KATEGORIE

Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi dodoelk z miasta Ełk. Przejechałem 192240.84 kilometrów w tym 4539.60 w terenie. Moja średnia prędkość 20.53 km/h
Więcej o mnie. GG: 5934469


odwiedzone gminy



baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy dodoelk.bikestats.pl

Archiwum bloga


it outsourcing
Dane wyjazdu:
1018.62 km 0.00 km teren
38:27 h 26.49 km/h:
Maks. pr.:57.24 km/h
Temperatura:17.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:5427 m
Kalorie:33592 kcal

Bałtyk-Bieszczady Tour po raz piąty.

Sobota, 22 sierpnia 2020 · dodano: 28.08.2020 | Komentarze 1

Dojazd do Świnoujścia nocnym pociągiem, decyzja podjęta świadomie, bo ostatnim razem się ta opcja sprawdziła. Zakupy na drogę, krótka wizyta nad morzem na strasznie zatłoczonej plaży i porządne uzupełnianie kalorii przed startem. Cały dzień jestem lekko nieprzytomny, spania w pociągu nie było prawie wcale, więc koło 22-giej padam jak zabity. Noc mija w trybie ON/OFF, dawno tak dobrze nie spałem, całe szczęście spadła temperatura, bo dzień był bardzo upalny.Gdy zalewam sobie poranną kawę spada mocny deszcz, ocho będzie się działo. Ubieram od razu nieprzemakalne skarpety, kurtkę mocuję do lemondki aby mieć do niej szybki dostęp. Deszcz nie pada długo, a na start jedziemy ze Sławkiem już po praktycznie suchym asfalcie.


Ruszam w ósmej grupie startowej, początek dosyć spokojny, nie ma co szaleć, trzeba się najpierw rozkręcić. Zaczyna padać, niezbyt mocno, a że jest prawie 20 stopni nie staję się ubrać, tak samo jak koledzy z którymi jadę. Jak to bywa na początku, jest sporo tasowania, ktoś dojeżdża, ktoś się doczepia, ktoś odpada. Nie wnikam w to na razie zupełnie. Punkt w Płotach wyposażony tak jak zawsze - słodka bułka i kanapka, tylko miejsce inne. Postanawiam nadal jechać tak jak startowałem, jedynie z rękawkami na przedramionach. Odcinek do Drawska upływa również w padającym w kratkę deszczu, jedziemy w jednej grupie, współpraca się układa wyśmienicie. Na punkcie jest kawałek daszku, więc chociaż przez chwilę na głowę nie pada. Po mojemu stoimy za długo, zjadłem, uzupełniłem bidony i kieszonki i jestem gotowy, ale chłopaki się jeszcze nie ogarnęli. Nie ma się z kim zabrać więc czekam.

Długi, bo prawie stukilometrowy odcinek do Piły, tutaj chyba działo się najwięcej na całej trasie. Jedziemy w sporym, ponad dziesięcioosobowym peletonie, jest zdecydowanie za mocno. W tym rejonie jest sporo hopek, nie chciałem tam przesadzać, ale kilka razy poczułem znak-sygnał z lewego kolna. Wyprostowanie nogi i rozciągnięcie łydki pomaga na szczęście. Jazda z prędkością 35-38 km/h to sporo za szybko, ale jadąc gdzieś pod koniec peletonu można trochę odpocząć, no i kilometry zdecydowanie szybciej uciekają. Dociągamy tym wariackim tempem tylko do punktu i od tej pory aż do mety jedziemy we czwórkę.

Odcinek do Nakła jakoś bez historii, nie pamiętam czy tutaj popadywało, jeśli już to raczej niewiele. Na punkcie zupa, ciastka, kawa (bo już czas najwyższy na dawkę kofeiny) i arbuz. Również za długo tu siedzimy, ale ja na wynik nie jadę, więc specjalnie mi na tym nie zależy. Jest możliwość odpoczynku, rozciągania i spokojnej wizyty w toalecie, a o tyłek warto zadbać, bo za kilkanaście godzin może być słabo.Po przesychającym asfalcie docieramy do pierwszego DPK, jechało się całkiem przyjemnie, patrząc na czas raczej rekordu z poprzedniej edycji nie pobiję. W Solcu Kujawskim szama, kibelek, rozciąganie, poleżałem chwilę na ławce czekając aż się chłopaki zbiorą do drogi. Do worka wrzucam wiatrówkę, ale postanawiam się jeszcze nie ubierać, bo temperatura jest w zasadzie bez zmian.

Odcinek do Kowala niestety beznadziejny. Początkowo w dużym ruchu po mokrym asfalcie, a gdy zjeżdżamy na boczne drogi podłoże staje się tragiczne. Skutkiem tego jest guma i na naprawę schodzi trochę czasu. Nadal nie decyduję się na założenie wiatrówki, nie jest zimno, wolę wyschnąć niż się grzać. W Kowalu dobre jedzonko, czuć już zmęczenie w nogach, ale morale ciągle wysokie. W tym rejonie kręciłem się kiedyś zbierając gminy, pamiętam dziurawe drogi. Jest dokładnie tak samo, są miejsca gdzie jest po prostu DRAMAT, nie wiem czy organizator przejechał kiedykolwiek ten fragment. Masakra. Kryzys dopada w zasadzie całą grupę przed Łowiczem, zaczyna się zamulanie, nikt nie chce wychodzić na zmianę a prędkość jazdy dramatycznie spada. Doturlaliśmy się jakoś. Informuję kolegów że ja tutaj zostaję, muszę oko zmrużyć bo nie dam rady dłużej jechać. Najpierw jedzenie, bo głodny jestem, a potem kładę się na materacu.

Wypoczynek średni, jest głośno i jasno, na pewno godziny nie spałem, ale pewnie kilka blackoutów w tym czasie zaliczyłem. Nicto, trzeba się ruszyć, bo samo się nie przejedzie, dwie godziny poleciały a my ciągle w miejscu. Ruszamy już po jasności, temperatura trochę spadła, ale o dziwo nadal nie jest mi zimno. Od startu jadę tak samo ubrany. Po odpoczynku i w świetle dziennym od razu lepsza jazda, z nieba trochę pokropiło, ale bez dramatu. W Opocznie tradycyjnie - rozciąganie, toaleta, coś na ząb i coś na drogę. Niestety dopada mnie kolejny kryzys senny. Często tak mam, że gdy po spędzonej w siodle nocy wyjdzie słonko i zacznie się robić cieplej mnie dopada senność. Jadę kawałek próbując z tym walczyć, ale wiem że to nie jest dobre wyjście, a poza tym niebezpieczne. Zostawiam kolegów i kładę się na przystanku. Nie wiem ile minęło czasu, (pewnie kilka minut), nie wiem czy zasnąłem (pewnie tak), ale udało się mózg zresetować. Pełen wigoru ruszam w pościg, ale jak się potem okazało koledzy zjechali na stację benzynową, więc do Starachowic dojeżdżam samotnie. Bardzo dobrze mi się ten odcinek jechało, pewnie dlatego że w końcu zachodni wiaterek trochę pomagał. Bardzo fajne tutaj są tereny, sporo długich i dość wymagających górek. Jadę sam, więc nie muszę trzymać tempa grupy, ale i tak kolana oszczędzam wjeżdżając na młynku.

Punkt w Starachowicach taki sobie, jest zbyt mało miejsca przy stolikach i długa kolejka w oczekiwaniu na jedzenie. Za to można sobie wygodnie odpocząć na materacu z czego chętnie korzystam. Miałem w przepaku butelkę coli, więc najpierw wykorzystałem ją do rolowania mięśni ud - mocno już zbitych, a potem czarny napój wlewam w gardło. Zerkam w prognozy aby ewentualnie coś zmienić odnośnie odzieży, nie widać jakiegoś załamania, ale są zapowiadane mgły, czyli niespecjalnie miła końcówka nas czeka. Kolejny fragment do Sandomierza całkiem przyjemny, przed nami widać idący front burzowy, ci którzy są ze 100 km przed nami na pewno mają gorzej. Jest ciepło, ale nie upalnie, spać się w końcu nie chce, siła do jazdy jest, tylko zaczyna mnie to już nużyć. Kilometry stoją w miejscu. W końcówce trochę górek, znów się lewe kolano odzywa przypominając o sobie i o tym aby nie szarżować. Punkt położony nad Wisłą, sporo turystów, my mamy przystanek pod namiotem. Liczyłem na coś bardziej treściwego niż zupa, wiec dopycham się chlebem, ciasto które tam widziałem niestety się skończyło. Przed nami kolejny długi przelot, chyba trzeba będzie zaliczyć jakąś stację bo na batoniki nie mogę już patrzeć, a nie da się jechać z pustym żołądkiem.

Tak też robimy, wpadamy na szybką colę z hot-dogiem i trza cisnąć dalej. Niedługo potem zaczyna się druga noc na trasie, ciekawe jaka będzie? Odpowiedź przychodzi już niedługo, zaczynają się mgły, zaczyna się robić chłodno. Nie mam ciśnienia na wynik, przez głowę przechodzi mi nawet myśl aby w Łańcucie walnąć się w kimę na całą noc i ruszyć dopiero po świcie. Dojeżdżam na autopilocie w trybie zombie, w środku jest bardzo ciepło, bardzo przyjemnie, a działający nadmuch działa usypiająco. Nie jem, nie piję, kładę się od razu na materac i zasypiam w czasie lotu na poduszkę, za którą służy zwinięta pod głowę śmierdząca po 40tu godzinach jazdy koszulka. Pomysł spania całą noc zarzucam, popsułbym tym cały poniedziałek Gosi oczekującej na mnie na mecie, dwie godziny wystarczą. Kalorie uzupełniam po wstaniu, jestem wypoczęty, trzeba to wreszcie zakończyć. 

Początek fajny, po pustej, gładkiej i płaskiej drodze, w sam raz aby po odpoczynku znów się wkręcić na obroty. Potem zaczyna się gruby podjazd, miejscami dobrze ponad 10%, jadę na młynku, kolana nie czuję, ale za to odezwała się prawa piszczel. Pięknie. Jadąc na luzie po płaskim jest w porządku, ale pod górę już dobrze nie jest. Ten problem miałem podczas Rajdu Wyszechradzkiego, wtedy byłem jeszcze świeżakiem, nie wiedziałem co się dzieje i udział w imprezie zakończył się DNF. Drugi raz już się nie poddałem, było to podczas mojego pierwszego BBT w 2014 roku. Teraz też trzeba zęby zacisnąć i zmierzać ku mecie. Mgła nadal gęsta, pod górę nie ma to znaczenia, ale na zjazdach trzeba bardzo uważać.

W Birczy znów długi postój, trzeba coś zjeść i porozciągać się. Została niecała stówka. Od razu ostro w górę, znów dobrze ponad 10%, kolana w porządku, ale ból piszczeli się nasila niestety. Pięknie. Zamiast iść w góry będę garował w łóżku. Dojeżdżamy do Ustrzyk Dolnych tym razem z zupełnie innej strony. Kolejna długa nasiadówka, jest smaczna zupa (mnie się po niej niestety odbijało aż do mety, ale podobno niektórzy mieli dolegliwości żołądkowe), ciastka i kawa. Kilka minut po wyjeździe staję zdjąć wiatrówkę, bo jest już zbyt ciepło i niestety jestem zmuszony łyknąć pigułkę przeciwbólową. Rzadko to robię, ale wiem że będzie jeszcze jeden wymagający (ale nie aż tak jak dwa poprzednie) podjazd, a nie chciałbym go pokonywać z buta. Ketonal zaczyna działać, o nodze można zapomnieć i górka za Czarnym wchodzi całkiem nieźle. Ruch samochodowy jest kosmiczny, czyżby cała Polska ściągnęła w Bieszczady? Wśród aut mogę jeździć, nie jest to problem, ale tutaj się wszystkim spieszy, non stop wyprzedzają nas na przysłowiową gazetę. Wreszcie jest słynny znak "Ustrzyki Górne 14", tym razem aż tak jak ostatnio mi się nie dłuży. Z czasem 50h51min docieramy w końcu na metę.

Podsumowując. Przejechane, ale tak w sumie na siłę, może gdybym miał jakiś cel byłoby lepiej, samo ukończenie to przecież żaden wyczyn. Po drodze jak nigdy problemy ze spaniem, dawno mi się już to nie zdarzało. Organizacja w porządku, choć było kilka niedociągnięć, porównywalnie do wszystkich poprzednich edycji w których brałem udział. Za to trasa wg mnie sporo gorsza. Zamiast pustej DK91 z Torunia do Włocławka tłukliśmy się po dziurach nocą, tak samo było przed Łowiczem. Bardzo ruchliwa DK19, zresztą odnośnie ruchu to problem dotyczy chyba wszystkich dróg. Jest coraz więcej aut, ludzie zostali w kraju na wakacje i znacząco wzrósł ruch na wszystkich drogach. Początkowo narzekałem na odcinki górskie, ale z perspektywy czasu były one w porządku. Czasy gdy jechało się non stop po ruchliwych krajówkach, gdzie było cały czas płasko, a po drodze większe górki dopiero za Sanokiem chyba już nie wrócą. Nie wiem jaki był powód przeciążenia prawej piszczeli, czy to był źle zapięty but, czy podświadome oszczędzanie lewego kolana, czy może coś jeszcze. Będę się z tym niestety bujał przez dosyć długi czas. Dwa lata temu miał być ostatni start, ale na kolejny namówiła mnie małżonka więc pojechałem. Na obecną chwilę także to także mój ostatni przejazd, ale czy tak się stanie zobaczymy za dwa lata.


Zaliczone gminy - 18: Koneck, Bądkowo, Brześć Kujawski, Kowal (obszar wiejski), Kowal (teren miejski), Baruchowo, Szczawin Kościelny, Ćmielów, Stalowa Wola, Nisko, Jeżowe, Kamień, Sokołów Małopolski, Czarna, Łańcut (obszar wiejski), Łańcut (teren miejski), Markowa, Kańczuga.
Kategoria >300, zawody



Komentarze
mlesiu
| 20:57 piątek, 28 sierpnia 2020 | linkuj Jestem pełen podziwu gratuluje tak trzymaj
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa emobs
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]