KATEGORIE

Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi dodoelk z miasta Ełk. Przejechałem 192240.84 kilometrów w tym 4539.60 w terenie. Moja średnia prędkość 20.53 km/h
Więcej o mnie. GG: 5934469


odwiedzone gminy



baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy dodoelk.bikestats.pl

Archiwum bloga


it outsourcing
Wpisy archiwalne w kategorii

>300

Dystans całkowity:32631.63 km (w terenie 201.00 km; 0.62%)
Czas w ruchu:1290:35
Średnia prędkość:25.28 km/h
Maksymalna prędkość:74.52 km/h
Suma podjazdów:29533 m
Maks. tętno maksymalne:172 (92 %)
Maks. tętno średnie:147 (79 %)
Suma kalorii:188822 kcal
Liczba aktywności:66
Średnio na aktywność:494.42 km i 19h 33m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
1028.60 km 0.00 km teren
37:03 h 27.76 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Bałtyk Bieszczady Tour 2018

Sobota, 25 sierpnia 2018 · dodano: 03.09.2018 | Komentarze 2

Ruszam w dziewiątej grupie, o 8.40. Od początku przyzwoite i co najważniejsze równe tempo, co mi bardzo odpowiada. W Wysokiej Kamieńskiej trafiamy na zamknięty przejazd, w sam raz aby się odlać i zresetować telefon, z którym od startu mam problemy. W Płotach obowiązkowe rozciąganie, smarowanie tyłka, dolewam do bidonów, pączek i jestem gotów, koledzy jeszcze chwilę postali. Siedem minut, ze dwie spokojnie dałoby się urwać... Do Drawska bez historii, gdzieś tam chyba trochę pokropiło, ale nie na tyle mocno, aby stawać na zmianę ubrania. Sam punkt przyzwoity, słodka bułka i kanapka, coś na drogę, znowu zabawiliśmy tutaj za długo. Nie ruszam sam, bo tempo jazdy w 30-34 km/h mi bardzo odpowiada, wolę oszczędzać siły, a przy okazji to tez kilka dodatkowych minut odpoczynku. Długi, bo stukilometrowy przelot do Piły, po drodze odpadł Piotr. Na punkcie rytuał, czyli rozciąganie, wizyta w kibelku, coś ciepłego na ząb. Zeszło 20 minut, dobre 5 za dużo, ale nicto, nie ma tragedii. Do Nakła niedaleko, na punkcie zjadam tylko zupę odpuszczając schaboszczaka i znowu czekam na kolegów, 30 minut, znów bardzo długo. Fajny objazd DK10, sprawnie dojeżdżamy na kolejny punkt w Solcu Kujawskim już po ciemku. Niewiele pamiętam z tego momentu, na pewno coś zjadłem i odbębniłem rytuał. Tutaj Gosia parę godzin wcześniej miała nieprzyjemną sytuację, ktoś przypadkowo lub celowo zabrał z roweru jej worek i wyrzucił gdzieś do przydrożnego rowu. Całe szczęście zguba się znalazła, bo jazda bez okularów i wiatrówki byłaby trudna.

Wyjeżdżamy w większej grupie, przejazd przez Toruń na mokro, komuś przed nami musiało tutaj nieźle wlać za kołnierz. 30 minutowy postój w Wagancie, całkiem niezłe naleśniki, znów za długo tutaj siedzieliśmy. Przelatujemy przez pusty nocą Włocławek, pięknie oświetlony Anwil, fragment bruku, mijamy Dąb Polski, gdzie w poprzedniej edycji był punkt. Kolejny przystanek w Gąbinie, jest mokro ale nie pada. Kanapka, dwie, a może nawet trzy kawy z ciasteczkami. Pół godziny, znów za długo, ale dalej mamy bardzo dobry czas, a pracować samemu mi się nie chce. Zresztą taki mam plan, jadę na wynik i dopóki tempo jazdy będzie odpowiednie będę trzymał się grupy, bo dawno tak rewelacyjnie mi się nie jechało. Do Łowicza rzut beretem, spotykam Małgosię chwilę rozmawiamy i idę się na chwilę położyć, bo wiem że chłopaki trochę tutaj posiedzą. Zasnąć nie zasnąłem, ale te 10 minut w pozycji horyzontalnej i ciepły rosołek dodały mi sporo sił na dalszą część trasy. Nie pamiętam czy już wtedy padało, natomiast w Nowym Mieście nad Pilicą padało na pewno. Jest zimno, rozbieram się jak tylko mogę, aby w ciepłym środku nie przegrzać się. Spać się nie chce, wcinam sałatkę z makaronem, odhaczam rozciąganie i smarowanie zadka i trzeba ruszać w deszcz. Poleciało kolejne pół godziny...Za to udało się wykręcić 610 km w ciągu pierwszej doby, bardzo dobry wynik, jeśli nic nie zakłóci dalszej jazdy złamanie dwóch dób powinno się udać.

Jakość asfaltów bardzo słaba, pada, jazda na kole odpada niestety. Telefon schowany, dzwoni Gosia, muszę stanąć, aby dowiedzieć się o co chodzi. Zdarzył się wypadek, nic poważnego, ale wygięła się kierownica, która przy próbie prostowania po prostu pękła. Udało się załatwić nową, przekładka sprzętu i po dwóch godzinach wróciła na trasę. Dzielna dziewczyna. Dla mnie to też koszmarny fragment. Telefon mi zamókł, nie działa dotyk, to moja jedyna forma nawigacji, a jestem gdzieś na jakimś totalnym zadupiu. Podłączam się pod solistę (który notabene także miał wypadek, zderzenie z autem) i jadę 100 metrów za nim. Łapię jeszcze Romana i wspólnie dojeżdżamy na punkt w Starachowicach. Tutaj mam przepak, biorę butelkę coli, ubieram suchą potówkę, obiadek i ładowanie telefonu z wyjętego z worka power-banka. Godzina, to sporo za długo, ale czekam na kolegów i wspólnie ruszamy na ostatnie trzy setki. A za oknem ciągle pada... Odcinek do Opatowa jechałem bodajże tylko z Romanem. Ciężko po tygodniu pełnym innych wrażeń to opisać, a żadnych notatek głosowych nie robiłem. Czas zaczyna przeciekać przez palce, tak to już jest, kiedy człowiek jest zmęczony, kolejne 40 minut postoju, ale ciągle jeszcze jest wypracowany na początku zapas czasu. Fragment przed Majdanem Królewskim fatalny, chyba najgorsza część na całej trasie. Wszyscy łapią zamułę, jadę na przedzie, na liczniku więcej niż 25 km/h nie ma, jedyne dobre to że przestało padać. Wreszcie. 

Dwa lata temu byłem tutaj dwa razy i cztery lata temu raz (punkt był trochę bliżej). Wszystkie odwiedziny były nocą, tym razem jestem sporo wcześniej, jest widno, dziwnie jakoś... Wiedziałem że będą tutaj niezłe warunki do spania, kładę się na materacu, ale tylko sobie poleżałem. Lucjan z Robertem startują wcześniej, mnie też w końcu przestaje pasować oczekiwanie na kolegów, więc ruszam sam. Po prawie godzinnym odpoczynku i napchaniu kalorii do żołądka jedzie się niewspółmiernie lepiej, nawet asfalty momentami są suche :) Doganiam Lucjana i razem wjeżdżamy na punkt w Sędziszowie Małopolskim. Namiot jest na zewnątrz, więc nie ma się jak rozsiadać, to dobrze, trzeba ruszać dalej. To kolejna nowość na trasie BBT, sporo krótkich ścianek (chyba największe nachylenia tu były na całej trasie), za to super asfalty z minimalnym ruchem, szkoda że niestety po ciemku. Zaczynam mieć problemy z lewym kolanem, nie boli jeszcze, ale daje o sobie znać. Pomny tego, co działo się rok temu na MRDP i faktu co mi potem pomogło szukam bolących miejsc na udach i wbijam tam z całą siłą kciuk. Boli jak jasna cholera, ale tylko przez kilka sekund ucisku, a z kolanem mam na pół godziny spokój. Bomba.

Świetny punkt w Brzozowie, żurek zagryzany ciastem z kremem smakuje wybornie :). Doładowuję telefon, który zaczyna się dziwnie zachowywać, stan naładowania stoi w miejscu i wyświetla jakieś komunikaty o zbyt niskiej temperaturze baterii. Już niedaleko, aby tylko pozostałą stówkę do mety wytrzymał. Objadłem się ciasta i opiłem kawy - można ruszać dalej. Gdy ruszaliśmy czułem się dobrze, ale niedługo potem zaczyna się dziać coś niepokojącego. Najpierw nieistniejące zwierzęta wychodzące z cienia światła rzucanego przez lampkę. Spać się nie chce, ale rozum zaczyna płatać figle. Gdy w pewnym momencie podwójna ciągła oddzielająca dwa pasy drogi podniosła się do pionu i zaczęła tańczyć trzeba było reagować. Pierwszy napotkany przystanek, zamykam oczy na 10 minut, pomaga na tyle, że już bez wizji dojeżdżamy z Romanem do Sanoka. Kolejny przystanek, po analizie śladu wiem że spędziliśmy tam 25 minut, z czego na kilka na pewno udało się przysnąć. Chwilę potem jeszcze zajeżdżamy na stację, wspinaczka na górkę za Zagórzem, Lesko, Uherce, Ustianowa, pojawiają się mgły. W końcówce zaliczam uślizg tylnego koła na torach, momentalnie zrobiło się ciepło, w końcu są  Ustrzyki. Jest trochę po czwartej, więc powinno się spokojnie udać, ale na punkcie znowu poleciało prawie 50 minut. 

Początkowo we mgle, która niedługo ustąpiła, zaczyna się robić widno, ale widoków na góry niestety brak. Podjazd w Czarnej pokonany z jednym stopem, nigdzie już się nie spieszy, a o minuty walczyć przecież nie będę. Końcówka najgorsza z trzech razy które tutaj jechałem na BBT, dłużyło się niesamowicie. Meta o 7.20 z czasem 46.40. Czym prędzej zdjąć śmierdzące ubranie, prysznic, świetny bigos i można zawinąć się w śpiwór na kawałku podłogi. Godzinka regeneracji i człowiek mógłby wsiąść i jechać dalej...

Jestem bardzo zadowolony ze startu. Udało się prawie wszystko to, co sobie wcześniej założyłem. Trafiłem na grupę z którą równym, mocnym tempem dotarliśmy aż do Starachowic, nie trzeba było skakać z kwiatka na kwiatek. Dystans przejechany przez pierwszą dobę pozwolił myśleć o dobrym wyniku, to był klucz do sukcesu. Zbyt dużo czasu przeleciało na odpoczynkach, gdybym jechał sam ograniczyłbym przystanki o dobre 1,5-2 godziny, ale z drugiej strony dłuższa regeneracja to więcej sił do kręcenia...Pogoda nie była najgorsza, wiatr zdecydowanie pomagał, prócz bocznego wiejącego na początku, deszczu było sporo, ale były to głównie opady o małej intensywności. Najważniejsze że plan zrealizowany, Gosia także dojechała szczęśliwie kilka minut przed limitem. Przed startem mówiłem, że to mój ostatni na BBT, ale na chłodno rozważając - jeszcze nie jechałem tej trasy SOLO. Zobaczymy, to jeszcze dwa lata, szmat czasu.







zaliczone gminy: Cielądz, Nowe Miasto nad Pilicą, Klwów, Potworów, Przytyk, Zakrzew, Wolanów, Orońsko, Wierzbica,Mirzec.
Kategoria >300


Dane wyjazdu:
557.50 km 0.00 km teren
20:48 h 26.80 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

quasi pierścień

Niedziela, 22 lipca 2018 · dodano: 23.07.2018 | Komentarze 0

Kolejny wyjazd treningowy, tym razem zdecydowanie dłuższa i trudniejsza trasa.

Umawiam się z Pawłem, który jest ode mnie sporo mocniejszy, ale jego rekord to ciut ponad 200 km, do tego nigdy nie jechał nocą. Po pracy obiad, szybkie pakowanie i ruszamy. Gorąco, ale dzień się powoli kończy więc temperatura nie zabija, choć już w Giżycku w bidonach pusto. Paweł zostawił pod sklepem telefon na parapecie, cofamy się jakieś 2 km, na szczęście nikt się nie zainteresował. Musiałem za to 3 razy przejeżdżać przez centrum tego cyrku, brrrrrr. Piękna jak zwykle droga wzdłuż j. Jagodnego, pomijając pół Warszawy która tam obecnie przebywa. Z fatalnej drogi do Rynu sporo zostało naprawione, więc aż takiego dramatu nie ma. Co prawda tyłek cierpi, ale to pozostałość zaniedbania po środowej wycieczce. Trzeba zęby zacisnąć i jechać dalej...

W Mrągowie kolejne tankowanie, zaraz za miastem zachodzi słońce za j. Juno. Jechałem tędy tylko raz, ale nie pamiętam że tutaj tak pięknie, kolejna droga do przejechania w przyszłości. Mijamy zabytkowe stacje drogi krzyżowej między Świętą Lipką a Reszlem, potem jeszcze trochę widoków, póki nie zrobiło się kompletnie ciemno. Obawiałem się fragmentu do Dobrego miasta, kiedyś tu była niezła rzeźnia, ale najgorsze odcinki zastąpiono już nowym asfaltem. Kultowość końcówki PTJ to już historia, nie żebym tęsknił do kraterów w resztkach asfaltu, ale to już nigdy nie będzie ten sam pierścień...

Kolejny postój w Dobrym Mieście, szybki przelot do Ornety, a stamtąd do Lidzbarka. Korzystam sporo z koła kolegi, można trochę sił zaoszczędzić na drugą część trasy. Kolejny Orlen zaliczony, wciągam hot doga i ubieram nogawki, górę na razie odpuszczam. Pusta krajówka do Bartoszyc, niestety zaczynają się mgły, które z każdą chwilą gęstnieją. O dziwo woda na ciele jest ciepła, nie ma potrzeby się ubierać. We mgle dojeżdżamy do Kętrzyna, kolejny postój, tym razem dłuższy, tutaj nasze drogi się rozjeżdżają. Mam przed sobą jeszcze ponad 200 km, w upale i zdecydowanie trudniejszym terenie.

Początek obiecujący, chociaż gdy za Srokowem zaczęły się podjazdy wiedziałem że będzie słabo. Noga zupełnie nie podaje, ot turlam się do przodu. Robię kilkuminutowe leżakowanie na przystanku, wcale nie jest lepiej, nicto trzeba będzie jakoś to zmęczyć. Cały czas trzyma mgła, komfortowe toto nie jest, ale jak sobie pomyślę o słońcu, to chyba jednak wolę mgłę. Jest otwarty sklep, biorę czekoladę, colę i paczkę czipsów, wpycham wszystko do żołądka - zobaczymy czy cokolwiek pomoże. Spać się nie chce, noc minęła bardzo dobrze, jestem znużony, długa trasa po dniu w pracy to nie jest dobry pomysł. W Okolicy Gołdapi słońce się przez mgłę przebiło i zaczyna się smażalnia. Póki jeszcze jestem mokry i godzina w miarę wczesna nie ma jeszcze tragedii. Muszę zrobić kolejną przerwę, na dłuższą niestety nie mogę sobie pozwolić, bo chcę spędzić chociaż kilka godzin weekendu w domu. Kolejne kalorie pochłonięte, dawno tyle po drodze nie zeżarłem. 

Niestety zaczyna się to czego się obawiałem. Słońce prawie w zenicie, non stop spore hopki i boląca już w tej chwili dupa której wyboisty asfalt nie pomaga. Ciekawe jest to, jak się zmienia punkt widzenia, bo gdy jechałem tędy 3 dni wcześniej mając w nogach 150 a nie 400 kilometrów wydawało mi się że droga jest równa. Tempo coraz bardziej siada, wiem że się zgodnie z planem nie wyrobię i nie pomaga fakt że pierwszą (wspólną) część trasy pokonałem szybciej niż planowałem. Biję się z myślami co dalej, ostatecznie wybieram trudniejszą, ale krótszą drogę do domu przez Jeleniewo i Suwałki. To była mordęga...

Bardzo ciężko zmotywować się do jazdy nie biorąc udziału w zorganizowanej imprezie, tym bardziej gdy się jest blisko domu. Gdybym musiał to zacisnąłbym pośladki i te 30-40 km które odpuściłem bym przejechał, robiąc po drodze kilka postojów. Wiedziałem że jutro będę tego żałował i tak się też czuję, ale w tamtym momencie decyzja wydawała się słuszna. Kolejny trening zaliczony, mam nadzieję że zaprocentuje za miesiąc. Tym razem to nie był mój dzień...

fotki

Kategoria >300


Dane wyjazdu:
308.70 km 0.00 km teren
11:31 h 26.80 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Wreszcie. 1/3 planu na lipiec wykonana

Środa, 18 lipca 2018 · dodano: 20.07.2018 | Komentarze 0

Budzik dzwoni o trzeciej. Wstaję, zerkam za okno - mokro. Kłaść się? Czy ruszać? Jestem już rozbudzony, oko się nie klei, więc nie ma co marudzić. Wszystko przygotowane, wskakuję więc tylko w buty, lajkry i ruszam. Jest super aura, 20 stopni, zero wiatru, żyć nie umierać...Na niebie trochę chmur poprzetykanych błękitem nieba i czerwonymi wstążkami wynurzającego się zza horyzontu słońca. Moment świtu spędzam w lesie za Sajzami, spektakularnego widoku niestety nie było, słońce focę na tle wieży kościoła w Świętajnie. Chwilę potem chmury znikają i żarówka niczym nie osłonięta zaczyna prażyć. To będzie ciężka przeprawa...

Zaraz za Kowalami Oleckimi staję pod koniec długiego podjazdu mając w pamięci, że trzeba się obejrzeć. Oczy się pasą widokiem na okolicę, korzystając z postoju rozciągam się i robię zdjęcie do archiwum. Wiem że nigdy na zdjęciu tak jak w rzeczywistości wyglądać nie będzie, ale jak już stoję to pstryknę, a co sobie będę żałował. W Filipowie już spory ruch, odbijam na jedną z najpiękniejszych dróg w okolicy - w stronę Bakałarzewa. Cudny widok na j. Garbaś, mógłbym tędy jeździć codziennie, tylko trochę daleko od domu. W Bakałarzewie przerwa na bułę, zimną kawę którą poprawiam jeszcze colą. Nogi rwą się do jazdy, po przerwie i sporej porcji cukru od razu lepsze samopoczucie. Drogą do Suwałk jechałem dawno temu, było słabo, na szczęście jest już dobry asfalt. Przed miastem wykopki przy budowie S61, do centrum nie wjeżdżam, staram się ominąć ul Mikołaja Reja, bo pamiętam że co 300 metrów jest tam skrzyżowanie ze światłami. Wychodzi prawie idealnie, jedynie 50 metrów nieutwardzonej drogi było, za to wyjeżdżam na ostatnim rondzie zostawiając uliczny zgiełk za sobą.

Przede mną gwóźdź programu. Do Jeleniewa jeszcze bez szału, widoki zaczynają się za Gulbieniszkami. Ciężko skupić się na drodze gdy po lewej takie obrazki, krótki przystanek na dokumentację, a potem super zjazd (szkoda że było pod wiatr, bo normalnie bez kręcenia spokojnie do 60 km/h da się rozbujać) i fajne podjazdy przed Rutką-Tartak. Rowelska Góra wchodzi elegancko, no może gdyby na chwilę lampka zgasła, byłoby trochę przyjemniej. Odbijam na trójstyk, kiedy bylem tu ostatnio kasowali 2 PLN za wejście, a dojazd był po polnej drodze. Teraz jest asfaltowa ścieżka, MOR, full wypas... Turystów brak, są za to litewscy robole z kosami spalinowymi, którzy zrobili sobie przerwę w pracy. Cykam więc tylko zdjęcie z granitowym monolitem i pasem zaoranej ziemi pomiędzy Polską a Rosją. Stańczyków nie miałem w planie, ale być i nie być.... tym razem nie jestem tutaj na imprezie gdzie tyka zegar, a kilka minut mnie nie zbawi. 

Szkoda, że dojazd do takiej atrakcji jest nadal w opłakanym stanie, no ale gmina do zamożnych nie należy, jak zresztą wszystkie w tym miejscu. Polska C, lub nawet D. Robię małą przerwę na tankowanie bidonów, loda, rozciąganie i kanapkę. Chętnie posiedziałbym dłużej w cieniu, ale czas goni, a w założeniach mam maksymalne cięcie postojów. Droga płynie szybko, dmucha w plecy, asfalt gładki, jest tak dobrze że przeoczam skręt na Kuty. To kolejne miejsce które jest na liście dróg do sprawdzenia, byłem tu dawno, było źle, miejscami nawet bardzo źle. Trochę przeholowałem z domniemaną porą powrotu i muszę trasę skrócić, aby być w domu tak jak małżonce obiecałem. W Kutach tankuję po raz kolejny wodę i porcję kofeiny w płynie, czuć zmęczenie trasą, ale jeszcze bardziej pogodą. Jest duszno, pogoda jak przed burzą, nicto jeździło się w gorszych warunkach. Droga do Pozezdrza zrobiona, mam w pamięci kratery jakie tu były gdy jechałem tamtędy kilka lat temu.

Zaczyna odzywać się lewe kolano, staję na rozciąganie, trzeba trochę zbastować. W okolicy Kruklanek sporo rowerów,  jak zawsze zresztą, do centrum nie zjeżdżam, bo jadąc prosto do domu do trzech setek trochę będzie brakowało. Tym razem przez Upałty zamiast przez Kruklin, całkiem fajna dróżka, pewnie do powtórki w przyszłości. W Wydminach kuszą mnie lody, lecz zniechęca kolejka przy budce, może w Starych Juchach stanę sobie pod sklepem... Ostatecznie odpuszczam, w bidonach zostały akurat cztery łyki, a pod ręką jeszcze kilka ciastek. Docieram do domu mocno zaorany, chyba trochę przesadziłem z tempem, no i pogoda swoje zrobiła. Tak to bywa kiedy się jest na głodzie i czerpie się jazdę pełnymi garściami. Najważniejsze, że 1/3 planu na lipiec wykonana, teraz chwila odpoczynku i jedziemy dalej z koksem...

Kategoria >300


Dane wyjazdu:
544.40 km 0.00 km teren
19:29 h 27.94 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Maraton Podróżnika 2018

Sobota, 9 czerwca 2018 · dodano: 12.06.2018 | Komentarze 2

Startuję z pierwszej grupy z planem: jadę swoje, a potem się pod jakiś pociąg podczepię. Od samego początku bardzo dziurawe drogi, trzeba mocno uważać, bo dziur jest tyle, że nie ma szans ich ominąć. Przede mną Olo, z każdą chwilą znika coraz dalej, za mną pustka. Na kawałku dobrej drogi Go jednak dochodzę, ale ewidentnie ma ochotę jechać sam, więc zamieniliśmy tylko słowo i pojechałem dalej. Od startu pilnuję zasady picia co 5 kilometrów, raz elektrolity, raz wodę. W Drawsku Pomorskim jadę jakoś tak dookoła, sam rysowałem ślady pomiędzy punktami kontrolnymi i coś musiało mi się źle kliknąć...Przed Złocieńcem muszę stanąć na siku, to dobrze że na pęcherz ciśnie, bo się nie odwadniam, przy okazji dokładam sudokremu na siedzenie. Słońce coraz bardziej grzeje, pocieszające jest to, że jedziemy praktycznie cały czas przez las. Zatrzymuję się na fotkę nad j. Drawsko i w tym czasie widzę kogoś z tyłu. Wcześnie. Nawet bardzo. Spodziewałem się tego dopiero gdzieś koło setnego kilometra. Podczepiam swój wagonik i jedziemy we czwórkę (521, 525, 538). Chwilę dalej z dużą prędkością mijają nas zawodnicy z czuba, chłopaki nie spawają, ja też uważam że jadą zdecydowanie za szybko (mieli średnią ponad 35km/h) Jedzie mi się bardzo dobrze, szybciej niżbym jechał sam, ale nie aż tak, że zaraz się wybzykam i będę umierał. W Połczynie SMS i wspólnie stwierdzamy, że czas poszukać sklepu, bo wypiłem już wszystko, łącznie z awaryjną półlitrówką wiezioną w kieszonce.

Zimna cola, Big Milk i dwie drożdżówki, z których jedną od razu połykam. Stojąc w kolejce porozciągałem się, z kolanami (odpukać) nic się nie dzieje. Poszło sprawnie, tylko około 10 minut. Robi się coraz goręcej, cały czas często piję, ale już sikać się nie chce. Gdy byliśmy jakieś 2 km od morza zaczęło robić się wyraźnie chłodniej. Temperatura spadła tutaj do 18 stopni, jest wręcz zimno. Stanęliśmy na chwilę podbić esemesowo PK2, gdy ruszaliśmy z tyłu został Szafar wyraźnie wyczerpany upałem. Mnie też niedługo potem dopadają jego skutki, bo gdy tylko od morza odjechaliśmy wskazówka znów wskazywała ponad 30 stopni. Rozglądam się za sklepem, jeszcze kilka łyków zostało, ale chętnie napiłbym się porządnie i butelkę wody wylał na głowę. Niestety wokół pustynia. Taka sklepowa, bo faktycznie dookoła same lasy. Oddech mam bardzo płytki, to źle wróży - muszę odpocząć. Wreszcie widzę przystanek, kolegów już wcześniej informowałem żeby na mnie nie czekali jeśli zniknę. Łykam puszkę coli wiezioną na czarną godzinę i jakieś 10 minut spędzam w pozycji leżącej. Chętnie poleżałbym dłużej, ale nie mam co pić, a do punktu żywieniowego już rzut beretem. Wyprzedza mnie Szafar, ale nie chcę się szarpać żeby go dojść, jadę swoje. W barze na stół od razu ląduje makaron z sosem, ale zanim się za niego zabrałem wypiłem ze 3 kubki coli i tyleż samo wody. Po makaronie pochłaniam jeszcze kilka kawałków arbuza i pomarańczy, pakuję prowiant na drogę i wlewam w siebie tyle wody ile tylko się dało. Zabawiłem w sumie około 25 minut, oddech wrócił do normy, nie ma co przedłużać.

Ruszam sam, Szafar został, chłopaki wyjechali dawno temu. Jestem w szoku jak wiele zdziałał odpoczynek, czuję się tak jakbym dopiero startował. Dobrze było dokąd nie trzeba było z wojewódzkiej zjechać na lokalne drogi. Takiej rzeźni nigdy nie widziałem. Droga powstała pewnie za Gierka i od tamtej pory nikt nic z nią nie zrobił. Same kratery. Nie wiem jak długi był ten odcinek, ale przekleństw padło co nie miara. W nagrodę super zjazd po równym, po czym nastawiam się na kolejną porcję dziur. Kilka minut wcześniej był tu Gavek i wspomniał o tym w relacji. Jacierpiedolę. Jak można wytyczyć maraton po czymś takim? Fullem na szerokich oponach z własnej woli nigdy bym tam nie wjechał. Przed Miastkiem kolejna wizyta w sklepie, wypijam co mi zostało, tankuję do pełna, pamiętając o odkupieniu puszki coli. Robi się chłodniej, jedzie się całkiem przyjemnie, sam się sobie dziwię, że mając trzy stówy w nogach jestem w stanie ciągle tak szybko jechać. Zapomniałem jednak o smarowaniu i niestety lekko dupę obtarłem. Teraz już za późno i ciężko będzie znaleźć sobie wygodną pozycję w siodle. Powoli zaczyna chować się słońce, mocno oślepia, a ja akurat jadę w kierunku zachodnim.

W Szczecinku staję na Orlenie, kolejna cola, tym razem w bidon rozrabiam red speed'a, mając nadzieję że nocą nie będę zasypiał. Gdy ruszyłem spod stacji z roweru odpada lusterko. W mordę. Dobrze że tylko to, bo przy tej ilości dziur mogłyby być większe straty w sprzęcie. Ciężko się przyzwyczaić do jazdy bez, chociaż zaraz będzie ciemno, a nocą zdecydowanie rzadziej się wstecz patrzy. Długi odcinek równej jak stół krajówki, potem zjazd na Borne Sulinowo, szkoda że nocą. Staję na chwilkę wyjąć bułkę, bo coś zaczęło w brzuchu burczeć kiedy minął mnie Szafar. Widziałem po czasach na punktach że jedzie szybko i jest za mną tylko kilka minut, więc w sumie to była tylko kwestia czasu. Pytam się czy mogę się na kole trochę powieźć, sam takiego tempa nie utrzymam, a jak będę miał dość to po prostu zostanę. Jedzie się elegancko, tempo nie jest zabójcze, może uda się tak do końca dojechać...

Stajemy na Orlenie przed Wałczem, miałem ochotę na hot-doga, ale niestety nie mają. Całe szczęście mam w zapasie jeszcze drożdżówkę, którą wciągam popijając kolejną colą. Poleciało sporo czasu, jestem gotowy do dalszej jazdy, ale czekam na Janusza, aby nie jechać sam. Mamy długi fragment DK10 z praktycznie zerowym ruchem, prędkość oscyluje wokół 30 km/h, dawno nocą tak szybko nie jechałem. Tyle tylko, że to nie moja zasługa... Dojeżdża do nas Tomek, jest dużo od nas szybszy, ale postanawia dociągnąć z nami do końca. Jest szansa na bardzo dobry wynik, jeśli nadal utrzyma się tempo i nie dopadnie mnie żaden kryzys. Zaliczam tylko mega głód, zjadłem wszystko co miałem w zapasie (2 bułki, pół paczki Hitów, i ze 4 batoniki). Zaczyna się robić zimno, choć na wyświetlaczu nad drogą widniało że jest 19 stopni. Nie ma się co dziwić, na dużym zmęczeniu odczuwanie temperatury jest zupełnie inne, a jadę cały czas na krótko. Zupełnie jak nie ja... Nie ma tragedii, tyle dam radę znieść, gorzej jest z tyłkiem. Za Reczem chyba najdłuższy podjazd na całej trasie, która była pokroju pagórków takich, jakie mam pod domem. Chwilę potem wstaje słońce, ostatni fragment dziur, takich fest, jak w połowie trasy i o 5.09 dojeżdżamy na metę.

Udało się wykręcić kosmiczny wynik, dawno tak szybko nie jeździłem. Jest to oczywiście nie tylko moja zasługa, gdyby nie Szafar i chłopaki z którymi jechałem w okolicach nadmorskich wynik byłby sporo gorszy. Na trasie praktycznie bez kryzysów, raz tylko naszło mnie tradycyjne "na co mi to wszystko" u schyłku dnia. Cieszę się, że nie było żadnych dolegliwości z kolanami, bo kilka dni przed startem coś się w lewym czaiło. Na trasie ucierpiały przede wszystkim nadgarstki (gdy się tylko dało odpoczywałem na lemondce) i tyłek, ale takie są przecież uroki jazdy po dziurach. Organizacyjnie maraton jak zawsze na najwyższym poziomie, baza bardzo przyjemna, sama trasa także. Gdyby tylko nie było tyle dziur...

kilka fotek







Zaliczone gminy - 26: Dobrzany, Ińsko, Ostrowice, Połczyn-Zdrój, Tychowo, Białogard (obszar wiejski), Świeszyno, Biesiekierz, Będzino, Mielno, Sianów, Polanów, Kępice, Miastko, Bobolice, Biały Bór, Koczała, Przechlewo, Rzeczenica, Czarne, Szczecinek (obszar wiejski), Szczecinek (teren miejski), Borne Sulinowo, Tuczno, Drawno, Recz.
Kategoria >300, zawody


Dane wyjazdu:
367.10 km 0.00 km teren
16:01 h 22.92 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

powrót do Krakowa

Niedziela, 20 maja 2018 · dodano: 23.05.2018 | Komentarze 1

Ruszamy we trójkę razem z Wilkiem, po porządnym śniadaniu i dwóch kawach :) Na dzień dobry, już na 6 km trasy czeka nas porządny podjazd, ponad 250 metrów do góry. Mariusz tradycyjnie zostaje w tyle, ja jadę na raty, bo bez sensu stać raz długo na szczycie, lepiej dwa razy uspokoić serce. Ubrany jestem na długo, wydawało się optymalnie na starcie, bo nie było słońca. Zdejmuję buffa z głowy, ale to nie jest dobry pomysł, bo pot zaparowuje okulary, poza tym wiatr jest nadal północny, więc zimny. Drugi duży podjazd, pokonany dokładnie tak samo, potem ulgowy fragment wzdłuż Sanu. Moją uwagę przykuwają przydrożne kapliczki z charakterystyczną "bambułką" na dachu na której umiejscowiony jest krzyż. Jedzie mi się słabo, fizycznie jest OK, nogi kręcą, ale gdy spoglądam na licznik kilometry stoją w miejscu. Trzeci duży podjazd to kopia poprzednich, zarazem jest to najwyższy punkt trasy. Dobre jest to, że większość jest w lesie, jest więc trochę osłony od słońca, które coraz bardziej grzeje. Cykam fotki kolegom, potem staję jeszcze na foto podczas zjazdu po serpentynach, które pokonuję bardzo asekuracyjnie. Przed Sanokiem znajdujemy otwarty sklep, co jest sporym szczęściem zważywszy na niehandlową niedzielę i Zielone Świątki. Woda, cola, cebularz na drugie śniadanie i pizzerinka do worka na czarną godzinę. 

Poprowadziłem ślad tak aby zahaczyć o rynek w Sanoku, chłopakom się nie chcę, jadę więc sam pod górkę. Niestety sensu to większego nie miało, bo cały (bardzo mały) rynek zajmują food-trucki. Szkoda. Cykam tylko zdjęcie jednej z dojazdowych uliczek i gonię chłopaków szeroką wjazdówką z miasta (pamiętam jaki był tu tłok gdy jechałem pierwszego BBToura). Fragment do Krosna jakoś zleciał, w samym mieście trafiamy na rynek, może by coś zjeść? Wszak zapas czasu mamy duży. Sporo ludzi, bo pora obiadowa, wszędzie trzeba długo czekać, rezygnujemy więc z oczekiwania na żarcie. Za to śmietankowego loda z automatu nie mogłem sobie odmówić, przy okazji zdejmując nogawki i zmieniając skarpetki na lżejsze. Wreszcie buty mam suche i wcale tak bardzo z nich nie śmierdzi :)

Na wylocie z miasta jeszcze tankowanie na Orlenie, kawy mi się nie chciało, za to kilka chwil dalej czuję, że jednak popełniłem błąd. Przegapiłem czas dostarczenia kofeiny do organizmu, dobrze że Mariusz ratuje mnie kilkoma łykami coli. Przed Jasłem jeszcze dwie małe hopki i jedna większa za miastem. Odliczam kilometry do następnego przystanku w Bieczu, przed miastem trochę się motamy zastanawiając czy jechać przez miasto czy obwodnicą. Wybór obwodnicy był słuszny, bo przy stacji BP był także bar, gdzie zjedliśmy obiad w postaci rosołu ze schaboszczakiem. Rozrabiam prochy antynasenne na noc, wciągam colę do trzewi, a na nogi nogawki, lada chwila zajdzie słońce.

Tak jak myślałem, po starcie było trochę zamulania, ale droga przez Pogórze Ciężkowickie (przynajmniej mnie) rozbudziła. W pewnej chwili z tylnego hamulca Mariusza dochodzi metaliczny szczęk, stajemy zobaczyć co się dzieje, wygląda na to że skończyły się klocki. Lipa. Przedni działa słabo, do mety jeszcze ponad 100 km, niby największe podjazdy mamy za sobą, ale po płaskim na pewno nie będzie. Jedyna słuszna opcja to zjazd do Tarnowa. Szkoda. Rozstajemy się z kolegą i ruszamy żwawszym tempem, po to tylko aby za chwilę stanąć na przystanku. Jedziemy wzdłuż rzeki Białej, ziąb straszny, jest zaledwie jakieś 5-6 stopni. Jeszcze przed wyjazdem zastanawiałem się czy jest sens brać zimową czapkę i rękawiczki na mały mróz. Okazuje się, że warto było ciągnąć to wszystko pod siodłem 500 km. Teraz już można jechać normalnie. Tempo nam rośnie, bo bez Mariusza możemy ruszać się  szybciej, a mi w końcu zaczęło się dobrze jechać. Solidna górka przed Lubinką. z pięknym widokiem na oświetlony Tarnów poniżej i zimny zjazd do Zakliczyna. Tam robimy postój na stacji, tym razem o kawie nie zapomniałem, a mini-pizza wieziona przez pół dnia na plecach ląduje w żołądku. Nie ma co przedłużać, lecim dalej wzdłuż Dunajca, płasko, ale nadal zimno. Wreszcie oddalamy się od rzeki, jest trochę do góry więc i komfort termiczny rośnie. W oko wpadł mi ładny rynek w Lipnicy Murowanej, a potem w Nowym Wiśniczu. Małe zwiedzanie, oprócz studni miejskiej jest też ciekawy pomnik Stanisława Lubomirskiego trzymającego dokument przywileju królewskiego nadającego Wiśniczowi prawa miejskie. Fenomenalny zjazd do Bochni, jest druga w nocy, więc spokojnie można ciąć środkiem pachnącego jeszcze świeżością asfaltu puszczając zupełnie klamki.

Przy drodze nie ma żadnej stacji, Michał miał ochotę na coś na ząb, trudno może coś się znajdzie potem. Przelot puściutką krajówką, siedzę Wilkowi na kole a prędkość niżej niż 30 km/h nie spada. Chyba nigdy nie miałem tak fajnej końcówki, zawsze było to żmudne odliczanie kilometrów i ciągnący się w nieskończoność czas. Zjeżdżamy na boczne drogi, biegnące przy autostradzie, chyba lepiej było zostać na DK94, tam był żyleta asfalt, tutaj jest sporo słabiej. Co do jakości dróg, to Małopolskie i Podkarpackie mają jedne z najlepszych w Polsce. Na te ponad 700 km trafiło się może z 10-15 km naprawdę kiepskich nawierzchni. Stajemy jeszcze na chwilę pod latarnią, Michał przestawia blok w jednym z butów. Ma już od jakiegoś czasu problem z kolanem, z tym że to kolano nie jest po tej stronie w którym zmieniana jest pozycja bloku. Dziwne, ale okazuje się że pomaga :) Fotka z tablicą "Kraków", akurat dzwoni Mariusz z dworca. Wejść się da od strony dworca autobusowego, musimy więc zmodyfikować trasę. Zdaję się na Wilka, bo On wie jak tam dotrzeć. Na niebie już pierwsze oznaki nowego dnia, zaczął się także ruch na drogach. Na miejsce docieramy około 4tej. Spotykamy tam Małgosię, która także wraca do domu z pieszej wędrówki po Tatrach. Myję się w toalecie, przebieram w cywilki, niedługo potem odjeżdża pociąg Mariusza, a my czekamy walcząc ze snem na odjazd naszego.

Wyprawa na zlot bardzo udana. Deszcz podczas dojazdu mocno dał w kość, ale każdy wyjazd w niekorzystnych warunkach to dobry hart ducha. Dobrze że wyruszyłem na samotną stówkę po gminy, było bardzo przyjemnie, gdybym został pić piwo przez cały dzień pewnie potem bym żałował. Powrót ciężki, na 367 km mieliśmy 3670 metrów w górę, czyli dokładnie 1000m/100km, prawie jak na GMRDP. Bardzo dobrze jechało mi się w końcówce, rzadko zdarza mi się jazda z kimś mocniejszym, gdzie nie ma zamulania, mozolnego liczenia słupków przy drodze i tysiąca pytań: daleko jeszcze? Może jeszcze kiedyś uda mi się wyjechać gdzieś w dłuższą trasę z Wilkiem. Nie mówiłem tego Michałowi po drodze, ale to dzięki niemu, dzięki jego wyprawom i wycieczkom jestem teraz tu gdzie jestem. To On zaszczepił we mnie kilka lat temu zamiłowanie do dłuższych wycieczek, kupno szosowego roweru i możliwość zwiedzania naszego kraju z pozycji siodełka. Dzięki.

fotki

Zaliczone gminy (32): Bircza, Dydnia, Tyrawa Wołoska, Bukowisko, Zarszyn, Besko, Rymanów, Iwonicz Zdrój, Miejsce Piastowe, Krościenko Wyżne, Krosno, Chorkówka, Jedlicze, Tarnowiec, Jasło (obszar wiejski), Jasło (teren miejski), Kołaczyce, Brzyska, Skołyszyn, Biecz, Moszczenica, Łużna, Bobowa, Ciężkowice, Gromnik, Pleśna, Zakliczyn, Czchów, Gnojnik, Lipnica Murowana, Nowy Wiśnicz, Bochnia (teren miejski)
Kategoria >300


Dane wyjazdu:
501.90 km 0.00 km teren
20:55 h 24.00 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:czołg

Kaszubska wyprawka

Sobota, 21 kwietnia 2018 · dodano: 24.04.2018 | Komentarze 0

Dojechaliśmy w piątkowe popołudnie. Ciepło i bezwietrznie, szkoda że jutro ma być zupełnie inaczej. No cóż...dobrze że nie będzie padać. Ogarnęliśmy rowery, chwila integracji przy ognisku i około 22giej poszliśmy spać. Noc skróciła się trochę za sprawą śpiewającego za oknem słowika lub innej sikorki, człowiek przyzwyczajony do miejskiego szumu za oknem. Czekam do budzika i czas się zbierać. W kuchni tłum ludzi, czas śniadania, ciężko się do czajnika dopchać. Jeszcze tylko się ubrać, chwila odprawy na której zmarzłem tak, że wkładam przed startem jeszcze wiatrówkę.

Ruszamy równo o 8mej. Tworzy się grupa której przejechaliśmy większość trasy. Pierwsza stówka poszła gładko. Piękne okoliczności przyrody i drogi które nie pozwolą się nudzić. Popas pod sklepem w Szymbarku, dwie bułki, cola i woda, bo poszedł cały zapas zabrany ze startu. Dalej nie jest już tak różowo. Krajobrazy nadal zachwycają, ale wiatr dale popalić. Boczne podmuchy spychają, czasem trzeba jechać ze sporym przechyłem, aby w konsekwencji utrzymać pion. Widoki piękne, ślicznie wyglądają granatowe jeziora i białe grzywy fal. Oj dawno już na takim wietrze nie jeździłem. Zaczyna mnie boleć głowa, jestem zmęczony gorzej niż po ubiegłotygodniowej trzysetce. A to nawet nie 1/3 trasy... Nicto. Damy radę, trzeba w głowie podzielić trasę na mniejsze części. Postanawiamy zrobić dłuższy postój w Brusach. Zeszło sporo czasu, bo dosyć długo czekaliśmy na zamówione dania, ale dzięki temu przestała mnie boleć głowa. Jeszcze szybkie zakupy i ruszamy na najszybszą część trasy.

Do Czerska prostą drogę idealnie pokrywającą się z kierunkiem wiatru, więc wysiłku w kręcenie wkładać praktycznie nie potrzeba. Czuję się zdecydowanie lepiej z pełnym brzuchem. Po drodze widać wielkie połacie wiatrołomów - skutek nawałnic z sierpnia ubiegłego roku. Ależ to musiała być wielka siła, połamać tysiące drzew jak zapałki... To najbardziej położony na południe punkt trasy, do połówki jeszcze trochę brakuje, ale generalnie zaczynamy nad morze wracać. Jest bardziej płasko, sporo lasów, ale są też fragmenty zupełnie odsłonięte pod czołowy wiatr. Kolejny dłuższy postój na stacji w Egiertowie, już po zmroku. Wiatr się uspokoił, nadal mocno dmucha, ale nie ma już tak niebezpiecznych porywów. Ubieram się na nocną jazdę, zmieniam spodenki bo z tyłkiem mam duży problem. Coś w tym roku jest nie tak, na każdym wyjeździe zbyt szybko odczuwam dolegliwości. Nie mam ochoty na kawę, zjadam tylko bułkę i rozrabiam do bidonu proszki antynasenne.

Zamiast być lepiej jest jeszcze gorzej, nic, muszę kolejną stówkę jakoś wytrzymać. Pierwsze kilometry jeszcze jakoś idą, ale zaczyna się dziać coś z prawym kolanem. Boli z boku, coś jakby przyczep. Staram się rozciągać podczas jazdy, dwa razy na krótkich postojach po drodze i nic. Nie wiem jaka jest tego przyczyna. Zbyt dużo górek, czy za mocna jazda. W każdym bądź razie wiem, że samo nie przejdzie, a przed nami jeszcze będzie co podjeżdżać więc łykam tabletkę. Dobre jest to że na bolący tyłek także działa.

Na stacji w Pucku wkładam jeszcze jedną wkładkę i nakładam sporą warstwę smarowidła. Standardowy zestaw czyli kawa + hotdog, zmieniam też rękawiczki na cieplejsze. Zostało 109 km do mety. Jedzie się koszmarnie, nie mam już siły, do tego zaczyna mnie mulić. Do tej pory po proszkach zupełnie nie chciało mi się spać, ale zawsze zaczynałem wieczorem, więc zmęczenie było dużo mniejsze. Tym razem muszę zamknąć oczy na chwilę, 5 minut pomaga mniej więcej na godzinę jazdy. Kolano czuję co jakiś czas, do tego odzywa się także lewe. Podjazd przed Gniewinem wjeżdżam ledwo, ledwo, nie chciałem stawać w pedałach, aby mocniej kolan nie obciążać. Końcówka to typowe zamulanie, toczymy się około 20 km/h niby w grupie, ale osobno. Razem ze słońcem wzmógł się także wiatr, musiałem też zrobić drugi postój na zamknięcie oczu. Nie udało się dojechać w 24 h, spóźniliśmy się 18 minut.

Gdy obudziłem się po jakichś dwóch godzinach pierwsze co robię to sprawdzam kolana. Nie bolą przy dotyku, zginaniu i symulacji kręcenia. Uff, całe szczęście, że to tylko zmęczeniowy problem był. Wręczenie medali, kawa, pakowanie i czas się zbierać w drogę powrotną.

Pięćset to już dystans który boli, to wiedziałem przed startem. Nie spodziewałem się jednak, że ból przyjdzie tak szybko, już po 150 km czułem trudy trasy i odzywający się tyłek. Łatwo nie było, trasa pokonana, kolejne doświadczenie zdobyte.
kilka zdjęć Małgosi, kilka pożyczonych, bo po drodze swoich nie robiłem



Zaliczone gminy - 11: Główczyce, Nowa Wieś Lęborska, Lębork, Studzienice, Dziemiany, Brusy, Nowa Karczma, Przywidz, Somonino, Wejcherowo (teren miejski), Wicko.

Kategoria >300, zawody


Dane wyjazdu:
307.60 km 0.00 km teren
13:51 h 22.21 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Gdańsk z żabą i Mariuszem

Niedziela, 15 kwietnia 2018 · dodano: 16.04.2018 | Komentarze 0

Mieliśmy jechać w tygodniu, bo wiało mocno ze wschodu, ale nie wyszło. Prognozy są lepsze pod kątem temperatury, ale wiatr już pomagać nie będzie. W czasie gdy się pakujemy nad miastem przechodzi burza, popadało kilka minut i szybciutko zaczęło przesychać. Wcześniej umawiam się z Mariuszem, że spotkamy się w Giżycku, jemu się nie chce jechać 300 km, a my możemy wyjechać wcześniej.

Ruszamy po 18tej, aby na spokojnie do Giżycka dotrzeć. Jest cieplutko, ale wiatr mamy twarzowy i dosyć mocny. Jest tak jak w prognozie, potem ma się na południowy odkręcić...ale... jak się nie odkręci to będzie słabo. Za Wydminami stajemy na chwilkę na zmianę okularów, okazuje się że okularów Gosi nie ma. Dzwonię do domu, tam też nie ma, więc gdzieś zapakować musieliśmy. Takie to właśnie pakowanie na chwilę przed wyjazdem. Zawsze robię to dzień wcześniej i trzy razy sprawdzam czy wszystko jest. W Giżycku jesteśmy na kilka minut przed pociągiem, okulary się znalazły, zakładam tylko nogawki i wiatrówkę. Odwiedzamy sklep i już ciemną nocą ruszamy dalej we trójkę.

Wiatr zgasł. Elegancko. Jedziemy tempem Gosi, która tak jak zawsze na każdym podjeździe zostaje z tyłu.Mieliśmy stanąć w Świętej Lipce na chwilę, ale sanktuarium nocą nie jest oświetlone (na co liczyliśmy) i ciągniemy na rynek w Reszlu. Miejscówka znana z P1000J, nocą też jest tu ładnie. Rozciąganie, kanapka i maść na zadek. Zaczynają się fatalne asfalty, pomijając krótki odcinek krajówki z Bisztynka do Wozławek. Kolejna porcja dziur do Lidzbarka Warmińskiego z małą przerwą na siku (małżonki) i drzemkę (naszą) na stacji za Wozławkami. W Lidzbarku hot dog i kawa, czyli zestaw standardowy, sypię proszek do bidonu, chociaż spać się w ogóle nie chce. Przed nami 67 km do Pasłęka po nowej drodze. W końcu będzie gładko, ale towarzysze podróży zaczynają przysypiać, więc czeka nas drzemka na przystanku. Za Ornetą obudził się wiatr, wieje z południa więc zgodnie z planem, grunt że mocno nie przeszkadza, jeno trochę wychładza. W Pasłęku towarzystwo znowu idzie w kimę na przystanku, ja zamykam tylko oczy na chwilę. Przerw mamy bardzo dużo, chwilę po ruszeniu na stacji przed Elblągiem, a potem w samym Elblągu. Wciągam kolejny pakiet czyli hot-doga z kawą. Jest 7ma rano. Zostało jakieś 70 km i mało i dużo zarazem. Ruch na siódemce nie jest duży, więc odpuszczamy objazdy i jedziemy prosto trochę DDRami, trochę asfaltem. W Nowym Dworze wracamy jednak na ślad i bocznymi drogami z minimalnym ruchem docieramy do mostu. Po przeprawie przez Wisłę, przez Wiślinkę do Przejazdowa, na 500 metrów przed Zieloną Bramą Gosia łapie gumę. Zmiana poszła opornie, niby oczy mi się nie kleją ale do sprawności umysłowej brakuje dużo. 

Robimy krótką przejażdżkę po starówce, Mariusz rusza na SKM, a my lokujemy się na ławce. Wciągamy śniadanie, jest otwarty sklep (trzeba się do nowej sytuacji przyzwyczaić), zakupy na drogę i spokojnie na dworzec.

kilka fotek

Kategoria >300, z Gosią


Dane wyjazdu:
341.30 km 0.00 km teren
15:28 h 22.07 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:czołg

kolejne gminobranie z Jankiem

Środa, 18 października 2017 · dodano: 19.10.2017 | Komentarze 0

Trasę zaplanowałem dawno, kilka razy modyfikowałem, kilka razy wyjazd był tuż tuż i przeważnie na drodze stawała pogoda. Rano  także patrzyłem w pogodę, na meteo pomarańczowe słupki sięgały sufitu od północy do 10tej rano. Nicto, może aż tak źle nie będzie, wszak ma być też wiatr, więc jest szansa że mgły trochę rozgoni. Po pracy w pociąg, potem w auto, stajemy na Orlenie za Łomżą i kilka minut przed 20tą ruszamy.

Zaraz po starcie Janek ma problem z zawieszającym się Garminem, udaje się zresetować, ale po drodze działo się to wielokrotnie - urządzenie nowe, właśnie wróciło z serwisu po wymianie... Droga do Ostrowi mija całkiem przyjemnie, jest ciepło, ciągle ponad 10 stopni, nad nami gwiaździste niebo, pod kołami puste drogi. Są puste ale obklejone zaschniętą ziemią nawiezioną z pól, miejscami nie widać asfaltu, jakaś masakra. Wszak jest obowiązek oczyszczenia pojazdów wyjeżdżających z pól w taki sposób, aby nie zanieczyszczały dróg publicznych, ale każdy widać lachę kładzie.Wszak to Polska właśnie. Monotonię jazdy uprzyjemniają rozmowy i bodajże 3 sprinty uciekając przed goniącymi nas psami. Robię odbicie po gminę Stary Lubotyń, mały postój w Wysokiem Mazowieckiem, potem ciągniemy wdychając zapach kiszonki i oglądając pracujące nocą na polach ciągniki...Mazowsze...W Ostrowi Mazowieckiej zaliczamy krótki postój na zakup wody, wrzucam na plecy wiatrówkę, a na ręce cieplejsze rękawiczki. Od samego wyjazdu mam problem z dłońmi, dziwne to, bo dwa tygodnie temu nie czułem żadnych dolegliwości. 

Mgieł póki co nie ma, nadal jest ciepło, wieje umiarkowanie, spać się nie chce - jednym słowem super. Przy planowaniu trasy jeden odcinek był niepewny i niestety trafiliśmy na brak asfaltu. Całe szczęście nie było najgorzej, ubita gruntówka przez las, trzeba było trochę manewrować między dziurami, jedynie rowery mocno się pobrudziły. Krótki stop w Woli Mystkowskiej, zaczyna się ruch na drogach, do Pułtuska docieramy już praktycznie po jasności. Wypad za miasto odhaczyć gminę Obryte, a potem przerwa śniadaniowa na cieplutkie, gorące wręcz drożdżówki. Ruch straszny, dobrze że za miastem się trochę uspokoiło, ale za to pojawiły się prognozowane mgły. Widoczność na szczęście przyzwoita, dodatkowo zamontowałem mrugającą tylną lampkę. Mleko powili znika, pojawia się najpierw tarcza słoneczna, potem już lampka świeci normalnie. W Różanie kolejny "skok w bok", czas zrzucić z siebie trochę ubrań, samo miasteczko zaskakuje mnie całkiem sporymi hopkami - a myślałem, że będzie zupełnie płasko.

Jest szansa wyrobić się na wcześniejszy pociąg z Białegostoku. Wiem że Janek demonem prędkości nie jest, ale stwierdza że da radę trochę przyspieszyć, a przynajmniej nie opóźniać. Wyszły nam niestety dwa postoje, całe szczęście tylko kilkuminutowe, dobrze  że wiatr trochę pomagał. Dojeżdżam praktycznie nie zmęczony, raczej znużony monotonią trasy, oprócz nadgarstków nic nie dolega. Pakujemy rowery i ruszamy w drogę powrotną, na pociąg zdążyłem ze sporym zapasem.



zaliczone gminy - 29: Śniadowo, Szumowo, Stary Lubotyń, Zambrów (obszar wiejski), Zambrów (teren miejski), Kołaki Kościelne, Wysokie Mazowieckie (teren miejski), Czyżew, Szulborze Wielkie, Andrzejewo, Zaręby Kościelne, Ostrów Mazowiecka (teren wiejski), Ostrów Mazowiecka (teren miejski), Wąsewo, Długosiodło, Rząśnik, Wyszków, Somianka, Zatory, Obryte, Rzewnie, Różan, Młynarze, Goworowo, Czerwin, Troszyn, Rzekuń, Ostrołęka, Miastkowo.
Kategoria >300


Dane wyjazdu:
438.90 km 0.00 km teren
17:28 h 25.13 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Zdecydowanie lepiej wsiąść w domu i wrócić pociągiem niż odwrotnie.

Sobota, 30 września 2017 · dodano: 02.10.2017 | Komentarze 0

Dwa tygodnie temu spytałem Gavka czy przypadkiem nie będzie się wybierał do Nowego Dworu, bo od dawna miałem ochotę na tę trasę. Tydzień temu się odezwał, zerkam w pogodę, załatwiam wcześniejsze wyjście z pracy i bilet na pociąg. Zapowiada się niezła wyrypa. Cały tydzień wieje zimny, mocny wiatr ze wschodu, z dnia na dzień jest coraz zimniej, a do tego pierwszy raz jadę w systemie - pociągiem TAM, a powrót na kołach. Podróż upływa całkiem przyjemnie, ale jak zwykle jest nużąca, niby odpoczywam, ale będąc na miejscu jestem już solidnie zmęczony całym dniem i siedmioma godzinami w pociągu.

W Łodzi jestem chwilę przed 22, zaraz pod dworcem Fabryczna trafiamy na Festiwal Światła, Gabriel wcina jeszcze makaron, a ja obserwuję pokaz na Łódzkim Domu Kultury. Ruszamy jakieś pół godziny później, kolejny pokaz na Cerkwi, trochę miejskiego zgiełku i w końcu wyjeżdżamy z miasta. Jest trochę hopek, ostatnio przy mocniejszej jeździe odczuwałem lewe kolano, więc się nie szarpię. Nad autostradą stajemy na chwilę, Gabriel rozmawia z tatą przez telefon, ja mam chwilę czasu na siku i rozciąganie. Bocznymi drogami docieramy do Głowna, potem przyjemna, bo pusta krajówka do Łowicza. Wiatr wieje cały czas, jest w większości boczny, więc zbytnio nie przeszkadza, ubrałem się już w pociągu w zimowe spodnie oraz ciepłą bluzę z wiatrówką. Jest nieźle, ale zaczyna być zimno w stopy. Mijamy Łowicz, a kilka km dalej robimy jedyny skok w bok po gminę. Trasę planowałem bez "zygzaków", ale tutaj zostałaby jedna jedyna niezaliczona gmina. Przed Sochaczewem zatrzymujemy się na stacji, Gabriel pije kawę, ja czuję się wyśmienicie, spać się nie chce, chęć do jazdy jest, super. Zakładam tylko ochraniacze na buty, standardowe rozciąganko, siku i jestem gotów. Niestety tak dobrze nie będzie, Gavek ma spory kryzys, który będzie się ciągnął przez większość drogi. Słabo. Po cichu liczyłem na jazdę na kole, wszak chłopak ma dużo mocniejszą łydę ode mnie. Nicto, trzeba się do sytuacji dostosować. Mijamy Sochaczew, Żelazową Wolę i jedziemy pustą DW898 w stronę stolicy. W Zaborowie kilka minut na przystanku, zasnąć się nie dało, a jest zbyt zimno aby dłużej siedzieć. Zauważam, że cały czas jedziemy przez zabudowania, sześćdziesiąt km od Sochaczewa do Warszawy można praktycznie pokonać nocą bez latarki, cała trasa jest oświetlona ulicznymi latarniami.

Zaraz po wjeździe do stolicy kolejny postój na stacji. Biorę hot-doga, odwiedzam kibelek i czekam na kolegę który próbuje zasnąć przy stoliku. W środku jest za ciepło, wychodzę na zewnątrz, aby potem nie było szoku termicznego. W końcu ruszamy, spania nie było, teraz powinno być trochę lepiej, bo podczas miejskiej jazdy coś się dzieje i nie jest tak monotonnie. Trasę ustaliłem tak, aby miasto objechać skrajem i wyjechać w Markach, więc w większości prowadziła ona po DDRach wzdłuż Modlińskiej i Toruńskiej. Trzy plamy w postaci Marek, Zielonki i Kobyłki zaliczone. Zatrzymujemy się w ogródku przy barze, budzik na 20 minut, ale znowu zimno i zaczynający się uliczny zgiełk nie daje pospać. W Wołominie zastaje nas świt, a za miastem temperatura spada do 3 stopni, brrrr. Jedzie mi się przyzwoicie, spać się nie chce, a przecież to powinien być czas kryzysu. Kolejny postój pod wiatą na telefon i batonika, Gabriel odżył trochę gdy poczęstowałem go pewnym proszkiem (może to dlatego u mnie kryzysu ze snem nie było?) W Jadowie przerwa na śniadanie, miałem ochotę na jogurt z drożdżówką, ale w sklepie nic nie było, zadowoliłem się więc bułką z kiełbasą. Wjeżdżamy na DK 50, do tej pory było spokojnie, tutaj jest straszny ruch, dobrze że to tylko kilka kilometrów.

Rośnie temperatura, ale wraz z nią wzmaga się wiatr, będzie ciężko, ale tego się przecież spodziewałem. Gdy stanęliśmy na przystanku aby się trochę rozebrać czuję się tak, jakbym miał ze cztery stówy w nogach, a to nawet jeszcze nie połowa trasy. Po głowie chodzi mi powrót pociągiem z Knyszyna, ale musielibyśmy mocno jechać żeby na niego zdążyć. Taka jazda kończy się niestety tym czego się obawiałem, sygnałem wysłanym z kolana - "uważaj, jak tak dalej będzie to zacznie boleć". No cóż, czeka mnie kawałek kolejnej nocy na trasie...W Ceranowie drugie śniadanie, złożone z 3 pączków, dostarczone kalorie od razu przełożyły się na szybszą jazdę, ale długiego przebiegu nie zrobiliśmy, ledwie kilkanaście km do Ciechanowca. Ciągniemy walcząc z wiatrem do Tykocina, ładne miasteczko, sporo turystów. Mnie dopada teraz Morfeusz, kiedyś ten moment musiał nadejść, zjadam coś słodkiego w bidon wlewam litr coli - musi wystarczyć. Do jazdy napędza fakt, ze od Knyszyna będę miał wiatr w plecy, do Prostek wyjedzie po mnie Gosia, a w samym miasteczku zaplanowaliśmy postój na kebsa.

Biorę średniego, to chyba najlepszy Kebab jaki jadłem, odwiedzam to miejsce często będąc przejazdem. Objadłem się fest, żegnamy się i każdy jedzie w swoją stronę. Dobre jest to, że jestem coraz bliżej do domu, jedzie się lekko, w zasadzie trójka z licznika nie schodzi. Przed Grajewem jest ze 3-4 km zdartego asfaltu, porządnie mnie tam wytelepało, musiałem się też zatrzymać aby się ubrać. Z Gosią spotykam się zaraz za miastem, jestem już tak wypruty, że odpuszczam jazdę opłotkami przez Kopijki i Wiśniowo i ciśniemy dalej krajówką. Bliższe prawdy jest to że to żaba ciśnie, a ja siedzę na kole jadąc już na autopilocie. Jeszcze tylko kilka kilometrów i w końcu ciepły domek, gorący prysznic i piwo. Odpływam gdy tylko przykładam głowę do poduszki.

Bardzo fajna trasa, pomijając krótki odcinek pięćdziesiątki i trochę dziurawych dróg w okolicach Kosowa Lackiego. Warszawa i jej przedmieścia przejechana nocą, sprawnie i bez problemów. Bałem się o kolano, w zasadzie cały czas jest bez zmian, gdy tylko jest większy wysiłek zaczyna się protest, zabolało ze 3-4 razy po drodze. Na plus świetne samopoczucie nocą i rano, aż dziwne że wcale spać się nie chciało, za to cały przeżyty dzień przed startem spowodował zwiększone zmęczenie samą jazdą. To jednak nie jest dobry pomysł tłuc się daleko pociągiem po czym wsiadać nocą na rower, szczególnie na tak długiej trasie. Zaliczone kolejne gminy, zgodnie z planem w tym roku jeżdżę na szosie dotąd, dokąd się da.



zaliczone gminy 24: Łódź, Nowosolna, Stryków, Dmosin, Głowno (teren miejski), Głowno (obszar wiejski), Kocierzew Południowy, Nowa Sucha, Kampinos, Leszno, Stare Babice, Izabelin, Marki, Ząbki, Kobyłka, Klembów, Tłuszcz, Jadów, Łochów, Stoczek, Miedzna, Szepietowo, Nowe Piekuty, Wysokie Mazowieckie (obszar wiejski)
Kategoria >300


Dane wyjazdu:
526.50 km 0.00 km teren
24:36 h 21.40 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

MRDP Etap 2

Poniedziałek, 21 sierpnia 2017 · dodano: 28.08.2017 | Komentarze 1

PK 7. Narewka. godz. 8.06

Budzik dzwoni o 6tej, wstaję wypoczęty i powoli zaczynam zbierać się do drogi. Ubrania nie doschły, trzeba zakładać mokre, a to nie jest komfortowe. Chłopaki strasznie się ociągają, stoję gotowy i czekam. Kolejny raz...pół godziny tu, pół godziny tam...W sumie to dałem ciała, mogłem w tym czasie nasmarować łańcuch, który o sobie przypomniał chwilę po wyjeździe. Staję w jakimś sklepie, strasznie słabo zaopatrzony, więc ciągniemy do Narewki. Tutaj śniadanie - drożdżówka z jogurtem, chałka na drogę i smarowanie zardzewiałego po wczorajszym deszczu łańcucha.

PK 8. Siemiatycze. godz. 12.38

Zaraz po wyjeździe zaczynam czuć lewe kolano, pod sklepem porozciągałem się, ale tym razem pomaga tylko na chwilę. Zastanawiam się o co chodzi. Jechałem sporo poniżej swoich możliwości, zero forsowania, jedyne co mi do głowy przychodzi to wczorajszy zimny deszcz. Trzeba będzie coś wymyślić, bo jak tak dalej pójdzie, to nic dobrego z tego nie będzie. Robi się ciepło, zaczynam przesychać - całkiem fajnie, tylko wieje w pysk. Prędkość Mariusza bardzo spada, próbuje wieźć Go na kole, ale słabo się to udaje. Chyba widzi On moją minę, bo po chwili pada temat ewentualnego rozdzielenia się. Opcja wydaje się być słuszna, ale postanawiam jechać dalej i poczekać co będzie potem. Nie chcę forsować tempa ze względu na kolano, póki co idzie mniej więcej zgodnie z planem. 

PK 9. Terespol. godz. 16.11

Stajemy pod Biedronką, grubsze zakupy, w międzyczasie rozbieram się bo zrobiło się ciepło. Smaruję kolano ketanolem, bo nie jest dobrze. Nad nami krążą chmury, zaraz za Bugiem trafiamy na pierwsze opady. Chwila na przystanku, założyłem kurtkę, ale pokropiło tylko troszkę. Przemykamy między chmurami, trafiamy na płynące ulicami potoki, ale szczęśliwie obrywamy tylko skrajami chmur. Jedzie się przyjemniej, wiatr jest raczej sprzyjający, więc i morale wzrosło. Z rozpiski jesteśmy miej więcej tam, gdzie być powinniśmy, tylko to kolano... Rozciąganie pomaga dosłownie na kilka minut, a nie będę przecież co chwila się zatrzymywał.

PK 10. Zosin. godz. 1.26

Stajemy na obiad, knajpę znalazłem w telefonie podczas jazdy. Kupuję butelkę coli, kładę się na ziemi i roluję pasmo biodrowo-piszczelowe. Czy pomoże? Nie wiem, ale warto spróbować. Jemy żurek, który żurku nie przypomina, ale jest smaczny. Potem dokładka, więc znów sporo czasu nam uciekło. Z pełnymi brzuchami jedzie się fajnie, ale zaraz za miastem trafiamy na większy opad a przy okazji na Stanisława. Spory kawałek razem przegadaliśmy. Wiedziałem że będą tutaj wstrętne drogi, ale tak jak na północy sporo się zmieniło od mojej ostatniej tu wizyty. Kilkunastokilometrowy odcinek GreenVelo i sporo nowych asfaltów. W Sławatyczach pitstop pod sklepem, próbuję rozciągać się w inny sposób. Pomaga, ale także tylko na jakiś czas. Kolano ćmi, a przy jakiejkolwiek górce lub szybszej jeździe zaczyna boleć. Staram się nie myśleć co będzie potem - jadę tylko do drugiego zaplanowanego noclegu. W końcu znajduję patent - całkowite wyprostowanie nogi. Pomaga na krótko, dwie, trzy minuty, ale nie wymaga schodzenia z roweru. Dobre i to. Końcówka dziurawa, (choć myślałem że będzie gorzej), chwilę jedziemy z Ryśkiem i Rafałem. Krótki stop na SMS i smarowanie

PK 11. Radymno. 11.33

Kilka km dalej mamy Orlen, wizja kawy i hot-doga dodaje sił. Jarek mówi, że rozmawiał z żoną i kawałek za Hrubieszowem mamy Bar, otwarty w nocy. Jest zimno, znów poniżej 10 stopni, do tego chce mi się spać. Przed oczami mam gorący rosołek i jakieś pierogi, ta wizja napędza do jazdy... Bar jest. Raczej restauracja. Taka przy hotelu... Drzwi otworzyła nam Pani gdy zadzwoniłem, ale jedyne co możemy dostać to kawa/herbata. Wkurw sięga stratosfery. Już mi się nawet spać nie chce, a muliło mnie nieźle kilka minut wcześniej. Wyciągam zimową czapkę i rękawiczki, dobrze że nie wyrzuciłem ich z bagażu, przydały się bardzo. Przed nami fragment hopek, momentami trzeba było się przyłożyć i niestety kolano o sobie przypomina. Jadę, nie ma wyjścia, rozum coraz częściej podpowiada, że nic z tego nie będzie. W końcu mamy stację w Tomaszowie Lubelskim, zaległa kawa z hot-dogiem stawiają mnie na nogi. Ruchliwa krajówka, dalej sporo górek, dalej prostowanie kolana przynosi chwilową ulgę. Spotykamy kolejny raz Daniela, widać że mu nie idzie, ale nie daje tego po sobie poznać. Wychodzi słonko, a ja zaczynam spadać z roweru. Spać się chce niesamowicie, muszę walczyć o to aby nie mrugać, bo się potem powieki nie chcą odkleić. Mariusz ma podobnie, szukamy przystanku i na kilka chwil siadamy na ławeczce. Chyba udało się mózg zresetować, bo gdy ruszyliśmy było lepiej. Rozmawiamy na temat tego co dalej, plan dojechania do Komańczy zaczyna wydawać się mało realny. Trochę dziur na koniec i długo oczekiwane Radymno.

Koniec.

Na horyzoncie ciemne chmury nad Przemyślem, z relacji wynika że nieźle tam leje, a my właśnie mijamy przydrożny bar. Trzeba skorzystać, bo i tak w Przemyślu chcieliśmy coś zjeść. Podczas posiłku postanawiamy dociągnąć tylko do Ustrzyk Dolnych, będzie ponad stówa obsuwy według planu, ale uda się uniknąć wieczornego deszczu. Rezerwuję nocleg, zostało niewiele, ale wiem że teraz wszystko się rozstrzygnie. Dojeżdża Jarek, chwilę z Nim pogadaliśmy i ruszamy sami. Po burzy nie ma już śladu, za to zrobiło się gorąco, mam wrażenie w ciągu kilku minut temperatura wzrosła z 10 stopni. Spory ruch w mieście, zaczynają się górki. Nie jest dobrze, bo kolano czuję teraz już cały czas, nie pomagają żadne zabiegi z prostowaniem nogi. Pierwszy raz poczułem też ostrzejszy ból, ehh, nie wróży toto nic dobrego. Mariusz zostaje sporo z tyłu, jadę sam i dumam co robić. Nie jest w sumie jeszcze najgorzej, ale sensu dalszej jazdy chyba nie ma, samo się nie naprawi. Postanawiam dociągnąć do noclegu, odpocząć i zobaczyć co będzie dalej. Jak będzie źle to zjadę na pociąg i wrócę do domu. 

Za miastem czekam na Mariusza, który dojeżdża i mówi że siadło mu kolano. WTF??? Jest źle i odpuszcza. Nie miałem w planach poddać się już teraz, ale to chyba dobra okazja. Blisko na pociąg i nie zaoram kolana na amen. Szybka kalkulacja za i przeciw, argumenty za wycofem przeważają, piszę więc SMS i wracamy do miasta. Jazda z kontuzją miałaby sens gdyby do mety zostało, 200, 300, czy nawet 500 km, ale 2000... bez sensu.

Podsumowanie.

Od kilku dni nic innego nie robię tylko myślę o tej decyzji. Nie żałuję, bo dziś, prawie tydzień po czarnym wtorku w Przemyślu nadal mam problem z kolanem. Robiłem dwie lekkie jazdy i obie kończyły się bólem mocniejszym niż ten podczas trasy. Oczywiście pozostaje niedosyt, tyle przygotowań i ...kupa. Zebrałem sporo doświadczeń, jak po każdej trasie, wiem co zrobiłem źle, co można poprawić. Maraton jest naprawdę ekstremalny. Chyba największym problemem jest limit czasu i ciągle tykający zegar, nie cierpię jazdy pod tak wielką presją. Startowałem z myślą zmieszczenia się w limicie, gdybym od początku miał jechać turystycznie (12-14 dni) to strategia byłaby zupełnie inna. No ale kontuzji nie da się zaplanować....Pogoda była wredna, mnie ominęły góry i fatalne warunki. Wspominając ubiegłoroczny BBT już przed startem zakładałem że "choćby skały srały - w górach w deszczu nie jadę". Życie i zdrowie ważniejsze, wyszłaby turystyka...

Czy wystartuję za 4 lata? Jak na razie - nie. Moja forma spada z roku na rok, zmieścić się w limicie na styk może by się udało. Zakładając że znów kolano nie padnie i będzie dużo lepsza pogoda. Gdy zasypiałem na rowerze przed oczyma miałem serię tegorocznych wypadków, wszystkie miały miejsce na tego typu imprezach. Znowu - Życie i zdrowie ważniejsze. Dochodzi do tego brak frajdy z samej jazdy, ciągłe gapienie się na licznik i liczenie, liczenie, liczenie. Trzeba znać swoje miejsce w szeregu, za słaby jestem na takie wyczyny. Byłem, sprawdziłem i przekonałem się że to faktycznie najtrudniejszy maraton w Polsce, do tego z czysto sportowym podejściem. Ja sportowcem nie jestem. Turystycznie? Tak. Jeśli taka kategoria powstanie.




zaliczone gminy - 8: Hajnówka (teren miejski), Oleszyce, Wielkie Oczy, Laszki, Radymno (obszar wiejski), Radymno (teren miejski), Orły, Żurawica.
Kategoria >300, zawody