KATEGORIE

Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi dodoelk z miasta Ełk. Przejechałem 189391.06 kilometrów w tym 4539.60 w terenie. Moja średnia prędkość 20.60 km/h
Więcej o mnie. GG: 5934469


odwiedzone gminy



baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy dodoelk.bikestats.pl

Archiwum bloga


it outsourcing
Wpisy archiwalne w kategorii

>300

Dystans całkowity:32631.63 km (w terenie 201.00 km; 0.62%)
Czas w ruchu:1290:35
Średnia prędkość:25.28 km/h
Maksymalna prędkość:74.52 km/h
Suma podjazdów:29533 m
Maks. tętno maksymalne:172 (92 %)
Maks. tętno średnie:147 (79 %)
Suma kalorii:188822 kcal
Liczba aktywności:66
Średnio na aktywność:494.42 km i 19h 33m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
524.00 km 0.00 km teren
17:47 h 29.47 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Kórnicki Maraton Turystyczny 2020

Sobota, 1 sierpnia 2020 · dodano: 03.08.2020 | Komentarze 3

Kilka godzin przed wyjazdem Gosia dowiaduje się, że niestety nie może jechać, nie dostanie wolnego z pracy. Jacierpiedolę. Patrzę w rozkład kolejowy, dojechać i wrócić się da, ale szans na kupienie biletu na rower dzień przed wyjazdem w wakacyjny weekend nie ma. Zostaje dojazd autem, tak jak planowaliśmy, ale będę musiał jechać sam, prawie pięć stów w jedną stronę. Nie spodziewając się sukcesu piszę na FB ogłoszenie o wolnym miejscu startowym i możliwości dowozu na maraton. Odzywa się Darek, jest na wakacjach nad morzem i ma ze sobą rower, gdyż do Stegny właśnie nim dojechał. Pozostaje zorganizować to czego kolega ze sobą nie ma i ustalić miejsce spotkania na Ostródę, jemu blisko, a mi mniej więcej po drodze. Dojazd koszmarny, przed Olsztynem wypadek, jadę objazdami po wioskach, potem piątkowe korki w mijanych miastach i kolejne dwa wypadki po drodze już przed Poznaniem. Na miejsce docieramy po 18tej. Pozostaje oporządzić rowery, zrobić małe zakupy i miło spędzić czas przy piwku i kiełbasce na rozmowach na mniej lub bardziej rowerowe tematy.

Noc jak zwykle słabo przespana, budziłem się przy każdym przejeżdżającym pociągu, dodatkowo wiadomo - inaczej się śpi w swoim łóżku, inaczej na materacu. Niemniej jednak budzę się wypoczęty, nie jest źle, kawa i wielki kawał ciasta na śniadanie, ostatni rzut oka na rower i wyposażenie i można startować. Znów prawdopodobnie wziąłem ze sobą więcej niż potrzeba, ale jak się potem okazało było warto. Startujemy z Darkiem, który na numerze startowym ma napisane "Małgorzata" w pierwszej grupie, jest tutaj też Mario, Kurier na tandemie, Hans na poziomce i Marzena. Sprawnie do Kórnika, tam fotka pod balonem, odliczanie czasu do startu ostrego i....poszli. 

Grupa się dzieli szybko, siedzę komuś na kole kilka minut, daję zmianę i gdy chcę z niej zejść widzę że za mną jest tylko Darek. Pogoda dla mnie idealna, słonko i 17 stopni, jest wręcz lekko chłodno za sprawą północnego wiatru. Choć jest on przeciwny, na szczęście nie jest zbyt mocny, a przyjemnie chłodzi. Chwilę jedziemy z Kurierem, a niedługo potem dochodzi nas mocna trzyosobowa grupa w której jest Krzysiek. Pytam się Darka czy jedziemy z nimi, odpowiedź jest twierdząca, więc szybkie spawanie i mamy darmowe +10 do prędkości przez jakieś 15 kilometrów. Odpadamy od tego zdecydowanie zbyt szybkiego dla nas peletonu i na chwilę zbaczamy z trasy zaliczyć gminę miejską Wągrowiec, nadkładając jedynie jakieś 3 kilometry. Przejeżdżamy przez uroczą Noteć, na horyzoncie widać że czeka nas wyjazd z doliny i może być ostro. Tak też jest, podjazd trzyma koło 8%, lewe kolano momentalnie zaczyna protestować, pięknie - 137 km na liczniku i miałby to być koniec jazdy? Na całe szczęście na równym przechodzi, muszę uważać w dalszej części trasy. Powoli robi się ciepło, woda w bidonach się kończy, trzeba stanąć zatankować. Oprócz wody biorę jeszcze puszkę coli, zbliża się czas na drugą kawę, poza tym nie wyobrażam sobie jazdy rowerem bez zimnej coli :) Mija nas parę osób, kawałek dalej spotykamy Tomka który ma awarię (urwaną linkę) ale twierdzi że do punktu dojedzie, a przed samym punktem dochodzimy dwóch uczestników którzy niedawno nas wyprzedzili. Po drodze po głowie chodził mi schabowy z mizerią, pomyliłem się niewiele, zamiast ogórków jest surówka z kapusty. Dojeżdża Andrzej, szybko, bo startował grubo po nas, zabieramy się razem nim z Bartkiem. Miałem tutaj odbić po kolejną gminę, aby dziur po drodze nie zostawiać, ale widać że kroi się sensowna ekipa do jazdy, więc odpuszczam.

Ruszamy powoli, obiad był obfity, ciężko znowu wejść na obroty. Andrzeja łapią skurcze, co jest pokłosiem zbyt mocnej jazdy na początku, dobrze że zabrałem ze sobą SaltStick-i zabezpieczając się właśnie przed odwodnieniem. Zaczyna się najładniejszy fragment trasy, dużo lasów, sporo jeziorek i trochę hopek. Łagodne 2-3 procentowe wchodzą dobrze, ale gdy gradusów jest więcej przełączam się na tryb młynka i wciągam dupę na szczyty z kadecją koło setki. Raz tylko sprawdziłem co będzie gdy spróbuję pojechać mocniej i więcej już nie testowałem odporności kolan, lepiej wjechać na końcu peletonu niż potem żałować. Prognozy wieściły w tym rejonie jakieś 25 stopni,  ale sporo leśnego cienia daje wytchnienie, maksymalną temperaturę jaką widziałem na liczniku była 28 stopni. Przed Połczynem musimy stanąć na uzupełnienie płynów, sok pomidorowy, kolejna cola i drożdżówka. Oczywiście obowiązkowe rozciąganie i chwila odpoczynku. Do punktu niedaleko, mijamy Połczyn-Zdrój, jeszcze dwie dyszki i meldujemy się na drugim PK. Pyszna zupa, kolejna cola, dłuższa chwila odpoczynku, wizyta w toalecie niestety nie zakończona sukcesem, wzdęty brzuch dowiozę niestety aż do mety. Jedzenie było pyszne, z tym że było go mało, odwrotnie niż poprzednio (to znaczy tam też było smaczne, tylko za dużo). Ustalamy następny postój na Orlen w miejscowości Człopa, przed nami jakieś 90 kilometrów, do grupy dołączył kolejny mocny zawodnik -  Tomek.

Jest jeszcze parę górek po trasie, miejsca są urocze, ale ruch na południkowo położonej DW177 jest bardzo duży. Podjazdy odpuszczam tak jak Andrzej, dobrze że chłopaki czekają i jedziemy wspólnie. Grupa jest dla mnie trochę za mocna, nie ma na szczęście takiej różnicy jak tydzień temu w Parczewie, spokojnie na kole dam radę się utrzymać, ale moje zmiany są wyraźnie dużo słabsze. Docieramy w końcu na stację już w szarówce, kolejna próba w toalecie, rozciąganie, zapiekanka i tradycyjnie na noc rozrabiam red speed'a. Postanawiam nie ubierać się jeszcze, rękawki które w dzień miały za zadanie ochronę przed słońcem mam nadzieję zabezpieczą mnie teraz przed nadchodzącym chłodem. Kolejny przelot to 80 kilometrów do Sękowa.

Poza tym że jest ciemno żadnych zmian nie ma. Prędkość w zasadzie na podobnym poziomie jak poprzednio, zrobiło się płasko więc już się grupa nie rozrywa. Mogę określić ten kawałek jako nudnawy, bo poza uciekającymi kilometrami nic się nie dzieje. Systematyczne przesuwanie się do przodu i wypad na koniec, ot kolarskie rzemiosło. Brzuch coraz bardziej dokucza, mam nadzieję zjeść coś niesłodkiego, bo od batoników i ciastek robi mi się już niedobrze. Przy drodze jest stacja Total, stajemy tutaj, bo na Orlen musielibyśmy odbić trochę z trasy. Niestety nie ma nic na ciepło, nie mam już nawet ochoty na colę, sprzedawca proponuje mi paluszki lub chipsy - tak, to jest coś na co w sumie mam ochotę, choć wcześniej o tym nie pomyślałem. Już kilka razy zdarzało mi się jeździć na smażonych ziemniakach w charakterze paliwa, nigdy nie było źle. Siedzimy stosunkowo krótko, do mety niedaleko, nie ma co zwlekać.

Ostatni fragment podobny do poprzednich, jedyna różnica to dużo gęstsza zabudowa, wszak jedziemy przez podpoznańskie miejscowości. Kilometry jak zawsze w końcówce schodzą dużo wolniej niż na początku, może dlatego że zbyt często zerka się na licznik. Momentami zaczyna być zimno, szczególnie przy zbiornikach wodnych, mogłem się jednak na ostatnim postoju ubrać... Do mety docieramy jeszcze przed świtem (3.35), z bardzo dobrym czasem, którego sam na pewno bym, nie wykręcił. Tak jak ostatnio byłem raczej hamulcowym w tej grupie.

Szkoda że nie było Gosi, to miała być jej impreza tego sezonu. Fakt że wszystko wyglądałoby wtedy zupełnie inaczej, dużo wolniej i wtedy byłby to dla mnie maraton TURYSTYCZNY, jak wskazuje jego nazwa. Od strony organizacyjnej nie ma żadnych zarzutów, to jedna z najlepiej zorganizowanych imprez w kalendarzu, więc nie dziwi fakt że miejsca rozchodzą się błyskawicznie jak ciepłe bułki. Sama trasa także na dobrym poziomie, dużo lasów, jezior cieszących oko i pagórków na pojezierzach Drawskim i Krajeńskim. Kolejny raz mam problemy jelitowe, w poprzednich latach nigdy mi się to nie zdarzało, tak samo muszę nadal uważać z kolanem. Zostały 3 tygodnie do startu w głównej imprezie w tym dziwnym roku, forma jakaś tam jest, trzeba uważać żeby nie przesadzić na początku. Dobrze że nie mam żadnych założeń ani żadnych planów, nie jadę na poprawę wyniku, ot co ma być to będzie. Na przyszły rok pozostaje jeszcze poszukiwanie nowego siodełka, teraz przed wyjazdem już nie będę żadnych eksperymentów robił.













Zaliczone gminy +26: Kleszczewo, Kostrzyn, Pobiedziska, Kiszkowo, Skoki, Wągrowiec (obszar wiejski), Wągrowiec (teren miejski), Budzyń, Margonin, Szamocin, Wysoka, Krajenka, Barwice, Wierzchowo, Człopa, Wieleń, Lubasz, Wronki, Ostroróg, Szamotuły, Kaźmierz, Duszniki, Buk, Stęszew, Mosina, Puszczykowo. 
Kategoria >300, zawody


Dane wyjazdu:
507.02 km 0.00 km teren
16:50 h 30.12 km/h:
Maks. pr.:59.40 km/h
Temperatura:22.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1817 m
Kalorie:17913 kcal

PIĘKNY WSCHÓD 2020

Sobota, 25 lipca 2020 · dodano: 27.07.2020 | Komentarze 0

Gdy wracałem do domu z pracy przypomniałem sobie, że przed startem chciałem spróbować kinesiotapingu. Tylko czy uda się ogarnąć temat na ostatnią chwilę? Dzwonię - można. Z rowerami na dachu dojeżdżamy do fizjoterapeuty i 5 minut później ruszamy w trzystukilometrową podróż. Dojeżdżamy autem po 18tej, jest już sporo ludzi, chwila rozmowy z Robertem Janikiem, szybkie rozbicie namiotu i idziemy na imprezę. Na miejscu kilka znajomych osób, Radek z Elą i Kurier z poznaną właśnie Patrycją. Makaron, piwko, chwila rozmowy, potem przenosimy się do bazy i około 22giej idziemy spać. Wiedziałem że się nie wyśpię porządnie i tak też było, budziłem się ze sto razy, ale po wstaniu jestem w miarę wypoczęty. Czasu mam full, niespieszne śniadanie, start Gosi na trasie 250 km chwilę po 7mej, potem dalsze powolne szykowanie się do drogi.

W grupie nie ma nikogo znajomego, nicto, nic przed startem nie zakładam, mam nadzieję że uda się w jakiś peleton wpasować. Czuć że będzie ciepły dzień, damy radę, bardziej martwię się o kolana, bo wiem że tutaj spokojnej jazdy swoim tempem na pewno nie będzie. Grupa jest całkiem niezła, jest z kim jechać i wcale nie ma przesadnie mocnego tempa. Świetny asfalt do Radzynia Podlaskiego, potem długi i prosty jak strzała przelot DK63 (tej samej która jest niedaleko mnie i którą dosyć często jeżdżę na trasie do Giżycka), tutaj mamy fragment z wiatrem. Prognozy głosiły słaby wiatr z północy, ale ktoś się mocno pomylił, bo wieje mocno z zachodu. W kilku zacienionych miejscach jest sporo wody, nad ranem w Parczewie było słychać grzmoty, więc to tutaj była nocna burza. Dochodzi nas kolejna grupa, sporo od naszej mocniejsza, łączymy się w niemałe stadko i docieramy wspólnie na pierwszy PK, zlokalizowany w Międzyrzeczu Podlaskim pod wyciągiem narciarskim. Rozciąganie, drożdżówka, bidony, książeczka, toaleta, a jakoś specjalnie w biegu tego nie robiłem i ... wszyscy stoją. WTF ?? Pogadać przyjechali? 

Zabieram się z pierwszą ruszającą grupą, jest nas sporo - jakieś 8 osób. Wiem że będzie to ciężki odcinek, 80 km w wiatrem wiejącym w pysk i temperaturą powyżej 30 stopni. Jazda 38 km/h pod ten zachodni wiatr to zdecydowanie nie moja bajka, w grupie jest kilka takich osób, ale też takie których tempo jazdy mi odpowiada. Całe szczęście peletonik się rozerwał i do kolejnego punktu w Żelechowie dojeżdżamy już trochę spokojniej, choć i jak dla mnie także zbyt szybko. Zeszło tutaj znowu sporo czasu, jazda z dziewczynami zdecydowanie mi odpowiadała, ale znowu na postojach moi towarzysze tracą masę czasu. Sam stałem tutaj ponad 20 minut, gdybym wiedział że tyle to będzie trwało, ruszyłbym wcześniej. Zabieram się z pierwszą startującą ekipą - co ma być to będzie.

Kolejny odcinek był całkiem przyjemny, szczególnie gdy skręciliśmy bardziej na południe jadąc wzdłuż Wisły. Wiatr już nie daje się tak mocno we znaki, jest też chyba ciutkę chłodniej, przynajmniej takie mam wrażenie. Na każdym z dotychczasowych odcinków wypijałem wszystko do dna, schodziło 1,8L na 80-kilometrowe odległości pomiędzy PK. Jadę z nastawieniem na coś niesłodkiego w końcu, a i zimną colą bym nie pogardził. Marzenia się ziszczają, dostajemy ryż z mięsem, jest też także zimna cola. Znowu schodzi długo, ale przynajmniej można było chwilę w chłodku posiedzieć. Kontaktuję się z Gosią, ma jeszcze 60 km do mety, niestety jest wykończona, słońce ją wymordowało.

Ruszamy dalej tą samą ekipą, najedzony i wypoczęty. Super. To entuzjastyczne nastawienie jednak bardzo szybko się kończy, bo zaczynają się podjazdy. Nie ma nic nadzwyczajnego w jeździe pod górę, ale trzymanie tempa grupy szybko odbija się na kolanach. Dodatkowo nic po drodze nie jadłem, bo byłem najedzony po obiedzie, do kolejnego punku nie daleko, a na nim kolejny obiad. Niestety kończy to się spektakularną bombą, wciągam żela i końcowe 15 kilometrów do punktu dokręcam już sam. Tym razem spaghetti, kawa i chwila odpoczynku. Podczas rozciągania się łapią mnie skurcze, oho - może być ciekawie. Wlewam w siebie jeszcze izotonika, kieszonki wypycham żelami i czas ruszać na kolejny fragment - teraz na wschód, mam nadzieję że wiatr nie ucichnie, jak to często bywa po zmroku.

Nie ma już długich podjazdów, a te które są jadę na lekko na młynku, jeśli zostanę to trudno, będę jechał sam. Czuć pomagający wiatr, koledzy mnie nie zostawili, na płaskim jest w porządku, ale standardowo gdy muszę włożyć większy wysiłek lewe kolano protestuje. Miałem nadzieję że plastrowanie rozwiąże ten problem, jednak jak widać jego przyczyna leży gdzie indziej, a ja nie mogę jej znaleźć. Znaczy się mogę i umiem - jeździć tempem emeryta :) Może w końcu trzeba się pogodzić z tym że już bliżej niż dalej ? Po zmroku w oddali widać migające światełko, taki "zajączek" zawsze dodaje +1 do prędkości. Szybko go nie doszliśmy (piszę doszliśmy, choć to żadna moja zasługa, ja tu raczej jestem hamulcowym), bo na drodze stanął zamknięty przejazd kolejowy, ale w końcu się udało. Okazuje się że to chłopak z bardzo mocną dziewczyną i do kolejnego punktu w Żółkiewce docieramy wspólnie. Po drodze miałem mocne postanowienie zrolować obydwa uda, wiem że to pomaga w domu, w trasie kilka razy do tej pory próbowałem i nigdy spektakularnych efektów (takich że puści i będzie można zapomnieć) nie było. Może tym razem się uda? Niestety okrągła jest tylko butelka od małej niegazowanej wody, zbyt miękka, ale z braku laku... Faktycznie bolało mało. Zmuszam się do zjedzenia bułki, wypijam całą butlę OSHEE i zmieniam potówkę na długi rękaw.

Przed startem zastanawiałem się czy brać w ogóle dużą podsiodłówkę, czy wystarczy mała na dętki i klucze. Dochodzę jednak do wniosku, że na wadze roweru aż tak bardzo mi nie zależy i dodatkowy kilogram różnicy wielkiej nie zrobi, a po drodze zawsze lepiej jest mieć niż nie mieć. Zmieniam także rękawiczki i to w zasadzie jedyne rzeczy które były mi potrzebne po drodze, choć bez rękawiczek bym się obył, a długi rękaw z powodzeniem zastąpiłaby wiatrówka. Przed nami długi nocny odcinek. Czy rolowanie coś pomogło? Nie wiem, raczej niewiele. Jest praktycznie tak jak wcześniej, w zależności od tego kto jest aktualnie na zmianie, czasami dobrze, czasami coś czuję. Czas mija całkiem szybko, nie ma typowej dla nocnej jazdy zamuły, do kolejnego punktu w Łęcznej docieramy przed 2gą. Nie ma co się rozsiadać, został już rzut beretem do mety, choć i tak zeszło jakieś 20 minut.

Chłopaki rwą się do przodu, teraz już mam postanowienie, że gdy będzie za szybko po prostu zostanę. Tak się też dzieje, jakoś w połowie dystansu czwórka odjeżdża, zostaję z tyłu z dziewczyną i chłopakiem i wspólnie docieramy do mety. Niestety wyglądało to tak, że dawała Ona pięciokilometrowe zmiany z prędkością 30 km/h a ja 2-3 kilometrowe z prędkością 25 km/h. Na niebie widać już pierwsze zorze na wschodzie, a na łąkach mgiełki. Skończyliśmy na szczęście gdy temperatura była jeszcze przyzwoita, najmniejszą wartością jaką widziałem było 12 stopni.

Najważniejsze że w końcu pękła pięćsetka w tym roku, moja forma nie zachwyca, choć wydolnościowo spokojnie dałem radę. Do tej pory najlepiej wychodziłem wtedy gdy jechałem w słabszej grupie, gdy jechałem poniżej swoich możliwości. Podobnie jak teraz było na ubiegłorocznym brevecie bieszczadzkim, z tym że tam było dużo gorzej i musiałem z jazdy zrezygnować, tutaj na szczęście nie przesadziłem. Czy tejpy pomogły - nie wiem, nie mam zdania. Po dniu odpoczynku i chłodzeniu (zamrożonym zielonym groszkiem) jest w porządku, nie czuć zupełnie nic. Podczas wyjazdu testowałem także nowe spodenki. Jest lepiej niż we wszystkich pozostałych, ale niestety nie ma rewelacji - chyba zbyt dużo się po nich spodziewałem, dużo gorzej jest niestety jechać w nich na lemondce. Przed kolejnym wyjazdem opuszczę trochę dziób siodełka, może będzie lepiej, za to na pewno większy ciężar pójdzie na ręce. Jeśli to nie pomoże to w przyszłym roku trzeba będzie przetestować inne siodełka, choć z drugiej strony ciągle zastanawiam się czy nie rzucić tego wszystkiego w cholerę i się na turystykę nie przestawić...

      
  
        

Zaliczone gminy +7: Żelechów, Sobolew, Gorzków, Krasnystaw (obszar wiejski), Krasnystaw (teren miejski), Rejowiec (obszar wiejski), Rejowiec Fabryczny (teren miejski)

Kategoria >300, zawody


Dane wyjazdu:
478.26 km 0.00 km teren
18:04 h 26.47 km/h:
Maks. pr.:52.92 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2575 m
Kalorie:15365 kcal

Tour de Warmia & Mazury, w najkrótszą noc w roku.

Środa, 24 czerwca 2020 · dodano: 25.06.2020 | Komentarze 2

Na pięćsetkę czaiłem się już od długiego czasu, trzy tygodnie temu byłem już do wyjazdu spakowany, ale odpuściłem ze względu na burze. Ostatnie dni również z mocno niepewną aurą, a ryzykować w taką pogodę nie będę. Kilka już miałem w życiu spotkań z porywistymi wiatrami, łamanych kilka metrów ode mnie konarów i zdmuchnięcia z drogi, losu kusić nie zamierzam więcej. Wreszcie jest możliwość, trasa ustalona już wcześniej, ale chyba trzeba będzie się do wiatru dostosować.

Ma wiać mocno z NE, czyli kierunek boczno-sprzyjający, a im szybciej skończę tym się mniej będę męczył w końcówce. No i pytanie co z kolanami? Cały czas mam z nimi problem, może nie jakiś poważny, jeździć się da, ale co będzie na dłuższym wyjeździe? Wychodzę wcześniej z pracy, wieje solidnie, ale niestety znów jest gorąco.

Start przed południem, nie cisnę jakoś specjalnie mocno, ot korzystam ze wsparcia wietrzyka. Droga do Giżycka przejechana dziesiątki razy, rzadko jestem tutaj w takich godzinach, ruch jest bardzo duży. Uspokaja się w drodze na Kętrzyn, kilometry lecą szybko, tak jak woda z bidonów, co 5 km garmin przypomina o napiciu się - świetna sprawa. W Kętrzynie tym razem inaczej, jadę wzdłuż torów omijając koszmarną drogę dla rowerów, jestem pod zamkiem, szkoda że jest komunikacyjny szczyt. Jest ciepło, ale nie ma tragedii, idzie wytrzymać. Równo na setce trafiam na otwarty sklep, zimna woda, zimna cola i jadę dalej. Droga upływa pod znakiem incydentów z autami, wszystkim się kuźwa spieszy, nie można poczekać pięciu sekund na bezpieczne warunki do wyprzedzania. Spokojniej się robi na 513, bardzo lubię tędy jeździć, droga świeżo po remoncie, a godzina już taka że sznurkiem przestali jeździć.

W bidonach wyschło, w Godkowie odwiedzam stację, pić się chce strasznie, bo ostatnie kilometry to sklepowa pustynia i trzeba było oszczędzać. Piwo, cola i tankowanie do pełna na drogę. Wreszcie powoli zaczyna spadać temperatura, przy 23 stopniach człowiek zaczyna żyć :) Mijam Pasłęk i wbijam na (chyba) najlepszą drogę dla rowerów w Polsce - starą siódemkę. Kolarzy sporo - aut zero. Wzdłuż S-ki jadę aż do Olsztynka, po drodze mam zachód słońca, Ostródę i Kanał Elbląski. Droga wygodna, ruch aut żaden, temperatura w końcu zjechała poniżej 20 stopni - super. Jedyny przykre obrazki to zamknięte przydrożne bary, efekt otwarcia nowej drogi na którą przeniósł się ruch, nieciekawie to wygląda.

W Olsztynku robię dłuższa przerwę, piję kawę, zjadam kanapkę i chwilę odpoczywam. 300 km w nogach, czuć już zmęczenie, a wiem że końcówka będzie ciężka. Jak zawsze na noc robię sobie do picia redspeed'a, mam nadzieję że tym razem też nie będzie problemów z zasypianiem, bo to moja pierwsza noc na rowerze w tym roku. Lubię ten odcinek, za dnia jest tu pięknie, sporo uroczych jeziorek i ponad sto kilometrów lasu praktycznie non stop. Nocą wygląda to inaczej. Jadę środkiem, bo jest zupełnie pusto jeśli chodzi o pojazdy mechaniczne, za to wielki ruch żywych stworzeń. Lisy, zające, pełno jeleniowatych i dzików, a to tylko to co widziałem, bo wiele więcej ruchów było poza trasą. Szelest liści i łamanych gałązek w zupełnej ciemności - wielokrotnie skakało mi ciśnienie :) 

Tak jak się spodziewałem, jedzie się ciężko, wiatru na szczęście prawie nie ma, włącza się tylko na chwilę co jakiś czas. Całe szczęście. Kilometry niestety znikają powoli, wychodzi już zmęczenie i fakt że nocka na rowerze ma swoje prawa, zawsze jedzie się wolniej niż w dzień. Jest to najkrótsza noc w roku, ciemno zrobiło się dobrze po 22-giej, około 2-giej na niebie pierwsze zorze, a po 3-ciej jest już szarówka, da się jechać bez świateł. Ostatni przystanek to Orlen w Rucianym-Nidzie, jest już jasno, na łąkach trochę mgiełek, temperatura przyzwoita. W zasadzie przez cały czas jadę w tym samym ubraniu, nie było potrzeby się przebierać, tak więc zupełnie bez potrzeby wiozę ze sobą tobołek. Ostatnie kilometry to mozolne ich odliczanie, w końcu odezwały się kolana, do tej pory było w porządku, dobrze że wieje lekko, przynajmniej tyle dobrego.

Docieram o 7mej do domu, po drodze myślałem o dekrętce do równych pięciu stówek, ale nie chce mi się. Na imprezie pojechałbym bez problemu, bo bym musiał, a tak - po co? Cieszę się że w końcu udało się przejechać to co powinienem zrobić pod koniec kwietnia, dwa miesiące temu.  Obawiałem się kolan i niestety na ostatnich kilometrach już je czułem, tak jak wcześniej, nie jest to ból, raczej dyskomfort. Utrzymuje się on także przez kilkanaście godzin po jeździe. Tak chyba ten rok będzie do końca wyglądał...

                   
Kategoria >300


Dane wyjazdu:
348.50 km 0.00 km teren
14:33 h 23.95 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Podlasie. Tatarska Jurta.

Sobota, 23 maja 2020 · dodano: 24.05.2020 | Komentarze 0

Sam nie jechałem (choć pewnie kilka razy by się udało), bo wycieczkę na tatarskie jedzenie miałem obiecaną szanownej małżonce. Wreszcie się udało, pozostało ustalić plan. Ja muszę w końcu pyknąć przynajmniej trzy stówy, Gosi to zdecydowanie za dużo na dzień dzisiejszy, więc posiłkujemy się podwózką pociągiem.

Budzik na 2.30, o 3.00 ruszam. Na niebie już brzask, wiatr którego miało nie być wcale jest mocno odczuwalny i widoczny na jeziorze. Zimno, trochę mgieł przy zbiornikach wodnych, kawałek cieplejszego otoczenia w Grajewie, a potem zjazd z każdą chwilą. Za Rudą wstaje słońce, staję nad Biebrzą w gęstej mgle na fotkę i kolejne już sikanie, na termometrze -1. Mgieł już dalej nie ma, temperatura rośnie powolutku, z każdym kilometrem bliżej Białegostoku rośnie też ruch samochodowy. Staję na czwarte już sikanie, chyba przeziębiłem pęcherz tymi czterema godzinami zimnicy. Docieram na dworzec z myślą o kawie, bo zostało trochę czasu do przyjazdu pociągu, ale jest on nadal w remoncie, obsługa podróżnych odbywa się w kontenerach. Nicto, napiję się wody z bidonu. Dwadzieścia minut wygrzewam się na słońcu, wreszcie przyjemnie, można się przebrać do jazdy w cieplejszych warunkach.

Dociera Gosia, wsiadamy na rumaki i jedziemy do centrum. Kiedyś spędziłem tu sporo czasu, sporo rzeczy się zmieniło, na pewno wypiękniały odnowione kamienice. Wyjeżdżamy w kierunku Supraśla, tutaj też nowa droga i naprawiona asfaltową rowerówka. W Supraślu byłem wielokrotnie, nie kręcimy się, ot tylko rut okiem. Fajną, choć już trochę podniszczoną drogą przez Puszczę Knyszyńską docieramy do Majówki i mamy przed sobą 40 km DK65 do granicy w Bobrownikach. Wiatr według prognoz miał być minimalny z kierunków zmiennych, tak też w sumie jest, tyle że mam wrażenie iż ciągle jest niesprzyjający. Po drodze Królowy Most z kultowego filmu, misiaków z suszarką nie było, było za to kilka fajnych hopek. Pamiętam tutaj gigantyczne kolejki do granicy, dzisiaj to "tylko" 4 kilometry. Wredna szutrówka do Łużan w dużej części zamieniła się na piękny gładki asfalt, zostało jedynie 2,5 km, ale widać że prace trwają więc to tylko kwestia czasu. Docieramy wreszcie do miejsca docelowego - Tatarskiej Jurty.

Dwa lata temu był tutaj pożar, w starym obiekcie nie byłem, jedynie tędy przejeżdżałem. Zamawiamy obiad, deser i kawę, wszystko było naprawdę pyszne - polecam, a sam na pewno jeszcze zajrzę, bo choć jadę tę trasę po raz czwarty, czy piąty nadal mnie tutaj ciągnie. Podczas godzinnej przerwy trochę marznęliśmy, siedzimy w cieniu a mocno wieje, czas się ruszyć. W Krynkach objeżdżamy słynne rondo, nawigacja pokazuje - "piątym zjazdem na Jurowlany", wszystkich zjazdów jest 12. Gładkie asfalty, zero ruchu, dookoła mnóstwo pagórków i tereny nieskażone jakimkolwiek przemysłem. Lasy, pola, małe wymierające wioski, piękna drewniana architektura, którą można znaleźć tylko tutaj. Po prostu inny świat. 

Skończyła się woda, dobrze że zaraz jest Kuźnica, bo w mijanych wsiach nie ma żadnych sklepów. Piwo bezalkoholowe wlewam w siebie na raz, poprawiam colą i drożdżówką i z pełnym brzuchem ruszamy dalej. Pogoda jest w miarę łaskawa, niecałe 20 stopni, słońce delikatnie zamulone więc nie grzeje, a wiatr skutecznie chłodzi. Ciągle wieje w pysk. Odzywa się niestety prawe kolano, z nim był spokój od lutego, ale w sumie spodziewałem się, że na tym wyjeździe wyjdą wszystkie zdrowotne dolegliwości. Rozciąganie trochę pomaga, podjazdy robię na młynku i jakoś to idzie. Gosia już mocno zmęczona, trzeba zrobić kolejną przerwę na odpoczynek i coś do zjedzenia. Siadamy na ławce w parku w Lipsku, cola, buława i ustalamy że następny przystanek robimy pod Zygmuntem, małymi kroczkami łatwiej głowę oszukać.

Na drodze spory ruch, kolana czuję na przemian, raz prawe, raz lewe, całe szczęście las daje jako taką osłonę przed wiatrem. Po godzince z hakiem siadamy pod Zygmuntem, chwila odpoczynku z lodami w ręku. Została końcówka, jeżdżony dziesiątki razy odcinek z Augustowa, pod koniec nawet wiatr w końcu umilkł, jakby nie mógł tego zrobić wcześniej. Zmęczony przesadnie nie jestem, nie było forsownego tempa, dużo szybciej pojechałem samotny początek, niż fragment pokonany razem. Poza kolanami, które jakoś mocno nie dokuczały (po prostu dawały o sobie znać), wszystko w jak najlepszym porządku, szkoda że po zimowej przerwie znowu się do dłużej jazdy trzeba przyzwyczajać. Muszę chyba coś zmienić w ustawieniach, znaleźć w końcu przyczynę tych dolegliwości, chyba że po prostu "ten typ już tak ma"...


1 2 3 4 5 6
7
8 9 10 12 11

13 14


Kategoria >300, z Gosią


Dane wyjazdu:
325.00 km 0.00 km teren
12:30 h 26.00 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

kolejne nocne zbieranie gmin

Sobota, 10 sierpnia 2019 · dodano: 12.08.2019 | Komentarze 2

Zapowiadał się wolny weekend, nic nie musiałem robić, nigdzie być, można było porowerować. Tylko gdzie? Planów pełna szuflada, ale trzeba się dopasować do pociągów tam i z powrotem oraz oczywiście do pogody. Po co się pchać w deszcz czy przeciwny wiatr kiedy nie muszę? Padło na trasę dojazdu na tegoroczny zlot. którą odpuściłem ze względu właśnie na pogodę. Stałem już wtedy w domu w butach ze spakowanym rowerem w ręku... Jak mówi przysłowie "co się odwlecze..." Trasę lekko modyfikuję, tak aby skończyć w Łebie i zostawić sobie jedną nadmorską gminę. Mam ochotę tutaj podskoczyć jeszcze, na spokojnie, terenowym rowerem i przede wszystkim poza sezonem. 

Ruszam prosto z pracy na pociąg, droga do Olsztyna mało przyjemna bo straszny tłok, wszyscy ciągną do lub z Giżycka, potem już luźniej więc można się w końcu wyciągnąć. Próbuję trochę podrzemać ale wychodzi to średnio. Obserwuję radar, w okolicy jest spora burza, ale jest szansa że pójdzie lekko bokiem. Zakładam na wszelki wypadek skarpety wodoodporne i długi rękaw. W Tczewie jest sucho i trochę za ciepło na mój ubiór, odbijam po gminę Trąbki Wielkie i szukam jakiegoś przystanku. Znajduję go dopiero w Nowej Karczmie, zdejmuję skarpety bo w stopy parzy, przy okazji można się porozciągać. Chwilę dalej zaczyna się mokry asfalt, w Kościerzynie jest bardzo mokro, potem znów więcej suchego. Parująca z pól i asfaltu wilgoć powoduje duże zamglenia, do tego mocno oślepiają przejeżdżające samochody. Przed Bytowem znów bardzo mokro, w mieście staję tylko na fotkę ładnie podświetlonego zamku. Wiatr lekki ale cały czas kręci, raz pomaga raz przeszkadza, mgły powoli ustępują na szczęście. Kolejne odbicie po Dębnicę Kaszubską i w końcu zaplanowana przerwa na Orlenie.

Sporo podpitych młodzieńców, a sprzedaż z okienka, biorę więc tylko wodę i kanapkę i zwijam się czym-prędzej. Kawałek dalej staję schować telefon bo zaczyna kropić, spadło ledwie kilka kropel na szczęście. Około pierwszej godziny zrywa się w końcu zapowiadany mocny południowo-zachodni wiatr, więc przeprawę do Sławna mam dosyć ciężką. Jadę DK6, ale nie ma dramatu, wszak jest środek nocy. Po skręcie w kierunku Darłowa trochę ulgi, ale im bliżej do miasteczka tym mocniej pada. Całe szczęście jest Orlen, stawać na nim nie planowałem, ale zawsze to kawałek dachu i będzie można pomyśleć co dalej. Odwiedzam kibelek a po wyjściu widzę że nie pada, nie ma co marudzić, do Ustki zostało jakieś 40 km. Wiatr bardziej południowy, więc nie oddał tego co niedawno zabrał. Droga jest w remoncie, co chwila wahadła, ale przed Ustką było kilka fragmentów bez asfaltu, więc mocno się rower upieprzył. 

Gdyby było jaśniej pojechałbym nad morze, a tak wypiłem tylko kawę na malutkim Usteckim Orleniku i mus jechać dalej. Robi się coraz jaśniej, mnie dopada kryzys. Mijam Słupsk, wskakuję znów na szóstkę, łańcuch rzęzi, a niby popychającego wiatru nie czuję wcale. Staję zmienić okulary, bo już słonko wysoko, kiedy przypominam sobie o tym że przecież mam ze sobą smar. Trochę lepiej, bo ciszej przynajmniej, ale czuję się zupełnie bez siły. Od Wicka funkiel nówka droga, w zeszłym roku były tu remonty, jadę piękną asfaltową DDRką kupując po drodze bilet przez telefon. Zajeżdżam nad morze, dzwonię do domu i odpoczywam kilka minut. Całkiem przyjemnie gdy jeszcze nie ma tłumów i słychać tylko krzyk mew i szum fal. Niestety przydarzył się mały wypadek, oparty o kamień rower upadł na piasek tak niefortunnie że pękł zawieszony na nim kask. Szkoda.

Drobne zakupy na drogę i męczące oczekiwanie na pociąg bo muli niesamowicie. Droga powrotna z przygodami. Udało się trochę przysnąć w pociągu do Gdyni, potem zaczęło się ciekawie. W Tczewie jakiś długi postój, zerkam w telefon, bo nikt nic nie ogłasza, wyczytałem że postoimy dłużej, bo za Prabutami jest zerwany drut. Widzę że na sąsiednim peronie stoi regio do Olsztyna ale przez Elbląg, rzutem na taśmę na niego dobiegłem. Bardzo przyjemny kierownik załatwił z dyspozytorem że regio do Ełku na nas poczeka (4 osoby z unieruchomionego) i do domu dotarłem na czas. Styrany jak koń po westernie....

W końcu mam dość takiego zbierania gmin, w formule ruszania po pracy, nocnej jazdy i całodziennego powrotu. Jest to zupełnie nieefektywne i do tego bardzo drogie. Czekam na paczkę z zamówionym namiotem i lekkim materacykiem i zobaczę jak to da się rozmieścić na rowerze.Dokupić trzeba będzie sakwy albo dużą torbę w trójkąt i od przyszłego roku jeździć na przedłużone o dzień lub dwa weekendowe zbieranie. 

Jestem za to bardzo miło zaskoczony brakiem jakichkolwiek !!!! sygnałów z obu kolan. Będę zatem kontynuował jazdę w nakolannikach, rozciągał ścięgna za kolanami i katował się na wałku.

IMG-20190811-080428832-HDR

MVIMG-20190811-080944800

20190811065455

20190811070230

20190810214142


Zaliczone gminy + 23: Skarszewy, Trąbki Wielkie, Liniewo, Lipusz, Bytów, Borzytuchom, Kołczygłowy, Trzebielino, Dębnica Kaszubska, Kobylnica, Sławno (obszar wiejski), Sławno (teren miejski), Malechowo, Darłowo (obszar wiejski), Darłowo (teren miejski), Postomino, Ustka (obszar wiejski), Ustka (teren miejski), Słupsk (obszar wiejski), Słupsk (teren miejski), Damnica, Potęgowo, Łeba.
Kategoria >300


Dane wyjazdu:
545.70 km 0.00 km teren
23:33 h 23.17 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Kórnicki Maraton Turystyczny

Sobota, 3 sierpnia 2019 · dodano: 06.08.2019 | Komentarze 0

Ruszamy z pierwszej grupy, zaraz po starcie nierówny asfalt i z uchwytu wypada Garmin. Gdy dojeżdżamy na rynek w Kórniku naklejam taśmę na uchwyt i od tej pory jest OK. Startujemy spokojnie, nie ma co szarżować, wiem że Gosia bardzo często mocno zaczynała, a po tym płaciła za to skurczami. Trzeba dodać, że formy żadnej, od ostatniej trzysetki minęły 2 miesiące, a po drodze były raptem dwie setki.

Dołączamy się na chwilę do szybszych grup, odpuszczając w porę, gdy robiło się jej za szybko. Zajeżdżamy do toalety na stacji paliw, przy okazji woda i zimna cola. Jest nieźle, wiatr popycha, nie jest gorąco, bo na niebie sporo chmur, Gosia wygląda dobrze, a moje kolana milczą. W Trzeboszu zbaczamy na chwilę rzucić okiem na ładny pałac, mijamy Wąsosz i kawałek dalej znów robimy krótką pauzę pod sklepem na odpoczynek i kolejną zimną colę. Niedaleko stąd do pierwszego punktu z jedzeniem, w Karczmie przy Klasztorze Cystersów, na którym dostajemy pyszne pierogi. Posiedzieliśmy niecałe pół godzinki i trzeba ruszać dalej.

Przed startem zaplanowałem sobie 4 skoki w bok po gminy, zaraz mam pierwszy z nich, po Środę Śląską. Dobrze że to tylko kilkaset metrów bo nawierzchnia była koszmarna, ale zawsze może być gorzej, bo gdy wróciłem na główną gonić małżonkę natknąłem na się chamski bruk. Bomba. Od tych nierówności poluzował mi się uchwyt na telefon (Garmina ma Gosia) Niestety mocowanie jest na TORX, a klucza takiego ze sobą nie mam. Nicto, chowam telefon do kieszeni i za Jaworzyną Śląską znów urywam się Gosi, bo w planie jest  gmina Świdnica. Po drodze sporo warsztatów samochodowych, ale pora już taka że wszystko zamknięte. Gdy wracam na trasę widzę na poboczu dostawczaka, który mijał mnie chwilę temu, pytam chłopaka czy nie ma może przypadkowo ze sobą narzędzi. Chwilę pogrzebaliśmy w skrzynce i voilà - znaleziony. Ruszam z kopyta już z trasą przed oczami gonić małżonkę, którą spotykam chwilę dalej pod sklepem. Kolejna cola i ruszamy, zaczynają się góry.

Początkowo łagodnie i z przerwą na zaporze na Bystrzycy, potem piękna wąska droga w górę. Było gdzie się zmęczyć, czekam na Gosię, która niestety momentami musi rower prowadzić. Na szczycie widzę, że ma dość. Kawałek zjazdu i znowu w górę. Nie jest już tak stromo, ale żona zupełnie nie ma siły, odpoczywamy chwilę, potem już jej nie zostawiam i gdy Ona maszeruje ja idę obok. Znów kawałek w dół i ostatni fragment wspinaczki. Pojawiają się skurcze, więc trzeba łyknąć saltstick'a, i powolutku toczymy się do góry. W nagrodę piękny dłuuuuugi zjazd, bardzo przyjemny i bezpieczny, bo bez dużych nachyleń. Znów zostawiam Gosię samą i ruszam żwawym tempem w stronę Bielawy. Szybko tam, szybko z powrotem i szybko na drugą michę do Dzierżoniowa. Pyszna zupa w chrupiącym chlebie, do tego kawa i toaleta. Nadchodzi noc, ale postanawiamy na razie się nie ubierać.

Przed nami Ślęża i przełęcz Tąpadła, kiedyś już tu byłem i pamiętam że było dosyć ciężko, ale wtedy to była końcówka górskiej trasy. Tym razem idzie nieźle, nawet Gosia po odpoczynku wjechała z uśmiechem na twarzy. Na szycie przebieralnia, ja nadal postanawiam jechać na krótko (dziwne toto, bo zazwyczaj zmarźlak byłem - może to przez większą niż dotychczas warstwę tłuszczyku - bo w tym roku mam jakieś 5 kg więcej niż zazwyczaj). Objeżdżamy Wrocław, lokalnymi drogami o różnej jakości, dobrze że tych złe fragmenty nie ciągnęły się długo. Potrzebna jest toaleta, szukamy najpierw na stacji kolejowej ale o północy zamknięta na głucho, dobrze że kawałek dalej jest stacja LOTOS. Trwa przerwa techniczna, 10 minut czekania przed nami, ale za to jest kawa i hot dog. 

Wracamy na trasę. Pogoda super, zupełnie nie jest zimno, wiatru prawie wcale, a jeśli już powieje to lekko z boku. Mnie się spać nie chce zupełnie, ale Gosia zasypia, robimy więc 10 minut drzemki. Zaraz potem ja ruszam po 4tą gminę, więc jest szansa trochę pojechać szybciej. Przed Trzebnicą super widok na nocny Wrocław. Odpoczynek na przystanku pomógł tylko na chwilę, bo jakąś godzinę później znów trzeba było się zatrzymać. Zaczyna świtać, trwa to długo zanim słonko się zza horyzontu wyłoniło, niedaleko już do kolejnej stacji. Biorę kawę i hot doga, posiedzieliśmy trochę na krawężniku i mus ruszać. Cofam się jeszcze po energetyka, bo czuję że mnie kryzys niedługo tez dopadnie. Tak się tez dzieje, Gosia dzięki słońcu odżyła, a mnie zaczyna mulić. Wciągam mózgojeba i jest lepiej. 

Końcówka była straszna. Dawno mi się tak nie dłużyło, zaczęło się robić ciepło i wietrznie. Ostatnie kilometry centralnie pod wiatr, robimy jeszcze przerwę na lody w Zaniemyślu. Na metę docieramy około 10.30, czyli całkiem przyzwoicie. Jestem zadowolony bardzo z Gosi, że dała radę, choć w górach było naprawdę źle. Noc też była ciężka, tak samo jak końcówka pod mocny wiatr. Rzadko jeździmy razem, bo tempo mamy różne, tym razem od startu do mety wspólnie, bez żadnych zgrzytów.

Jeśli chodzi o mnie, to góry weszły fajnie, choć było kilka momentów gdzie było grubo. Prawe kolano w porządku, natomiast od jakiegoś już czasu czuję jakiś dyskomfort w lewym, nachodzi toto falami, raz jest, raz znika - dziwne. Jechałem na pół gwizdka, poza momentami gdy skakałem w bok, dzięki temu na mecie nie byłem wcale zmęczony, raczej znużony godzinami na rowerze. To była ostatnia impreza ultra w tym roku, ale jako że zdrowie jest mam w planie jeszcze kilka dłuższych wypadów zrobić.

zdjęcia



Zaliczone gminy - 34: Kórnik, Śrem, Krzywiń, Osieczna, Krzemieniewo, Poniec, Bojanowo, Wąsosz, Wińsko, Wołów, Prochowice, Malczyce, Środa Śląska, Wądroże Wielkie, Udanin, Jaworzyna Śląska, Świdnica (obszar wiejski), Świdnica (teren miejski), Walim, Pieszyce, Bielawa, Dzierżoniów, Żórawina, Siechnice, Czernica, Długołęka, Trzebnica, Zawonia, Milicz, Jutrosin, Kobylin, Pogorzela, Borek Wielkopolski, Dolsk.
Kategoria >300, z Gosią


Dane wyjazdu:
398.40 km 0.00 km teren
14:07 h 28.22 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Brevet Bieszczady. DNF, kolejny raz padło kolano

Sobota, 29 czerwca 2019 · dodano: 02.07.2019 | Komentarze 0

Spokojny poranek, czas leci wolno jak nigdy. Fotka pod remizą i lecimy, startuję w pierwszej grupie. Druga po nas kilka sekund, próbujemy z Andrzejem doskoczyć, bo przeszli obok jak wiatr, ale się nie udało. Grupa spora, około 10 osób, gdy się oglądam Andrzeja nie widzę, gdzieś został z tyłu. Pierwszy PK na stacji z samochodu. Woda, banan, ciacho i w drogę. Za Bochnią z szczycie pierwszej górki haltuje nas policja, ktoś zgłosił że utrudniamy ruch. Noszkur. Była interwencja więc muszą nas spisać, grzejemy się w słońcu kilka minut. Drugi punkt w miejscowości Gromnik, również z samochodu obsługują rodzice jednego z uczestników maratonu. Tutaj trochę dłużej zabawiliśmy, bo w cieniu tak przyjemnie... Zawiązała się grupa sześciu osób z którą spędziłem czas do końca.

Zaczyna się pogórze Ciężkowickie, znane mi z przejazdu w ubiegłym roku (w przeciwnym kierunku), na szczycie w oddali widać Tatry. Warunki są niezłe, wiatr cały czas popycha, asfalty bardzo przyzwoite, ale jak dla mnie tempo nieco za mocne. W Pielgrzymce mamy kolejny przystanek, tym razem z ciepłym jedzeniem i arbuzem. Również chce się tu zostać na dłużej, bo jest tak przyjemnie w cieniu. Nicto trzeba ruszać, bo samo się nie przejedzie przecież. Za Duklą pierwszy wysokoprocentowy podjazd, choć mam  kasetę MTB brakuje mi tchu aby tam wjechać, robię więc dwa krótkie przystanki na zbicie tętna. Jestem kompletnie nieprzygotowany kondycyjnie do tej trasy... Iwonicz-Zdrój to piękna miejscowość, warto tu wrócić i dokładniej się rozejrzeć, bo jadąc szybko w dół wszystko tak szybko przed oczami przebiega. 

Stajemy na Stacji w Rymanowie, woda już schodzi momentalnie, więc trzeba uzupełnić, przy okazji zimna cola. Czuję już trudy trasy, gorąc (choć pewnie na termometrze jest tylko koło 30) i mocne tempo. Kilkukrotnie myślałem żeby odpuścić, ale z drugiej strony szkoda tracić koła i jechać solo. Dochodzą pierwsze sygnały z kolan, ale na razie pomaga rozciąganie ścięgien z tyłu. Podjeżdżamy najwyższy punkt na trasie (626 m.n.p.m) a na zjeździe sygnały są coraz wyraźniejsze. Ocho, muszę uważać. Przed Leskiem kolejny stromy podjazd robiony z dwoma przerwami, oddech krótki, siła w nogach jest, ale serce nieprzywykłe do takiej długiej i intensywnej pracy. 

W Lesku oprócz obiadu proszę obsługę o butelkę na której się roluję, mam nadzieję że to pomoże. Faktycznie początkowo jest dużo lepiej, aż do Izdebek. Piękny zjazd po serpentynach, ale już po pierwszych metrach czuję nie oznaki, ale ból. Zatrzymuję się założyć nogawki, choć jest gorąco, kolanom widać chłód przy dużej prędkości nie służy. W Dynowie czuję się tak jak podczas gminobrania pod Warszawą, lekki ból na zewnątrz i wyczuwalnie przeskakiwanie. Od teraz ostateczny test, zostało 40 km do Rzeszowa. Było dobrze, przez moment przestało wcale, ale po chwili, tak jak wiosną ból przeniósł się pod rzepkę, czyli koniec jazdy. Szkoda jak cholera, bo góry już za nami, dostało ostatnie 200 km względnie płaskiej trasy.

Biję się z myślami co dalej, mógłbym zacisnąć zęby i jechać dalej, ostatecznie mam przecież mocne leki przeciwbólowe. Już przed startem wiedziałem, że to najważniejsza impreza w tym roku, odpuszczam GMRDP, na Grunwald też nie dam rady jechać. Jednak myśl, że przez następne kilka tygodni będę siedział w domu gapiąc się za okno z powodu niemożności jazdy i fakt że muszę być za chwilę sprawny tanecznie ostatecznie przesądza decyzję o rezygnacji. Zostaję na noc w domu Olafa i po odjeździe ostatniego zawodnika jadę autem z Wojtkiem do bazy.

Jak zwykle w przypadku wycofu pozostaje niedosyt i rozdarte serce, przez kilka dni będzie mi z tym źle, ale wiem że decyzję podjąłem słuszną. Następnym razem przed górami muszę więcej potrenować długą jazdę na wysokich obrotach. Po namyśle stwierdzam, że wszystkie ostatnie problemy były właśnie w momencie gdy było zimno. Trzeba będzie rozejrzeć się za nakolannikami i jeździć w nich także latem, żeby nie dopuścić do wychłodzenia kolan.










Zaliczone gminy: Charsznica, Miechów, Radziemice, Pałecznica, Hyżne, Chmielnik, Krasne.
Kategoria >300, zawody


Dane wyjazdu:
339.00 km 0.00 km teren
12:36 h 26.90 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:żwirek

nocne gminy

Środa, 12 czerwca 2019 · dodano: 13.06.2019 | Komentarze 0

Plan ułożony już dawno, doczekał się w końcu realizacji. Było trochę zmian, bo miałem zaczynać w południe w Skierniewicach i bladym świtem wjechać do Warszawy, zaliczając po drodze podwarszawskie gminy. Trasę odwróciłem, stawiając na mały ruch na początku, krajówkę i wojewódzkie nocą i lokalne na koniec. 

Urywam się z pracy, jadę do domu, zmieniam rower i pakuję sakwę. Pociąg mam bezpośredni, ale bez klimy, więc jedzie się słabo. Na Zachodnim kupuję wodę i ruszam DDRami wzdłuż Alei Jerozolimskich, a potem na techniczną wzdłuż S7 i S8. Ruch umiarkowany, sporo kolarzy, ale widać we warszafce nie ma zwyczaju pozdrawiania się na drodze. Spodziewałem się, że będzie goręcej, nie ma biedy, może to za sprawą dosyć mocnego wiatru w twarz. Picia cały czas pilnuję, aby co 5 km pociągnąć z bidonu, zmuszam się także do jedzenia, choć wcale mi się nie chce.

Za Tarczynem staję na chwilę na dosmarowanie tyłka, rozciąganie i włączenie lampki na mruganie. Okazuje się że lampki brak, albo zgubiłem (co jest praktycznie niemożliwe) albo ktoś mi w pociągu ją ściągnął. Nicto. Chwilę dalej przed kołem przeleciała mi sowa i siadła sobie na znaku. Hamuję, zawracam, wyciągam aparat... i... fruuuuuu. Ehh, szkoda bo sowa to rzadki widok. Kawałek DK 50, na szczęście krótko i ruch nie był jakiś straszny, przy drodze jest stacja więc korzystam i kupuję kolejną wodę. Poprzednie 1,5 l starczyło na 80 km. Jeszcze kawałek i zapalam światła, docieram do technicznej wzdłuż S7 i cisnę aż do Białobrzegów. Fotka urzędu gminy, byłem tu w 2014 i 2016 roku. Szybkie odbicie po gminę Stromiec, nawrót i super jazda pustą krajówką - można kręcić sobie środkiem :) Tak jest bezpieczniej gdy wkoło las, ale na tym wyjeździe żadnych odgłosów łamanych patyków dochodzących z lasu nie było. Tylko kotów na nocnych polowaniach masa.Tutaj mam kryzys, zaczyna mnie mulić, spada tempo i chęć jazdy. Przy życiu trzyma mnie wizja kawy i hot-doga i przede wszystkim fakt, że po 7mej rano zacznie się armageddon. Jeśli teraz zamarudzę, zapłacę rano.

Wizja ziszcza się niedługo potem, kupuję także słone paluszki, bo ciastka już nie wchodzą. Odpoczynek się przydał, czuć powracającą moc w nogach, dobrze że stąd będę miał większość na południe, czyli zgodnie z kierunkiem wiatru. Tak się też dzieje, było kilka fajnych porywów wiatru które znacząco przyspieszają, DW728 w całkiem niezłym stanie. Na niebie pierwsze zorze, trochę mgiełek i porannego chłodku.

Ostatnią stówę miałem przejechać lokalnymi drogami przez sady. Większość niestety bardzo dziurawa, tempo siada, coraz częściej pojawiają się myśli o jeździe prosto na pociąg. Najgorsze jest odbicie po gminę Błędów, duży już o tej porze ruch, sporo górek których się wcale nie spodziewałem i uciekający czas. Nie mogę sobie pozwolić na żaden odpoczynek. Był moment w którym jechałem też prawie 50 km/h, kiedy to z otwartej bramy wybiegł wilczur i dobre 100 metrów utrzymywał prędkość ponad 40 km/h. Incydentów z psami znowu było sporo, zdecydowanie powyżej średniej. W końcówce na szczęście sporo lasów, przydaje się choć trochę cienia bo zrobiło się już bardzo ciepło, zaliczam też sklep. Świeżutkie drożdżówki, zimna cola, chciałby się zostać tu na dłużej... Docieram z półgodzinnym zapasem, w sam raz żeby kupić bilet, umyć się i przebrać w coś co nie śmierdzi. Piękny mają tam dworzec, może się jeszcze kiedyś na nim pojawię.

Trasa dała mi w kość więcej niż ostatnia pięćsetka. Pewnie złożyło się na to wiele spraw, jak temperatura, zmęczenie całym dniem, przymus zdążenia na pociąg no i oczywiście brak koła. Nadal mam problem z kolanem, cały czas coś mnie ciągnie gdy mocniej przycisnę. Jechać się da, bo wystarczy chwila rozciągnięcia, na razie nie mam pomysłu co z tym robić, bo samo raczej nie przejdzie. Mam nadzieję że uda się jeszcze w tym roku 2 lub 3 wypady zrobić, ze zmęczeniem po całym dniu pewnie sobie poradzę, ale jazda w takiej temperaturze (gdy nie muszę) jest nie dla mnie.
IMG-20190611-132142088

IMG-20190611-181351286

IMG-20190611-183418538-HDR

20190611215336

20190612032644

IMG-20190612-073630881

IMG-20190612-074346697

IMG-20190612-074336557


Zaliczone gminy: 24 : Raszyn, Michałowice, Nadarzyn, Żabia Wola, Tarczyn, Prażmów, Chynów, Jasieniec, Stromiec, Wyśmierzyce, Radzanów, Przysucha, Rusinów, Gielniów, Drzewica, Odrzywół, Mogielnica, Sadkowice, Regnów, Biała Rawska, Błędów, Kowiesy, Puszcza Mariańska, Bolimów
Kategoria >300


Dane wyjazdu:
561.80 km 0.00 km teren
19:36 h 28.66 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Maraton Podróżnika 2019

Sobota, 1 czerwca 2019 · dodano: 03.06.2019 | Komentarze 2

Ruszam w trzeciej grupie o 8.10. Zaraz po starcie formuje się czwórka, którą jedziemy jakieś 100km. Współpraca układa się, chociaż chyba jest trochę za szybko. Przez początkowe 20-30 km tradycyjny dyskomfort w lewym kolanie, potem przechodzi i do końca utrzymuje się tylko w momentach gdy za mocno przyciskam. Na niebie trochę chmur, które niestety znikają i robi się ciepło. Za ciepło. Na tablicy przy drodze pojawia się "Parczew 20" i jest dokładnie tak, jak podczas zbierania gmin z Jankiem sprzed kilku lat. Asfalty pozostawiają dużo do życzenia. Rozpieprza to jazdę na kole i dotychczasowy porządek, dodatkowo zaczyna mnie boleć głowa, brzuch i mam jadłowstręt. Ocho... skądś to pamiętam.

Dociągamy do Włodawy, bo wcześniej nie było żadnego sklepu i informuję kolegów, że muszę stanąć na dłużej. Big Milk, zimna cola, butelka zimnej wody wylana na głowę i kilka minut odpoczynku pozwoliły wrócić do żywych. Na niebie pojawiły się burzowe chmury, więc jest trochę cienia, nawet trochę pokropiło. Sprawnie dojeżdżamy na punkt żywieniowy, jest pyszny makaron, kawa i kolejna okazja do zdjęcia butów i chwili odpoczynku. Ruszam z Andrzejem który dojechał zaraz po nas, a moi dotychczasowi koledzy z którymi pokonałem dotychczasową trasę lekko zamarudzili. Wyprzedza nas Marcin z żoną Anną, tempo mają zacne, więc podczepiamy swój wagonik. Lajtowo było tylko przez jakąś godzinkę, bo nasza lokomotywa postanowiła zajechać do sklepu. No cóż, i tak było dużo gratisowych kilometrów, teraz trzeba trochę samemu popracować. Dojeżdżają koledzy i kolejny fragment jedziemy razem, z planem postoju na stacji w Bychawie na ubranie się  i uzupełnienie wody przed nocą. Na stację docieramy tylko z Andrzejem, tam zeszło trochę czasu i już po ciemku ruszamy na kolejny etap. 80 km do stacji w Solcu nad Wisłą. Zastanawiałem się kiedy dopadnie mnie kryzys, ale jest zadziwiająco dobrze. Sporą część tego fragmentu przegadaliśmy, więc jakoś szybko poszło, mam już przed oczami wizję gorącej kawy i hot doga. Dwudziestoczterogodzinny sklep okazuje się być zamknięty. Super. Posiedzieliśmy trochę na krawężniku, wody nam wystarczy, do kolejnej stacji jakieś 40 km. Całkiem fajny był kolejny etap, z dobrym podłożem i zacnymi hopkami, siła cały czas jest, spać się nie chce, tylko tyłek już lekko protestuje. W końcu docieramy do Góry Puławskiej, tym razem stacja otwarta,kawa jest, niestety nic na ciepło nie mają do jedzenia. Ehhh, trzeba się zadowolić chipsami bo od słodkiego mam już odruch wymiotny. Końcówka całkiem przyjemna, trochę mgiełek, klimatyczny świt (choć bez zdjęć) i chwilę po 6tej meldujemy się na mecie.

Nie było tak ciężko jak się spodziewałem, myślałem że w gorszym stanie dotrę na metę. W sumie był to sprawdzian  czy w ogóle dotrę na metę i to jak potoczą się dalsze rowerowe plany na ten rok. Jak na teraz to raczej odpuszczam GMRDP, bo z lewym kolanem ciągle jest coś nie tak, a tam ulgowej jazdy nie będzie. Kusi mnie Grunwald, ale tutaj problemem jest czas, bo oprócz roweru jest jeszcze taniec. Ciężko ciągnąć kilka zajęć na raz i na coś się muszę zdecydować. Najważniejsze że szczęśliwie udało się ukończyć, bo było kilka mniejszych i większych zdarzeń na trasie. 





Zaliczone gminy -18: Warka, Góra Kalwaria, Osieck, Pilawa, Parysów, Borowie, Miastków Kościelny, Wola Mysłowska, Fajsławice, Strzyżewice, Józefów nad Wisłą, Chotcza, Przyłęk, Janowiec, Gniewoszów, Kozienice, Głowaczów, Grabów nad Pilicą.
Kategoria >300, z Gosią, zawody


Dane wyjazdu:
300.80 km 0.00 km teren
11:06 h 27.10 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

treningowy (prawie) "kwiatek" pod domem

Środa, 22 maja 2019 · dodano: 23.05.2019 | Komentarze 0

Były dwie opcje. Zaliczyć dojazd do trójmiasta, lub pokręcić się pod domem. Obie trasy to mniej więcej trzy setki, więc tyle ile mi aktualnie potrzeba. Plan dotarcia nad morze wydawał się prosty, gładkie asfalty i przez całą drogę wiatr w plecy, tylko te 6-7 godzin w pociągu w drodze powrotnej... Druga wersja znacznie trudniejsza, ze sporą porcją słabych, bądź bardzo słabych asfaltów i wiatrem który przez sporą część trasy będzie przeszkadzał. Za to mogę dłużej pospać i jechać zupełnie na lekko dodatkowo mając przerwę w domu.
Wybrałem opcję nr 2, choć wiedziałem że po kilku godzinach będę tego żałował. 

Noc znowu słaba, nie wiem co się dzieje ostatnio, ale znów się budzę po dosłownie chwili snu. Spora część przeleżana z krótkimi przerywnikami na brak kontaktu z otoczeniem. Budzik dzwoni o 3.00, wstaję, zbieram się i pół godziny później startuję. Księżyc w pełni, do tego zaczęła się szarówka, lampkę gaszę już w Bajtkowie. Na pierwszych nierównościach przed Bemowem coś zaczyna się dziać z tylnym kołem, jakieś niepokojące odgłosy, które znikają gdy asfalt jest gładki. Staję sprawdzić, niby wszystko jest w porządku.Znowu przez jakiś czas po starcie czuję dyskomfort w lewym kolnie, który szybko przechodzi, ale powraca gdy próbuję wkładać w jazdę więcej siły. Przez drzewa zaczyna przeświecać słonko, jest trochę klimatycznych mgiełek, lubię takie poranki. Asfalt między Rożyńskiem a Klusami tragiczny, dobrze że to tylko kilka kilometrów. Zaliczam jeszcze kilka takich odcinków klnąc jak szewc. Na dobrych samopoczucie zdecydowanie lepsze, można kłaść się na leżak i spokojnie kręcić.  Do domu niedaleko, przed oczami mam kawę, śniadanko i prysznic.

Uwinąłem się w niecałe pół godziny, ruszam już z gołą łydą, wypoczęty i pachnący. Zapomniałem tylko zrolować nóg...Słonko grzeje, trzeba było wziąć krem z filtrem, wiatr popycha znacząco, to nie jest dobry znak. Co dał, musiał zabrać. Od Olecka zaczyna się gehenna, z nieba żar, wiatr w ryj i te pieprzone dziurawe drogi. Dawno tyle mięsa w eter nie poszło. Odliczam czas do sklepu w Sętkach, tam trzeba kupić wodę i znów zerknąć do koła, jeśli to ono jest przyczyną trzasków. Często te dźwięki niosą się po ramie i miejsce ich pochodzenia nie jest wcale takie oczywiste. Wypiłem colę, zjadłem dwie bułki, ale przyczyny stuków nie znalazłem. Muszę chyba odpuścić pozostałą część trasy i dorzeźbić brakujące kilometry na równych drogach. Ktoś kiedyś mówił że trening zaczyna się w momencie gdy masz już dość. Ja miałem zaraz po starcie. Wyszło dobre 80 km treningu, bez żadnej przyjemności, nawet tradycyjne ciastko zjadane co 10 km nie przynosiło pocieszenia. W końcówce mocniej zaczęło też dokuczać kolano, efekt zbyt mocnej jazdy. Siłę cały czas miałem, chciałem tę mękę jak najszybciej zakończyć, ale musiałem uważać. Dobre w tym jest to że kontuzjowane prawe zupełnie nie daje znać o sobie. Może gdybym poleżał na rolce w domu nie byłoby tych dolegliwości.

Grunt że trening wykonany, dwieście weszło całkiem lekko. Pozostaje jeszcze tylko sprawdzić na spokojnie przyczynę stuków. Forma powoli rośnie, za kilka dni pierwsza impreza, mam nadzieję że wszystko pójdzie dobrze. 

Kategoria >300