuczenia i nadal się ciągnie, czy jednak coś padło na amen. 
Kategoria z buta, z Gosią, zawody


Dane wyjazdu:
162.70 km 0.00 km teren
09:51 h 16.52 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:czołg

Harpahan H-58 Bożepole Wielkie

Sobota, 19 października 2019 · dodano: 21.10.2019 | Komentarze 0

Noc jak zwykle słaba, budziłem się ze 100 razy. Szybkie śniadanie, ubieranie i można przypinać numer do roweru. Dogaduję się z Tomkiem i ruszamy razem, ja dwie Gośki, Tomek i znamy mi już z Abentojry Grzesiek. Nie mam czołówki, więc do pierwszego punktu tylko jadę, mapy nie widząc. Szybko robi się jasno, można gasić światło i w końcu uczestniczyć w nawigacji. Całkiem sprawnie idzie podejmowanie grupowych decyzji, praktycznie zero błądzenia, pomijając jeden punkt gdzie ewidentnie był błąd na mapie. W lesie jest zupełnie inaczej niż na Mazurach, są grzyby, duże kałuże i sporo błota. Na jednej z kolein Gosia wywraca się, na szczęście ląduje na miękkim. Z kompletem punktów meldujemy się w bazie trochę po 7miu godzinach. W sumie niezły wynik. 

W bazie szybka szama, kawa i lecimy dalej, już bez drugiej Gosi, która jak się okazało jechała turystycznie, poza konkursem. Na dzień dobry Jelenia Góra, podjechałem całkiem sporo, pomijając fragment piachu i tam gdzie odrywało mi przednie koło. Gosia na górze mówi o rezygnacji, boli ją dłoń i bark po upadku. Tomek też zostaje mocno w tyle, jest świeżo po chorobie i chyba jednak nie do końca się wyleczył. Kolejny dłuuuugi ale lżejszy podjazd, na punkcie zlokalizowanym na mostku rozdzielamy się. Gosia z Tomkiem wracają do bazy, ja z Grześkiem jedziemy jeszcze coś upolować. Choć ochoty to już nie mam. Miałem za to ochotę (jeśli już mi się nigdzie nie spieszy) na gorącą kiełbę z ognia, ale po dotarciu na PK2 po ognisku pozostał tylko szary popiół i obsługa sprawiająca wrażenie że są tam za karę. Nicto, zjadłem zimną i czas wracać po drodze zgarniając jeszcze jeden punkt. Na metę docieramy prawie 2,5h przed końcem limitu czasu. 

Sportowego zacięcia nie było, aby myśleć o zaliczeniu wszystkiego pierwszą pętlę trzeba byłoby zrobić z godzinę szybciej. Wykonalne, ale jadąc w mocnej grupie i tnąc mocno wszystkie postoje. A tak... czy będę dwudziesty, czy czterdziesty nie ma żadnego znaczenia. Jechałem dopóki mi się chciało.Pogoda łaskawa, pokropiło tylko troszkę, wiatr odczuwalny ale nie zabijający chęci jazdy. Piękne tereny, na pewno do kolejnej tu wizyty za jakiś czas.
Gosia całkiem niechcący zajęła 2 miejsce, poziom dziewczyn w tej edycji był bardzo mierny.


IMG-20191020-164704371

Kategoria >150, z Gosią, zawody


Dane wyjazdu:
293.80 km 0.00 km teren
13:52 h 21.19 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:żwirek

Zażynek 2019 - Białowieża

Sobota, 21 września 2019 · dodano: 23.09.2019 | Komentarze 0

Chęć miałem wielką, ale prawie do końca nie wiedziałem czy uda mi się pojechać. Potem wyszedł problem z nadgarstkiem, a praktycznie przed samym wyjazdem powróciła rwa kulszowa. Nie wróżyło to nic dobrego. Jadę więc z nastawieniem że jak się uda to dobrze, ale nic na siłę. Namówiłem na start Tomka i wspólnie docieramy do bazy w piątkowy wieczór. Trochę rozmów na tematy różne przy piwku i przed 23cią idziemy spać.

Noc słaba, budziłem się tysiąc razy, praktycznie przy każdej zmianie pozycji, ale o dziwo rano nie jest z plecami już tak tragicznie jak wcześniej, a skłon do przodu nie powoduje elektrycznego bólu w lewej nodze. Za oknem mżawka, ale czasu mamy sporo więc idziemy na mały spacer i zakupy. Ostatnie szykowanie rowerów na drogę, porcja ćwiczeń na podłodze, coś na ząb i zaczyna się ruch w bazie. Zażynek zawsze był kameralną imprezą, dlatego tak ją lubię, ale w tym roku jest jeszcze kameralniej niż dotychczas. 9 osób na rowerze i 11 piechurów. 

Start tradycyjnie w samo południe, cztery trasy do przejechania. Zaczynamy w kolejności, od jedynki, która ma niecałe pięć dych. Deszczyk jest niewielki, ale upierdliwy, pada w kratkę, wiec jest trochę czasu na przeschnięcie. Wiem że tereny tutaj to asfalt i ubite drogi, dlatego też do jazdy wybrałem gravela.  Tak też jest, idzie szybko, trasa nawigacyjnie jest łatwa, wiec po niecałych dwóch godzinach meldujemy się z powrotem w bazie. Tankuję wodę, wrzucam banany, jakieś batoniki i można ruszać dalej, tym razem na ponad stówkę.

Dalej jest szybko, dalej trochę mży, ale dodatkowo rozdmuchało się solidnie. Jedziemy sporo szlakami znanymi z ubiegłego roku, kiedy to startowaliśmy z Hajnówki, ale w tym rejonie tak musi być. Są rezerwaty bez możliwości wstępu, kilka dróg jest w remoncie z zakazem ich używania. Na odkrytym terenie pojawia się pierwsze ukłucie w prawym kolanie. Acha, przedobrzyłem. Odpuszczam, a gdy nadarzyła się okazja do postoju pod sklepem porządnie się porozciągałem. Jest lepiej, choć kilka razy jeszcze kłucie złapało, jadę myśląc co dalej. Na szczęście powrót mamy już z wiatrem więc jest lżej, nie uspokaja się nawet po zachodzie słońca, bo od Hajnówki jedziemy już na latarkach. W bazie zabawiliśmy prawie godzinę. Makaron z sosem, kawa, pączki i chleb z dżemem. Do tego kolejna porcja podłogi, porządne rozciąganie i roler na butelce. Patrzę w prognozę, temperatura ma być w nocy taka jak w dzień, a że ubrany byłem optymalnie nic w ubiorze nie zmieniam.

Ruszamy dalej, na pętlę numer 3, także ponad stukilometrową. Dalej mocno dmucha, w lesie jeszcze jakotako, ale  na odkrytym wiatr jest już mocno odczuwalny. Planowałem tym razem się oszczędzać i jechać z tyłu, ale o dziwo kolano zupełnie zamilkło. To samo z plecami, jedynie dłonie i nadgarstki zbierają wszystkie nierówności. Nowe siodło to strzał w dychę, jest prawie jak na kanapie. Nocą trzeba się bardziej na nawigacji skupić, stąd dużo przystanków na rozdrożach. Dopada mnie znużenie, myślę już tylko o zimnym browarze, jedzonku, prysznicu i pozycji poziomej. Ostatnią pętlę sobie daruję, wstanę rano i zobaczę czy mi się będzie w ogóle chciało. Plan w bazie wykonany w 100 %, budzik na 7.00. Dobranoc.

Tomek start odpuszcza, bo w nocy strzeliła mu szprycha, jadę tylko z Jarkiem. Jest do pokonania trochę ponad 20 km, wiem że można to było zrobić z rozpędu w nocy i mieć z bani, ale formuła Zażynka jest taka że na pokonanie trasy jest 24h. Mnie się nigdzie nie spieszy, a i tak musiałbym pospać trochę przed drogą powrotną do domu. Wyszła spokojna przejażdżka wokół Białowieży, w całości przegadana, na świeżo, po odpoczynku i porządnym śniadanku, więc minęło momentalnie, 

Kolejny Żażynek zaliczony. Jeśli będę mógł to  zawsze będę tu przyjeżdżał, bo to kultowa impreza. Zdrowotnie bardzo dobrze, nie spodziewałem się że uda się machnąć trzy stówy w terenie (w sumie pół na pół) bez poważniejszych problemów. Przecież we środę nie mogłem praktycznie chodzić, a o choćby minimalnym skłonie nawet pomarzyć. Plecy plecami, z tym będę się bujał już pewnie zawsze i cyklicznie, ale odnośnie kolana to chyba muszę zacząć jeździć po prostu wolniej. Ewentualnie pomyśleć nad jakimś zimowym programem wzmocnienia nóg.

Kategoria >200, zawody