KATEGORIE

Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi dodoelk z miasta Ełk. Przejechałem 189391.06 kilometrów w tym 4539.60 w terenie. Moja średnia prędkość 20.60 km/h
Więcej o mnie. GG: 5934469


odwiedzone gminy



baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy dodoelk.bikestats.pl

Archiwum bloga


it outsourcing
Dane wyjazdu:
526.50 km 0.00 km teren
24:36 h 21.40 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

MRDP Etap 2

Poniedziałek, 21 sierpnia 2017 · dodano: 28.08.2017 | Komentarze 1

PK 7. Narewka. godz. 8.06

Budzik dzwoni o 6tej, wstaję wypoczęty i powoli zaczynam zbierać się do drogi. Ubrania nie doschły, trzeba zakładać mokre, a to nie jest komfortowe. Chłopaki strasznie się ociągają, stoję gotowy i czekam. Kolejny raz...pół godziny tu, pół godziny tam...W sumie to dałem ciała, mogłem w tym czasie nasmarować łańcuch, który o sobie przypomniał chwilę po wyjeździe. Staję w jakimś sklepie, strasznie słabo zaopatrzony, więc ciągniemy do Narewki. Tutaj śniadanie - drożdżówka z jogurtem, chałka na drogę i smarowanie zardzewiałego po wczorajszym deszczu łańcucha.

PK 8. Siemiatycze. godz. 12.38

Zaraz po wyjeździe zaczynam czuć lewe kolano, pod sklepem porozciągałem się, ale tym razem pomaga tylko na chwilę. Zastanawiam się o co chodzi. Jechałem sporo poniżej swoich możliwości, zero forsowania, jedyne co mi do głowy przychodzi to wczorajszy zimny deszcz. Trzeba będzie coś wymyślić, bo jak tak dalej pójdzie, to nic dobrego z tego nie będzie. Robi się ciepło, zaczynam przesychać - całkiem fajnie, tylko wieje w pysk. Prędkość Mariusza bardzo spada, próbuje wieźć Go na kole, ale słabo się to udaje. Chyba widzi On moją minę, bo po chwili pada temat ewentualnego rozdzielenia się. Opcja wydaje się być słuszna, ale postanawiam jechać dalej i poczekać co będzie potem. Nie chcę forsować tempa ze względu na kolano, póki co idzie mniej więcej zgodnie z planem. 

PK 9. Terespol. godz. 16.11

Stajemy pod Biedronką, grubsze zakupy, w międzyczasie rozbieram się bo zrobiło się ciepło. Smaruję kolano ketanolem, bo nie jest dobrze. Nad nami krążą chmury, zaraz za Bugiem trafiamy na pierwsze opady. Chwila na przystanku, założyłem kurtkę, ale pokropiło tylko troszkę. Przemykamy między chmurami, trafiamy na płynące ulicami potoki, ale szczęśliwie obrywamy tylko skrajami chmur. Jedzie się przyjemniej, wiatr jest raczej sprzyjający, więc i morale wzrosło. Z rozpiski jesteśmy miej więcej tam, gdzie być powinniśmy, tylko to kolano... Rozciąganie pomaga dosłownie na kilka minut, a nie będę przecież co chwila się zatrzymywał.

PK 10. Zosin. godz. 1.26

Stajemy na obiad, knajpę znalazłem w telefonie podczas jazdy. Kupuję butelkę coli, kładę się na ziemi i roluję pasmo biodrowo-piszczelowe. Czy pomoże? Nie wiem, ale warto spróbować. Jemy żurek, który żurku nie przypomina, ale jest smaczny. Potem dokładka, więc znów sporo czasu nam uciekło. Z pełnymi brzuchami jedzie się fajnie, ale zaraz za miastem trafiamy na większy opad a przy okazji na Stanisława. Spory kawałek razem przegadaliśmy. Wiedziałem że będą tutaj wstrętne drogi, ale tak jak na północy sporo się zmieniło od mojej ostatniej tu wizyty. Kilkunastokilometrowy odcinek GreenVelo i sporo nowych asfaltów. W Sławatyczach pitstop pod sklepem, próbuję rozciągać się w inny sposób. Pomaga, ale także tylko na jakiś czas. Kolano ćmi, a przy jakiejkolwiek górce lub szybszej jeździe zaczyna boleć. Staram się nie myśleć co będzie potem - jadę tylko do drugiego zaplanowanego noclegu. W końcu znajduję patent - całkowite wyprostowanie nogi. Pomaga na krótko, dwie, trzy minuty, ale nie wymaga schodzenia z roweru. Dobre i to. Końcówka dziurawa, (choć myślałem że będzie gorzej), chwilę jedziemy z Ryśkiem i Rafałem. Krótki stop na SMS i smarowanie

PK 11. Radymno. 11.33

Kilka km dalej mamy Orlen, wizja kawy i hot-doga dodaje sił. Jarek mówi, że rozmawiał z żoną i kawałek za Hrubieszowem mamy Bar, otwarty w nocy. Jest zimno, znów poniżej 10 stopni, do tego chce mi się spać. Przed oczami mam gorący rosołek i jakieś pierogi, ta wizja napędza do jazdy... Bar jest. Raczej restauracja. Taka przy hotelu... Drzwi otworzyła nam Pani gdy zadzwoniłem, ale jedyne co możemy dostać to kawa/herbata. Wkurw sięga stratosfery. Już mi się nawet spać nie chce, a muliło mnie nieźle kilka minut wcześniej. Wyciągam zimową czapkę i rękawiczki, dobrze że nie wyrzuciłem ich z bagażu, przydały się bardzo. Przed nami fragment hopek, momentami trzeba było się przyłożyć i niestety kolano o sobie przypomina. Jadę, nie ma wyjścia, rozum coraz częściej podpowiada, że nic z tego nie będzie. W końcu mamy stację w Tomaszowie Lubelskim, zaległa kawa z hot-dogiem stawiają mnie na nogi. Ruchliwa krajówka, dalej sporo górek, dalej prostowanie kolana przynosi chwilową ulgę. Spotykamy kolejny raz Daniela, widać że mu nie idzie, ale nie daje tego po sobie poznać. Wychodzi słonko, a ja zaczynam spadać z roweru. Spać się chce niesamowicie, muszę walczyć o to aby nie mrugać, bo się potem powieki nie chcą odkleić. Mariusz ma podobnie, szukamy przystanku i na kilka chwil siadamy na ławeczce. Chyba udało się mózg zresetować, bo gdy ruszyliśmy było lepiej. Rozmawiamy na temat tego co dalej, plan dojechania do Komańczy zaczyna wydawać się mało realny. Trochę dziur na koniec i długo oczekiwane Radymno.

Koniec.

Na horyzoncie ciemne chmury nad Przemyślem, z relacji wynika że nieźle tam leje, a my właśnie mijamy przydrożny bar. Trzeba skorzystać, bo i tak w Przemyślu chcieliśmy coś zjeść. Podczas posiłku postanawiamy dociągnąć tylko do Ustrzyk Dolnych, będzie ponad stówa obsuwy według planu, ale uda się uniknąć wieczornego deszczu. Rezerwuję nocleg, zostało niewiele, ale wiem że teraz wszystko się rozstrzygnie. Dojeżdża Jarek, chwilę z Nim pogadaliśmy i ruszamy sami. Po burzy nie ma już śladu, za to zrobiło się gorąco, mam wrażenie w ciągu kilku minut temperatura wzrosła z 10 stopni. Spory ruch w mieście, zaczynają się górki. Nie jest dobrze, bo kolano czuję teraz już cały czas, nie pomagają żadne zabiegi z prostowaniem nogi. Pierwszy raz poczułem też ostrzejszy ból, ehh, nie wróży toto nic dobrego. Mariusz zostaje sporo z tyłu, jadę sam i dumam co robić. Nie jest w sumie jeszcze najgorzej, ale sensu dalszej jazdy chyba nie ma, samo się nie naprawi. Postanawiam dociągnąć do noclegu, odpocząć i zobaczyć co będzie dalej. Jak będzie źle to zjadę na pociąg i wrócę do domu. 

Za miastem czekam na Mariusza, który dojeżdża i mówi że siadło mu kolano. WTF??? Jest źle i odpuszcza. Nie miałem w planach poddać się już teraz, ale to chyba dobra okazja. Blisko na pociąg i nie zaoram kolana na amen. Szybka kalkulacja za i przeciw, argumenty za wycofem przeważają, piszę więc SMS i wracamy do miasta. Jazda z kontuzją miałaby sens gdyby do mety zostało, 200, 300, czy nawet 500 km, ale 2000... bez sensu.

Podsumowanie.

Od kilku dni nic innego nie robię tylko myślę o tej decyzji. Nie żałuję, bo dziś, prawie tydzień po czarnym wtorku w Przemyślu nadal mam problem z kolanem. Robiłem dwie lekkie jazdy i obie kończyły się bólem mocniejszym niż ten podczas trasy. Oczywiście pozostaje niedosyt, tyle przygotowań i ...kupa. Zebrałem sporo doświadczeń, jak po każdej trasie, wiem co zrobiłem źle, co można poprawić. Maraton jest naprawdę ekstremalny. Chyba największym problemem jest limit czasu i ciągle tykający zegar, nie cierpię jazdy pod tak wielką presją. Startowałem z myślą zmieszczenia się w limicie, gdybym od początku miał jechać turystycznie (12-14 dni) to strategia byłaby zupełnie inna. No ale kontuzji nie da się zaplanować....Pogoda była wredna, mnie ominęły góry i fatalne warunki. Wspominając ubiegłoroczny BBT już przed startem zakładałem że "choćby skały srały - w górach w deszczu nie jadę". Życie i zdrowie ważniejsze, wyszłaby turystyka...

Czy wystartuję za 4 lata? Jak na razie - nie. Moja forma spada z roku na rok, zmieścić się w limicie na styk może by się udało. Zakładając że znów kolano nie padnie i będzie dużo lepsza pogoda. Gdy zasypiałem na rowerze przed oczyma miałem serię tegorocznych wypadków, wszystkie miały miejsce na tego typu imprezach. Znowu - Życie i zdrowie ważniejsze. Dochodzi do tego brak frajdy z samej jazdy, ciągłe gapienie się na licznik i liczenie, liczenie, liczenie. Trzeba znać swoje miejsce w szeregu, za słaby jestem na takie wyczyny. Byłem, sprawdziłem i przekonałem się że to faktycznie najtrudniejszy maraton w Polsce, do tego z czysto sportowym podejściem. Ja sportowcem nie jestem. Turystycznie? Tak. Jeśli taka kategoria powstanie.




zaliczone gminy - 8: Hajnówka (teren miejski), Oleszyce, Wielkie Oczy, Laszki, Radymno (obszar wiejski), Radymno (teren miejski), Orły, Żurawica.
Kategoria >300, zawody



Komentarze
wilk
| 14:45 środa, 30 sierpnia 2017 | linkuj Mówi się trudno, na poważne kontuzje nie ma mocnych i czasem trzeba umieć powiedzieć pas, pod koniec gór można było próbować, na początku to już rzeczywiście sensu nie miało. Przygotowani byliście dobrze, ale i to nie zawsze wystarczy. Co do pogody - nie była wcale taka zła, poza wielkim deszczem drugiego dnia już wcale źle nie było, opady raczej dość krótkie, chwilami zimno. Natomiast warunki wietrzne sporo lepsze niż 4 lata temu co ma odzwierciedlenie w wynikach, też ledwie jeden dzień dochodzący do upału, koło 30 stopni, w pozostałe często idealne temperatury; tak więc ogólnie jak na sierpień dobre warunki. Dzięki dobrym wiatrom ludzie w końcówce byli w stanie osiągnąć limit z pozycji niemal beznadziejnych.

IMO ciężko, bardzo ciężko jest robić to w parze, znacznie częściej się na tym traci niż zyskuje. Początek jest bardzo ważny, bo trzeba nadrobić kilometry i w miarę na świeżo wykorzystać do końca swój potencjał, bo po 3 dniach już i tak jedzie się bardziej z wytrzymałości. Na takich maratonach jazda na kole kończy się po 300-400km, później to już jedynie wsparcie psychiczne, natomiast często też spore straty na punktach w porównaniu do jazdy indywidualnej. A w górach tempo bardzo trudno pogodzić, nawet tak zgrane pary jak Hipki jechały dalej osobno.
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa ludzi
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]